Przerwy w dostawach energii, wysokie ceny za prąd. Tak wygląda przyszłość polskiej energetyki i nawet atom nam nie pomoże
W skrócie
Przyszłość polskiej energetyki maluje się w szarych barwach. Nasza infrastruktura się starzeje (większość elektrowni ma ponad 50 lat), musimy natychmiast znaleźć alternatywę dla emisyjnego węgla (nie tylko z powodów klimatycznych, ale głównie gospodarczych), a w dodatku luka wytwórcza wciąż rośnie. Czy w takich warunkach możliwa jest transformacja energetyczna? Czy jedynym ratunkiem będzie import energii ze Wschodu? I w końcu, czy polskie projekty atomowe będą receptą na poprawę kondycji naszej energetyki? Maria Sobuniewska pyta o to Wojciecha Jakóbika, naczelnego portalu BiznesAlert, oraz Jakuba Wiecha, zastępcę redaktora naczelnego serwisu Energetyka24.
W 2050 r. Polska będzie neutralna klimatycznie?
Jakub Wiech: Nie będzie. Nie mamy pewności, czy nawet Unia Europejska będzie. To jest ogromne wyzwanie wymagające dynamicznych zmian organizacyjnych, politycznych i gospodarczych. Musielibyśmy w ciągu niespełna 20 lat porzucić wytwarzanie energii elektrycznej i ciepła z kopalin oraz dać nowe paliwo istotnej części przemysłu, o wyzwaniach w transporcie i sektorze gruntów nie wspominając. Trzeba będzie wyłożyć ogromną ilość pieniędzy, żeby poradzić sobie z wyzwaniami, z którymi dotychczas zupełnie sobie nie radziliśmy. To jest problem również technologiczny – czy znajdziemy tanie zastępstwo dla emisyjnych źródeł energii? Przemysł metalurgiczny i stalowy będzie musiał jeszcze długo używać węgla koksowniczego, bo po prostu obecnie nie ma innego atrakcyjnego substytutu.
Polska, które przez ostatnie 30 lat ociągała się z jakąkolwiek transformacją energetyczną, będzie miała trudniej niż reszta Unii Europejskiej. Premier Morawiecki, który mówi, że potrzebujemy „polskiej ścieżki” dojścia do neutralności klimatycznej, nie mówi tego dlatego, że chcemy przedłużyć u nas wydobywanie węgla, ale dlatego, że nie jesteśmy w stanie utrzymać tego europejskiego deadlinu.
Wojciech Jakóbik: Wszystko zależy od tempa innowacji. Rozwój nowych technologii (zero- lub nisko emisyjnych) cały czas postępuje. Koszty energetyki odnawialnej są już tak opłacalne, że Polak – jeżeli ma stabilność budżetową – może sobie pozwolić na panele fotowoltaiczne. Koszty tych technologii spadły, zatem są one opłacalne i dostępne. Jeżeli ten proces powtórzy się w innych technologiach – np. w gospodarce wodorowej, czy w sektorze magazynowania energii – to będzie możliwy proces dojścia do neutralności klimatycznej w coraz niższej cenie, a nowe technologie powtórzą sukces OZE możliwy dzięki subsydiom, które teraz zaczynają się zwracać.
Polska (tradycyjnie zresztą) jest w ogonie tej innowacyjności. My w 2021 r. mówimy o nowych technologiach w taki sposób, w jaki mówiło się w Europie Zachodniej jakieś 20 lat temu. Może być tak, że do nas te technologie na końcu dotrą i będziemy je (z opóźnieniem) wdrażać lub po prostu kupować. Dla Niemców i innych eksporterów energii będzie to korzystna sytuacja, bo cały czas będziemy biorcą. Może się okazać, że Unia Europejska jako całość będzie neutralna klimatycznie w 2050 r., ale Polska jeszcze nie.
Zgadzam się, że nasz kraj szuka własnej ścieżki, ale jeśli będziemy transformować naszą energetykę w realiach 2021 r., a zbudujemy ją w latach 30., to i tak będziemy o 10 lat opóźnieni. Nie można projektować energetyki z założeniami technologicznymi z początku XXI w., która ma działać przez następne kilkadziesiąt lat. Należy uwzględnić w planach zmianę technologiczną, żeby uwolnić się z pułapki zapóźnienia znanej jeszcze z czasów podobnych problemów gospodarki I Rzeczpospolitej.
Jeśli OZE, wodór i magazyny energii stworzą razem nowy system elektroenergetyczny, stary straci kiedyś klientów. Wtedy za dekadę nasz system ponownie będzie musiał zostać „przeprogramowany”. Nie warto płacić dwa razy. Należy uwzględnić zmiany i nie wpadać w pułapkę zapóźnienia, jak w sektorze źródeł odnawialnych. Warto nauczyć się na błędach historii. Sam broniłem węgla w 2013 r., kiedy szanse OZE były mniej oczywiste. Teraz widzę podobny trend w sektorach, jak wodór i magazyny energii.
Polska szuka swoich ścieżek… Główne jej kierunki poznaliśmy w momencie publikacji strategii Polityka energetyczna Polski do 2040 r. (PEP2040), w której pada konkretna data i konkretne źródło – w 2033 r. ma powstać pierwszy reaktor jądrowy. Skąd się wzięło to atomowe przyspieszenie w polityce rządu?
J.W.: Dlatego, że mniej więcej dwa lata temu zostaliśmy wyciągnięci siłą z naszej „węglowej jaskini”. Do tego czasu wierzyliśmy, że węgiel zapewni nam bezpieczeństwo energetyczne jeszcze przez 200 lat. I nagle się okazało, że nic z tego. Unia Europejska, zgodnie z wytyczoną dawno temu linią, zaczęła mówić otwarcie o neutralności klimatycznej w perspektywie trzech dekad i pokazała jasno, że to nie jest chwilowa moda, ale coś co ukształtuje nas na kolejne dekady. W tym planie nie ma już miejsca dla węgla. Na unijnych salonach nie znajdują już zrozumienia argumenty, że jesteśmy państwem Unii, które ma największy udział węgla w miksie energetycznym.
Dlatego zaczęliśmy szeroko dyskutować o potrzebie transformacji energetycznej, co było widać wyraźnie podczas ostatnich kampanii wyborczych – każda partia i kandydat miała swoją wizję rozwoju energetyki. To wskazuje, że te tematy zaczęły interesować Polaków. Ale już od ponad 50 lat mówimy o atomie. Różnica jest taka, że teraz mówimy wyraźniej, bo ciąży nad nami widmo szybkiej transformacji. Musimy stworzyć równolegle istniejący sektor niskoemisyjny i tutaj rola atomu może być kluczowa. Kluczowa – bo od atomu ma zależeć osiągniecie (bądź nieosiągnięcie) neutralności klimatycznej; kluczowa – bo atom ma stać się podstawą rozwoju źródeł odnawialnych; kluczowa – bo od niego może zależeć zacieśnienie relacji ze Stanami Zjednoczonymi czy Francją. Te wszystkie wątki ogniskują się w atomie.
W.J.: Jest miejsce dla węgla w polityce energetycznej Polski i Unii Europejskiej – tylko że w umieralni, którą jest Narodowa Agencja Bezpieczeństwa Energetycznego. Zróbmy krok wstecz, do projektu Ostrołęka C. To miał być ostatni blok węglowy, który uchroni nas przed luką wytwórczą. Projekt ostatecznie nie powstał, bo stwierdziliśmy, że idziemy w gaz, żeby nie płacić za subsydiowanie węgla i chcemy dekarbonizować się szybciej. Jednak najpierw węgiel, a potem gaz trafią do umieralni finansowanej z naszych kieszeni po to, aby kiedyś nie zabrakło energii w gniazdku.
Problem w tym, że nowy blok gazowy w Elektrowni Ostrołęka C rozpocznie pracę w 2026 r. albo jeszcze później ze względu na terminarz budowy i przyłączenia do sieci gazowej. A luka wytwórcza się powiększa. Według Urzędu Regulacji Energetyki do 2034 r. będzie wynosiła już 4,6 GW. Innymi słowy, według URE nie zbudujemy wystarczającej liczby nowych elektrowni, a więc wzrośnie zależność od importu energii. Fakt, że nowe elektrownie, które uda się nam zbudować będą na gaz, zwiększy zaś naszą zależność od importu gazu. To oznacza, że będziemy zależni od energii sąsiadów, na przykład Niemiec, oraz gazu, oby nie Gazpromu, bo na szczęście są bezpieczniejsze alternatywy. To już się dzieje.
Nie rozwiążemy tego problemu, nawet jeśli dziś podejmiemy decyzję o elektrowni jądrowej i wybudujemy ją w 2033 r. Energia z atomu będzie sięgała od 1 do 1,5 GW mocy dopiero w trzeciej dekadzie, rosnąc do 6-9 GW w 2043 r. Wcześniej nie zasypiemy luki wytwórczej, więc już teraz jesteśmy skazani na systemową zależność od importu energii – teraz to 10%, a do końca dekady może to być nawet 30%. Szybko odchodzimy od węgla, nie dostawiliśmy „węglowej Ostrołęki”, która miała zapewnić nam co prawda emisyjną i drogą, ale jednak stabilną „podstawę”. Źródła gazowe to perspektywa niepewna ze względu na politykę klimatyczną stawiającą pod pręgierzem już nie tylko węgiel, ale i gaz. Atom powstanie najwcześniej w przyszłej dekadzie, a przecież rolę stabilizatora energetyki miał według pierwotnych zamierzeń pełnić już w latach 20. W tych okolicznościach dyskusja o atomie staje się drugorzędna wobec problemów tej dekady, na które nie zdąży odpowiedzieć.
Co w sytuacji, gdy luka wytwórcza będzie na tyle duża, że nie będziemy w stanie zaspokoić własnych potrzeb energetycznych? Skąd możemy zrekompensować tę braki? Będzie to kolejnym czynnikiem hamującym polską transformację energetyczną?
J.W.: Według polityki energetycznej Polski do 2030 r, mieliśmy mieć atom w latach 20., ale dokument był nieaktualny już w momencie jego przyjmowania. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie da się zbudować elektrowni jądrowej w 10 lat. Dlatego mamy poważny problem z luką wytwórczą, a jego skali nie jesteśmy do końca świadomi. Cały czas polegamy na rozwiązaniach, które istnieją wyłącznie na papierze. Dobrze obrazuje to przykład Turowa.
Kiedy TSUE nakazał zamknięcie kopalni węgla brunatnego, polecono nam, żeby braki energetyczne rekompensować z sieci. Teoretycznie możemy to zrobić, ale praktycznie rodzi to ogromne zagrożenie dla bezpieczeństwa energetycznego – wystarczy bowiem, że z systemu, z przyczyn losowych, wypadnie jedna duża jednostka wytwórcza (np. znów zaleje Elektrownię Bełchatów, jak rok temu) i będziemy zdani na import energii od sąsiadów. Tak samo luka wytwórcza – na papierze możemy ją rekompensować z sieci, ale praktycznie napotykamy szereg problemów. A nasi sąsiedzi w niektórych momentach w roku mogą nie chcieć dzielić się energią – bo sami mogą mieć jej za mało. Niemcy zamykają przecież swoje stabilne moce w węglu i atomie.
To jest sytuacja, która coraz mocniej zaczyna wyglądać jak kryzysowe zarządzanie energetyką. Obawiam się, że dekada lat 20. upłynie nam pod hasłem „Flex alert” – podaż energii będzie ograniczana po to, żeby uchronić nas przed blackoutem. To będzie wiązało się również z cenami energii, które będą najwyższe wtedy, gdy będzie jej najmniej. To powinien być temat numer jeden, bo transformacja energetyczna będzie się działa siłą rzeczy. W najgorszym wypadku luka przełoży się nie tylko na blackouty, ale również spowolni naszą transformację i rozwój. Partie polityczne, które są przeciwne szybkiemu odejściu od węgla, jak na przykład Konfederacja, gdy wystąpią braki w dostawie energii, będą miały dużo „paliwa” do udowodnienia swoich racji.
W.J.: Paradoksalnie zjawiska, o których mówimy, mogą przyspieszyć transformację. Generalnie fakt, że luka wytwórcza istnieje, nie zagrozi blackoutem, ale spowoduje uniezależnienie ludzi od krajowego systemu energetycznego. Już teraz istnieje coraz bardziej widoczny trend „wypinania” się dużych konsumentów energii z sieci elektrycznej, czy też korzystania z własnych źródeł wytwarzania. Państwo nie wszystko jest w stanie zaplanować lub zaprojektować.
Należy liczyć się z tym, że obserwowany trend skokowego wzrostu podaży nowych mocy odnawialnych jeszcze przyspieszy. W strategii energetycznej mówimy o 5-7 gigawatach fotowoltaiki do 2030 r., to już teraz widać, że to jest za mało. Tak samo z energetyką wiatrową – jeśli nastąpi liberalizacja prawa, to możemy spodziewać się wzrostu podaży energii z tego źródła, i to niezależnie od polityki państwa. Węgiel schodzi ze sceny nie z powodu niedoboru węgla, ale przez coraz większe trudności z utrzymaniem energetyki węglowej przegrywającej z nową energetyką i polityką klimatyczną.
Zamiast blackoutu czeka nas jeszcze większe uzależnienie spółek Skarbu Państwa od budżetu, bo będą one subsydiowane ze względu na bezpieczeństwo energetyczne. W latach 30., kiedy luka wytwórcza będzie już duża, a spółki Skarbu Państwa jeszcze bardziej dotowane przez państwo, wtedy wejdzie w końcu atom i stanie się częścią rozwiązania. Błędy popełnione w innych sektorach – węglu czy gazie – spowodują, że ta rola atomu nie będzie tak duża, jak sobie tego życzyliśmy. Zależność od importu jest problemem, ale przypadek Turowa pokazał nam, że jednak nie grozi nam blackout. PSE, nasz operator elektroenergetycznego systemu przesyłowego, poinformował, że nie ma żadnego zagrożenia związanego z ewentualnym zamknięciem tej kopalni. Po pierwsze, jest import, a po drugie, są krajowe jednostki wytwórcze.
To jak teraz powinna wyglądać polska strategia energetyczna? Bo rozumiem, że dotychczasowe plany są nieaktualne, a w 2033 r. atom nie załatwi sprawy?
J.W.: Nie załatwi, bo nie ma takiej roli. Atom ma tylko stworzyć podstawę, na której będziemy dalej budować. Dużym błędem jest stawianie dychotomii pomiędzy atomem a OZE – atom nie rozwiąże sprawy, bo to nie jest to alternatywa bez wad. Jest to technologia wolna w budowie, ale mimo to niezbędna w transformacji energetycznej.
Jeśli wrócimy do sytuacji z maja, kiedy TSUE nakazał zatrzymanie wydobycia w kopalni Turów i gdy w podobnym czasie doszło do problemów w elektrowni w Bełchatowie (zatrzymanie pracy stacji rozdzielczej Rogowiec), to nagle mamy wyłączone z systemu 6 GW mocy- około 20% całego krajowego zapotrzebowania. I to jest gigantyczny problem. Jest to tym groźniejsze, że niestety polityka energetyczna naszych zachodnich sąsiadów polega na tym, że w ciągu następnego roku zniknie im z systemu 8 GW stabilnych mocy jądrowych. Wydawać się to może niewiele, ale jeszcze nie tak dawno było to więcej mocy, niż cały niemiecki park fotowoltaiczny. Nie możemy sobie pozwolić na luksus wybierania, jakimi technologiami będziemy się dekarbonizować – musimy korzystać ze wszystkich opcji, które są na stole. Jest już za późno i nie chodzi tu o względy klimatyczne, ale gospodarcze i bezpieczeństwo energetyczne.
Wybór pomiędzy OZE a atomem może być pobudzającym emocje tematem do debat, ale my już musimy podejmować wiążące, konkretne decyzje. Każdy miesiąc opóźnienia będzie nas słono kosztować. Mamy słabe instytucjonalnie państwo i oczywiście, to dobrze że wzrasta ilość energii prosumenckiej – ten czynnik powinien nabierać znaczenia, ale infrastruktura państwowa jeszcze długo będzie podstawowym źródłem energetycznym Polski.
W.J.: Tylko że to wszystko się już stało – luka wytwórcza już jest, ceny energii będą najwyższe w Europie, i czego byśmy sobie nie powiedzieli – już jest za późno. Apel o szybkie podejmowanie decyzji jest wtórny, bo one nie zostały podjęte już dawno i konsekwencje na nas spadną nawet jeśli zbudujemy elektrownię jądrową w 2033 r. Oby powstała, ale wyzwania pojawią się jeszcze przed jej ukończeniem.
Teoretycznie mamy dwie ścieżki działania. Opcja pierwsza: nie inwestować w nowe technologie i czekać aż ktoś za nas w nie zainwestuje i jak będą tanie, to my zostaniemy biorcą tych innowacji. Albo spróbować i w przeciągu pięciu lat sprawdzić, czy będą się u nas rozwijały i czy będziemy w stanie zrobić np. zielony hub wodorowy na Pomorzu. Jeśli pójdziemy tą drogą, to staniemy w awangardzie i będziemy dostawać na to duże pieniądze z Unii Europejskiej, których w inny sposób nie pozyskamy. Wodór, czy magazyny energii to świetna okazja do tego, żeby wykorzystywać środki z UE na korzyść polskiej energetyki, na przykład do transformacji sektora gazowego, tak aby nie podzielił losu węgla.
Możemy też czekać, nic nie robić i na końcu stanąć w kolejce po nowe technologie. Z OZE było podobnie, jak dzisiaj jest wodorem – były obiektywne problemy z rozwojem tych technologii, ale dziś są już rozwijane bez dopłat. Póki co pozostaje nam tylko w ograniczony sposób uzupełnianie luki. W latach 30. będziemy mogli tę lukę zapełniać tylko gazem, co grozi ryzykiem zwiększenia zależności od importu. Jeśli będzie to gaz z Rosji, to wrócimy do starego problemu Gazpromu, z którym mieliśmy sobie już poradzić.
Wiele też zależy od nas samych. Niezależnie od tego, co stanie się z sektorem publicznym (który trzeba ratować), jako obywatele możemy inwestować we własne źródła wytwarzania i jesteśmy w stanie do pewnego stopnia uniezależnić się od tego, co dzieje się na rynku. Oczywiście, już są pewne próby nałożenia „kagańca” na tę rewolucję, co widać najwyraźniej w dyskusji wokół stabilizacji OZE w Polsce. Już teraz funkcjonują regulacje, które będą zmuszały wytwórców energii z OZE do stworzenia magazynu energii. Zmiana w energetyce musi być oczywiście odpowiedzialna, ale już się toczy i wydaje się niemożliwa do zatrzymania. Niech Polak nie będzie znowu mądry po szkodzie.
J.W.: Ale dziś energia prosumencka sprowadza się praktycznie wyłącznie do fotowoltaiki. Wciąż mamy zablokowane inwestycje w energię wiatrową na lądzie, mamy wciąż ograniczone możliwości w inwestycje w magazyny energii. Ta energetyka prosumencka w Polsce, chociażby z powodu niedostatecznego wykorzystywania spółdzielni energetycznych, kuleje. Nie uciekniemy od państwa w procesie transformacji energetycznej- jest to wyzwanie przede wszystkim organizacyjne i techniczne. I nie możemy wszystkich bolączek naszego systemu energetycznego tłumaczyć błędnymi decyzjami z przeszłości. To nie usprawiedliwia naszej bierności dzisiaj.
Spróbujmy teraz nałożyć na ten obraz relacje zagraniczne. Niemiecki Die Welt pisał, że jeśli Polska wybuduje elektrownie atomową, to będzie to kolejny punkt zapalny między Warszawą a Berlinem. Jest w tym chyba trochę prawdy. Ale może to jest tak, że atom da nam nowych partnerów, np. w Stanach Zjednoczonych albo we Francji?
W.J.: Każdy z tych potencjalnych partnerów może coś atrakcyjnego wnieść. Inwestycyjnie korzystna jest opcja koreańska- budują na czas, w terminie, w budżecie. Japończycy organizacyjnie mogą pomóc, bo mają wysoką kulturę pracy, której w Polsce w projektach dużej skali bardzo brakuje. Amerykanie mogą nas politycznie wesprzeć poza sektorem energetycznym i dofinansować projekt, bo już oferują konkretne zaangażowanie EXIMPORT Banku. Z kolei Francuzi mogą okazać się pomocni w negocjacjach na poziomie Unii Europejskiej. Polska nie jest na straconej pozycji, nawet jeśli Niemcy będą denuklearyzować Europę.
Na pewno stabilna polityka zeroemisyjna ułatwi nam rozmowy o polityce klimatycznej na poziomie unijnym. Nam jest dużo trudniej negocjować sprawy klimatu, bo mamy dużą podstawę węglową. W innej sytuacji są Węgrzy, Słowacy i Czesi, którzy dysponują posowieckim atomem.
J.W.: Europa Środkowa powoli staje się zagłębiem jądrowym. I to jest bardzo dobrze dla nas, bo mamy możliwość oparcia się na sąsiadach. Natomiast patrząc na Zachód, to będziemy mieć duży problem z Niemcami. Mamy oficjalną zapowiedź ze strony niemieckiego Ministerstwa Środowiska, że Berlin będzie wywierał presje na kraje UE, żeby odchodziły od atomu. To są bardzo niekorzystne warunki do rozwoju energetyki jądrowej. Niemcy wygaszają własne elektrownie i nie chcą, żeby inne państwa Europy budowały swoje. To nie leży w niemieckim interesie.
W.J.: Wyzwanie pojawi się wtedy, gdy Niemcy będą próbowały wpłynąć na model finansowania atomu w Polsce poprzez próby blokowania zgody Komisji Europejskiej na taką formę pomocy publicznej. Warto przypomnieć, że takie próby powstrzymania budowy elektrowni jądrowych w Europie były podejmowanie przez Austrię czy Niemcy już w przeszłości, jednak bez finalnych sukcesów.
Możemy sobie jednak wyobrazić również bardziej optymistyczny scenariusz – przy aktywnej polityce Polski możemy doprowadzić do tego, że niemieckie firmy wezmą udział w rozwoju polskiego sektora jądrowego (jeśli nie będą mogły go rozwijać u siebie). Przecież duża część sektora biznesowego w Niemczech ubolewa nad tym, że nie może rozwijać tej technologii u siebie. Wiele zależy od zdolności koalicyjnej oraz umiejętności negocjacyjnych Polaków w Brukseli.
Nie warto przywoływać problemów z Niemcami, żeby tłumaczyć własne. Jest pokusa, żeby pokazywać, że to np. przez Niemców nie uda nam się projekt jądrowy. Warto natomiast doprowadzić go do sukcesu, ale nie możemy zanadto przeceniać jego ostatecznej wagi. To nie będzie panaceum na wszystkie nasze problemy energetyczne lat 20., z którymi musimy sobie poradzić już teraz. Jeśli Polska będzie zamykać oczy na rzeczywistość, jak w sprawie OZE w poprzedniej dekadzie, zapłaci znów rentę zapóźnienia w nowych obszarach.
Anglojęzyczna wersja dostępna tutaj.
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne finansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Maria Sobuniewska
Wojciech Jakóbik
Jakub Wiech