Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Bez demokracji nie będzie żadnej transformacji. Średnie miasta i „zielony trylemat”

przeczytanie zajmie 15 min
Bez demokracji nie będzie żadnej transformacji. Średnie miasta i „zielony trylemat” Autor ilustracji: Bruno Dziadkiewicz

Banałem jest stwierdzenie, że obserwujemy „ekologiczny backlash” – negatywną reakcję zwrotną obywateli liberalnych, do niedawna, demokracji względem polityki zielonej transformacji. Masowy sprzeciw wobec Europejskiego Zielonego Ładu i rosnąca popularność polityków negujących rzekomo bezalternatywną politykę klimatyczną i środowiskową każą podejść do zielonych wyzwań w zupełnie nowy sposób. Legitymizować lub wetować zmiany musi demokracja, a nie sojusz biznesowo-urzędowej merytokracji!

Kto jest winien suszy: rolnik czy globalna korporacja technologiczna?

Trawniki kosić jak najrzadziej, siać łąki, gromadzić deszczówkę w przydomowym oczku wodnym, chronić bobra – to tylko kilka z sugestii, które znajdziemy na stronach najważniejszych organizacji ekologicznych, gdy wpiszemy w wyszukiwarkę hasło „jak walczyć z suszą?”.

Wszystkim tym sugestiom warto przyklasnąć i je praktykować. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że skoro tak brzmią recepty, to właśnie zwykli ludzie – koszący trawniki, marnujący deszczówkę i niszczący żeremia – muszą być tymi odpowiedzialnymi za kryzys suszy. O niej zaś w mediach słyszymy co roku, z rosnącą, jak się zdaje, intensywnością. Media, tradycyjne i społecznościowe, regularnie raportują nam poziom rzek czy obawy rolników.

A ile razy słyszeliście, że jednym z głównych źródeł suszy są budzące wielkie nadzieje, innowacyjne fantazje i poważne zaangażowanie polskiego państwa rewolucje wielkich firm technologicznych: chmurowa i AI-owa? Obawiam się, że zbyt rzadko.

Mnie uświadomiła to dopiero niedawna lektura głośnych Bóg techów Sylwii Czubkowskiej. Jak pisze dziennikarka, jedno z kluczowych dla tych rewolucji centrów danych czołowej globalnej korporacji potrafiło zużyć w ciągu roku tyle metrów sześciennych wody, ile sąsiednia miejscowość zużywa w ciągu pięciu lat.

Jak to wygląda w Polsce? Co do zasady nie wiemy, bo lokalizacja takich inwestycji zagranicznego kapitału jest w naszym kraju pilnie strzeżoną tajemnicą, której rozwikłaniu autorka poświęciła wielomiesięczne dziennikarskie śledztwo. Niestety – w większości bezskuteczne i poszlakowe. Społeczności lokalne, które płacą w codziennym życiu wysoką cenę za globalną cyfrową rewolucję – często nawet nie wiedzą o tym, że sąsiadują z centrum danych wielkiej korporacji.

Wydaje mi się, że trudno o lepszy przykład zjawiska uspołecznienia kosztów i odpowiedzialności przy równoczesnej prywatyzacji zysków niż to zestawienie medialnego dyskursu na temat suszy z jednym z głównych źródeł środowiskowego kryzysu, z którym się mierzymy.

Zielona szkoła harwardzko-radziecka

Rzeczywistość powinna wyglądać dokładnie odwrotnie: to społeczeństwa powinny być głównym beneficjentami tych inwestycji, które niosą za sobą istotny koszt z perspektywy dobra wspólnego – negatywne konsekwencje środowiskowe, ograniczenie komfortu życia czy dostępności do zasobów. Niestety, powyższy przykład wydaje się jak w soczewce skupiać systemowe problemy, jakie Zachód ma z zieloną transformacją.

Co do zasady bowiem zielona transformacja jest postrzegana, nie bez powodu, jako wspólny projekt establishmentu urzędniczo-biznesowego, forsowany w kontrze do interesu społeczeństwa i tzw. zwykłych ludzi.

Jej symbolem są szczyty klimatyczne, unijne dyrektywy i konferencje biznesowe, na których największe korporacje w wykupionych za ciężkie pieniądze panelach udowadniają przed politykami, lobbystami i przedstawicielami innych korporacji, że są liderami w redukcji emisji i wdrażaniu zielonych technologii.

Ta „globalistyczna” celebra nie jest jednak jedynie PR-em ani greenwashingiem. Przekłada się na rozmaite regulacje, mody i medialne narracje, które dotykają przeciętnych obywateli. Zbyt rzadko, o czym świadczy wspomniana na wstępie polityczna reakcja zwrotna europejskich demosów, obywatele czują się beneficjentami tych wszystkich zmian.

A szkoda, bo wiele z nich mogłoby w teorii zmienić właśnie ich życie na lepsze. Nie będzie to jednak możliwe, dopóki zielona polityka będzie powstawała zgodnie z zasadami „złudzenia harwardzko-radzieckiego”, jak Nassim Taleb nazywa centralistyczne i oderwane od prawdziwych ludzi przekonanie o możliwości rozwiązania wszystkich problemów przez recepty, których twórcami są elity rodem z uniwersytetów, urzędów, wielkiego biznesu i globalnych firm konsultingowych.

Zielony trylemat, czyli paradoks transformacji

Jeżeli chcemy w jakimkolwiek stopniu uratować zieloną agendę w oczach zwykłych Europejczyków, a zwłaszcza Polaków, mieszkańców Podkarpacia czy Małopolski – nie ma innego wyjścia, niż podchodzenie do niej zupełnie inaczej niż dotąd.

Jakakolwiek prośrodowiskowa polityka udać się może tylko wówczas, gdy realizowana będzie w sposób zdecentralizowany, demokratyczny, z udziałem lokalnej wspólnoty oraz przy zrozumieniu i najwyższym szacunku dla wartości, obaw i ambicji, które ją konstytuują.

Już kilka lat temu postawiłem tezę, że w polityce transformacji mamy do czynienia ze swoistym paradoksem, analogicznym do słynnego „paradoksu globalizacji” Daniego Rodrika. W jego teorii, zwanej trylematem, mowa o tym, że nie sposób połączyć trzech wartości: demokracji, globalizacji gospodarczej oraz suwerenności państw.

W swoistym trójkącie respektowanych wartości zawsze możemy mieć po jednej stronie tylko dwa wierzchołki – globalizację i demokrację bez suwerenności, suwerenność i demokrację bez globalizacji albo globalizację i suwerenność bez demokracji – ale nigdy nie uda się połączyć wszystkich trzech równocześnie.

Sądzę, że w „paradoksie transformacji” czy „zielonym trylemacie” jest analogicznie. Możemy doświadczać – co obserwujemy coraz wyraźniej w ostatniej dekadzie – sojuszu kapitalizmu regulacyjnego i zielonej transformacji, który nie tylko nie ma demokratycznej legitymizacji, ale wręcz doprowadza ludzi do wściekłości.

Możemy też mieć – niczym w II połowie XX wieku – współistnienie demokracji i kapitalizmu regulacyjnego, który w praktyce niszczy środowisko.

Naszą ambicja powinna skupiać się na trzecim scenariuszu. To zaś, o co powinniśmy się upominać w perspektywie najbliższych dekad – to zielona transformacja demokratycznie legitymizowana przez obywateli.

W „zielonym trylemacie” kibicować powinniśmy sojuszowi ochrony środowiska i demokracji. Przegranym tego układu musi być zaś siłą rzeczy kapitalizm regulacyjny, czyli dominujący dotąd sojusz wielkich korporacji, ponadnarodowych regulatorów i lokalnych wykonawców.

Prawo decyzji i weta, a nie fikcja partycypacji

Przejdźmy od globalnej teorii do lokalnej praktyki. Na niedawnym Krajowym Kongresie Współpracy Lokalnej odbyła się ciekawa dyskusja pt. „Innowacje deliberatywne jako przestrzeń dialogu między aktywistami klimatycznymi i samorządem”.

Za nieco groźnie brzmiącym tytułem kryła się potrzebna refleksja nad zaangażowaniem obywateli w samorządową politykę klimatyczną i środowiskową. Uczestnicy wyciągali wnioski z rozmaitych prób włączania w nią mieszkańców, z doświadczeniami z paneli obywatelskich na czele.

Debatę podsumowało pytanie z publiczności, zadane przez przedstawiciela zasłużonej w partycypacyjnych innowacjach Fundacji Pole Dialogu (cytuję z pamięci): „co zrobić, by z takich narzędzi jak panele obywatelskie chcieli korzystać, albo wręcz je inicjować, konserwatyści chcący na przykład zwiększenia liczby miejsc parkingowych?”.

Jak sądzę, autor słusznie chciał podzielić się obawą, że nie będzie żadnej demokratyzacji, akceptacji ani większego zaufania do nowej polityki, jeżeli jej narzędzia będą postrzegane jako nacechowane światopoglądowo w sposób z góry przesądzający o wynikach.

Wątpliwość ta jest zasadna, szczególnie gdy wydaje się, że nierzadko to właśnie konserwatyści mogliby liczyć na to, że reprezentatywna grupa współmieszkańców opowie się po stronie mniej progresywnej polityki.

Bez wiarygodnego włączenia osób o tradycyjnym światopoglądzie w nowe procesy konsultacyjne i decyzyjne to, co w teorii ma zapewnić społeczną legitymizację kierunkowi zmian, będzie postrzegane jako kolejna forma fikcji partycypacji.

Citizen-washing stanie się pojęciem równie adekwatnym do opisu stosunku władzy do demokratyzacji, co greenwashing – do podejścia biznesu do zielonej transformacji.

Moim zdaniem odpowiedź na pytanie o źródło braku zaufania jest oczywiste. Panele obywatelskie jako innowacja polityczna miały być narzędziem podejmowania decyzji, a zostały ochoczo zaadoptowane przez europejski establishment polityczny – od wielkich miast po poziom Unii Europejskiej – zaledwie jako narzędzia konsultacyjne i doradcze, które w każdej chwili można zignorować. Dlaczego? Bo elity bały się oddać prawo decydowania „zwykłym ludziom”. Wszak nigdy nie wiadomo, co im przyjdzie do głowy.

A może i wiadomo? Najbardziej symptomatycznym doświadczeniem jest bowiem francuski panel obywatelski zwany „Obywatelską Konwencją dla Klimatu”. Przed kilkoma laty w drodze demokratycznej innowacji miał „rozmasować” nastroje wzbudzone przez ruch „żółtych kamizelek” – przedstawicieli biedniejącej klasy średniej, którzy czuli się ofiarami proekologicznych reform.

Wylosowani, reprezentatywni „zwykli Francuzi” nie spełnili jednak pokładanych w nich przez władzę nadziei. Poparli agendę „żółtych kamizelek” i odrzucili pomysły liberalnego establishmentu. W efekcie – władza z prezydentem Emmanuelem Macronem na czele nie zrealizowała, mimo wcześniejszych obietnic, kierunku polityki suflowanej przez demokratyczne, losowo dobrane gremium.

Wniosek jest oczywisty. Jeżeli jakiekolwiek demokratyczne procesy mają uwiarygodnić w oczach obywateli podejmowanie decyzji i zbudować dla niej akceptację, muszą być realnie demokratyczne.

To można osiągnąć tylko przez nadanie pytanym o zdanie możliwości faktycznego współdecydowania, w tym prawa do postawienia realnego i skutecznego weta. Inaczej – wszystkie te innowacje pozostaną fikcją partycypacji, które w dłuższej perspektywie zaszkodzą tak demokracji, jak i zielonej transformacji.

Średnie miasta zmienią mieszkańcy czy agencje konsultingowe?

Najbliższą okazją, by na polskim gruncie wyciągnąć wnioski z opisywanych tu doświadczeń, będą prace nad miejskimi planami adaptacji do zmian klimatu. Ich genezę szczegółowo opisali w opublikowanym niedawno przez Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego raporcie „Klimat dla mieszkańców. Miejskie plany adaptacji i ich uspołecznienie” dr Michał Dulak i Andrzej Ciepły. Nikogo nie zaskoczę, pisząc, że źródła tego pomysłu są właśnie „harwardzko-radzieckie” – zachodnie uczelnie, agendy ONZ i OECD, wreszcie regulacje i pieniądze Unii Europejskiej.

Rzecz w tym jednak, że ta koncepcja budowania lokalnej odporności na efekty zmian klimatu ma w najbliższych latach stać się rzeczywistością Chełma i Kobyłki, Skarżyska-Kamiennej i Jarosławia, Chrzanowa i Puław, Kraśnika i Bochni. Do końca 2027 roku do opracowania miejskich planów adaptacji zostały zobowiązane ustawą 164 polskie miasta w przedziale 20 000-100 000 mieszkańców.   

Większe polskie miasta opracowały takie miejskie plany adaptacji już kilka lat temu. Analizując je – szczegółowo robią to autorzy wspomnianego raportu – trudno nie odnieść wrażenia, że były realizowane zgodnie z typową, centralistyczną metodą. Za unijne pieniądze stworzono koncepcje i zapewniono finansowanie, miejscy urzędnicy z bólem podjęli się nowego obowiązku, a w praktyce – podobne do siebie plany pisały dla kolejnych miast wyspecjalizowane firmy konsultingowe.

Również proces włączenia mieszkańców, jak i jawności i trwałości efektów, pozostawia wiele do życzenia. Ze świecą szukać choćby informacji o tym, ilu obywateli wzięło udział w rozmaitych – wymaganych! – formach konsultacji.

Najczęściej, jak się zdaje, za „uspołecznienie” robiły konsultacje w gronie: urzędnicy – przedstawiciele zewnętrznej firmy organizujący proces – przedstawiciele komunalnych spółek odpowiedzialnych za wodociągi czy energetykę.

Trudno uznać, że jakikolwiek mieszkaniec uzna to za „demokratyczną legitymizację” miejskiej polityki.

Czas na klimat dla mieszkańców!

Szereg mniejszych miast już od jakiegoś czasu przygotowuje się do realizacji miejskich planów adaptacji. Michał Dulak i Andrzej Ciepły dla potrzeb naszego raportu przeprowadzili badanie ankietowe dotyczące oczekiwań odpowiedzialnych za ten obszar urzędników. Co optymistyczne, aż 77,8% przedstawicieli średnich miast, które już mają ten proces za sobą, uważa, że w przyszłości potrzebne jest większe włączenie w proces przedstawicieli strony społecznej.

Mniej pozytywnie nastrajają inne dane. Najbardziej pożądaną formą „włączania” mieszkańców – aż 84% wskazań – jest… zgłaszanie przez obywateli uwag do projektów dokumentów. Trudno uznać, że mieszkańcy średnich miast marzą o formalistycznej procedurze opiniowania biurokratycznych dokumentów. Niestety, przedstawiciele samorządów są najmniej otwarci – tylko 21% wskazań – na wspólne podejmowanie decyzji.

Trudno się dziwić, że skoro tak brzmi oferta dla mieszkańców, to nie są oni specjalnie zainteresowani udziałem w tym, co niestety – potwierdzają to też badania jakościowe prowadzone przez Fundację Polska z Natury – postrzegają jako szopkę i próbę zrzucenia na nich odpowiedzialności za kształt polityki, na którą nie mają realnego wpływu. To także potwierdzają dane z naszych ankiet: ponad 60% z urzędników oceniło zainteresowanie mieszkańców jako „bardzo małe” lub „małe”. Jako „duże” i „bardzo duże” – marginalne 5,6% z nich.

Jeżeli nie chcemy, by prawny obowiązek uchwalenia miejskich planów adaptacji był kolejną zmarnowaną szansą – proces zaangażowania mieszkańców w ich tworzenie, konsultowanie i wetowanie (!) musi wyglądać zupełnie inaczej.

Szczególnie, że w średnich polskich miastach żyją ci Polacy, których luka w zaufaniu do władzy dotyka bodaj najsilniej ze wszystkich wspólnot samorządowych. Uchwalenie „planów klimatycznych” ponad ich głowami tylko ich zradykalizuje i napełni niechęcią tak do wszelkich przejawów partycypacji, jak i całej agendy zielonej transformacji.

Dlatego Klub Jagielloński we współpracy z Fundacją Polska z Natury inicjuje projekt, który ma zapewnić średnim miastom – szczególnie tym na południu i wschodzie Polski – wsparcie w procesie realnego włączenia mieszkańców w tworzenie i decydowanie o kształcie polityki miast w zakresie budowania odporności na zmiany klimatyczne i środowiskowe. Pozyskaliśmy środki, by samorządy wesprzeć w lepszym zrozumieniu potrzeb i obaw ich mieszkańców oraz mądrze pracować z nimi nad taką polityką, która będzie rozwiązywać, a nie mnożyć problemy.

Wierzymy, że to szansa, aby procesy inicjowane odgórnie i biurokratycznie stały się faktycznie lokalne, demokratyczne i osadzone w wartościach wspólnoty samorządowej, której mają służyć. Do współpracy i kontaktu zapraszamy samorządowców, lokalnych aktywistów i firmy, które wspierają lokalne władze w realizacji ustawowego obowiązku.

Wykorzystajmy okazję, by w polskich średnich miastach klimat – dosłownie i w przenośni – zmienił się na bardziej sprzyjający mieszkańcom. Bo to o nich w tej polityce od początku do końca powinno chodzić.

Link do raportu wydanego przez Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego poświęconego uspołecznieniu miejskim planom adaptacji, znajdziecie tutaj.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.