Rok 2019. Albo odbudowa politycznego centrum, albo domknięcie toksycznego duopolu
W skrócie
Rok podwójnych wyborów – europejskich i parlamentarnych – może ukształtować polską scenę polityczną na najbliższe lata. Obok oczywistego wyboru pomiędzy dwoma wielkimi obozami, stoimy przed jeszcze jednym kluczowym dylematem – czy uczynimy kolejny krok w stronę systemu realnie dwupartyjnego czy też utrzymamy w Polsce pluralistyczną scenę polityczną. Efektem tego drugiego wyboru będzie albo pogłębienie polaryzacji między Polakami i radykalizacja anty-PiS-u i anty-PO, albo też stworzenie w polskim życiu publicznym przestrzeni dla „centrowej korekty” i bardziej racjonalnej polityki nastawionej na reformowanie państwa. Paradoksalnie, bardziej umiarkowanej polityce sprzyjać mogą nie tylko dobre wyniki Kukiz’15, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Bezpartyjnych Samorządowców, ale też sukces radykalnych ugrupowań z lewa i prawa – ruchu Roberta Biedronia i formacji konserwatywno-narodowych.
Pięć kluczowych wyznań stojących przed Zjednoczoną Prawicą
Potwórzmy diagnozę postawioną po wyborach samorządowych: mimo dobrych sondaży, niezwykle optymistycznych nastrojów społecznych i relatywnej słabości opozycji Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią z teflonu. Druga kadencja dla obozu skupionego wokół Jarosława Kaczyńskiego nie jest oczywistością.
Po pierwsze, afera KNF pokazuje, gdzie znajduje się miękkie podbrzusze Prawa i Sprawiedliwości i jak może wyglądać strategia antyrządowego establishmentu medialno-politycznego.
Opinia publiczna otrzymała wyrazisty sygnał, że nominaci partii rządzącej na kluczowe stanowiska nie są krystalicznie uczciwi, ale podobnie jak wszyscy – narażeni na pokusy korupcji. To dla władzy śmiertelne wręcz zagrożenie, bo konsumowanie przez PiS emocji anty-systemowej w dużej mierze wynika z rozpowszechnionego przekonania, że „Kaczyński jest jaki jest, ale kraść swoim pozwalał nie będzie – a przynajmniej nie tyle i tak ordynarnie, jak robili to poprzednicy”.
Tymczasem afera KNF zdaje się być jedną z bardziej wulgarnych afer korupcyjnych w historii III RP, a reakcja na nią – wyrażona między innymi ospałymi działaniami służb (wpuszczenie Marka Chrzanowskiego do siedziby KNF czy opieszałość w decyzji o areszcie) i bagatelizującymi wystąpieniami szefa banku centralnego Adama Glapińskiego – nie była bynajmniej dowodem nowych, lepszych standardów. Późniejsze wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego skoncentrowane wokół narracji „to ONI są zdegenerowani, a nie my!” pokazują, że lider obozu rządzącego ma świadomość, że największym zagrożeniem dla niego jest uznanie przez Polaków, że jego partia jest co najmniej tak samo zepsuta, jak jej konkurencja.
Kluczowe pozostaje więc pytanie, czy pojawią się kolejne argumenty na rzecz takiej tezy. „Odpalenie” afery KNF wiele miesięcy od konstytuujących ją wydarzeń może zapowiadać gorący rok 2019. Symboliczne, że wybuchła już po wyborach samorządowych – gdy w efekcie wysokiej frekwencji i sukcesów w dużych miastach część obozu anty-PiS zaczęła wierzyć w możliwość zwycięstwa nad partią Kaczyńskiego i… kilkadziesiąt godzin po wystąpieniu Donalda Tuska na Igrzyskach Wolności, którym były premier dał „sygnał do walki” . Z publikacji „Wyborczej” wynikało, że dziennikarze mieli bardzo niewiele czasu na rzetelne opracowanie materiału. Oczywiście – być może moment odpalenia afery wynikał jedynie z bieżącego interesu Leszka Czarneckiego. Nie należy jednak bagatelizować faktu, że Romanowi Giertychowi – przypomnijmy, pełnomocnikowi Donalda Tuska – przez taki a nie inny timing udało się co najmniej wytworzyć wrażenie, że ujawnienie afery odbyło się z cichym błogosławieństwem opozycyjnego „jeźdźca na białym koniu”.
Można domniemywać, że „kwitów” i nagrań potencjalnie kompromitujących ekipę rządzącą jest więcej i leżą zdeponowane w czekających na sygnał redakcjach i kancelariach prawnych. Jeśli tak się stanie, to po serii ciosów w „miękkie podbrzusze” kondycja obozu rządzącego może być o wiele gorsza.
Po drugie, trudno przewidzieć, jakie konsekwencje dla PiS będą miały w dłuższej perspektywie symboliczne zwroty mijającego roku. Zarówno wycofanie się z reformy sądownictwa pod naporem Unii Europejskiej, jak i ugaszenie pożaru związanego z aferą IPN w reakcji na naciski Amerykanów – jakkolwiek były to decyzje słuszne i właściwie bezalternatywne – to są (grubą) rysą na wizerunku „Polski wstającej z kolan”. Co gorsza, taki obrót spraw każe spojrzeć na cały okres rządów PiS jako czas kryzysów politycznych i eskalacji konfliktów, które ostatecznie kończą się porażką. Mówiąc najkrócej – Polacy mogą mieć dość zuchwałych harców, z których nic dobrego dla Polski nie wynika.
Po trzecie, równie trudno wyrokować na ile bolesna okaże się dla rządu eskalacja niezadowolenia w różnych grupach wyborców. Taktyka „protestów na L4” rozlewa się na kolejne grupy zawodowe i wydaje się, że chodzi w niej o coś więcej, niż tylko zaspokojenie rosnących aspiracji pracowników „budżetówki”. Budząca bardzo uzasadnione wątpliwości etyczne i prawne forma protestu to „walenie kijem w klatkę” z nadzieją, że rządzący pójdą na konfrontację i podejmą ostrzejsze działania przeciwko protestującym i lekarzom, którzy orzekają niedyspozycje dla celów politycznego spektaklu.
Jeśli rząd da się sprowokować – będziemy mieli długie tygodnie awantury pod hasłem „represjonowania protestujących”. Jeżeli zacznie ulegać – z tygodnia na tydzień wybuchać będą kolejne „ogniska choroby” coraz bardziej dotkliwe dla budżetu, a przy okazji będziemy obserwować bolesną kompromitację wizji silnego i sprawiedliwego państwa.
Drugim groźnym frontem może okazać się sytuacja w polskich szkołach, gdzie jesienią dojdzie do kumulacji roczników „gimnazjalistów” i „ósmoklasistów”. Jak zauważyła Dominika Wielowieyska chodzi o 730 tys. uczniów, którzy wraz z rodzicami mogą zafundować rządowi latem – między rekrutacją do szkół a początkiem nowego roku szkolnego – spory kryzys.
Po czwarte, komunikacyjnym problemem roku wyborczego może okazać się realny bilans rządu Mateusza Morawieckiego. Jeżeli zwycięstwo PiS przyniosły przede wszystkim – poza zmęczeniem poprzednią ekipą – obietnice wprowadzenia programu „Rodzina 500 Plus” i cofnięcia podwyższenia wieku emerytalnego, to musimy pamiętać, że trudno będzie zaliczyć akurat te zmiany do portfolio dzisiejszego szefa rządu. Prawdziwe jest powtarzane w ostatnich tygodniach przez komentatorów stwierdzenie, że pierwszy rok rządu Morawieckiego minął na gaszeniu pożarów. Fakt, że nie przez byłego bankiera zawinionych i zakończonych umiarkowanymi sukcesami może nie wystarczyć na sukces w roku wyborczym.
Gdy zadamy pytanie „co zrobił jako premier Morawiecki?” okaże się, że listę sukcesów sporządzić trudno. Najjaśniejsze pod kątem wyborczym punkty w portfolio PiS pochodzą z czasów rządu Beaty Szydło.
Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju ani nie przebiła się do powszechnej świadomości, ani też stan jej realizacji nie daje podstaw do formułowania jakiejś spektakularnej opowieści o sukcesie. Jedynym dziś narracyjnym zasobem strategicznym szefa rządu jest opowieść „o uszczelnieniu budżetu” i „poskromieniu mafii VAT-owskich”. Problem w tym, że propaganda sukcesu może się po pierwsze znudzić, a po drugie – historia nie jest wcale tak jednoznaczna, co zapewne będzie próbowała wykorzystać opozycja. Analitycy zwracają uwagę, że „skala uszczelnienia może być mniejsza od tego, czym chwali się rząd”, a i odpowiedzialność rządu PO-PSL i krystaliczność PiS nie jest tak łatwa do obrony, jak chcieliby propagandziści „dobrej zmiany”.
Po piąte, żyjemy w przededniu bolesnych kryzysów. O postępującym kryzysie politycznym Unii Europejskiej piszemy od dawna, a o jego potencjalnej eskalacji w roku wyborów do Parlamentu Europejskiego mówi niezwykle ciekawie w najnowszym odcinku KluboTygodnika na YouTube Krzysztof Mazur. Ekonomiści raczej zgodnie prognozują istotne spowolnienie gospodarcze. Perturbacje polityczne w relacjach amerykańsko-chińskich z jednej strony, a wewnątrzunijne – z drugiej, mogą przyspieszyć jeszcze poważniejsze problemy gospodarek, z którymi jesteśmy najsilniej związani, z Niemcami na czele.
Upadek ze znacznej wysokości jest szczególnie dotkliwy, o czym warto przypomnieć tym wszystkim, którzy zacierają ręce słysząc, że Polacy ocieniają rok 2018 jako najbardziej udany od 1989 r. i z optymizmem patrzą w przyszłość, wierząc, że zarówno ich prywatna sytuacja, jak i sprawy kraju idą w dobrym kierunku. Fakt, że dość spokojnie przeżyliśmy ostatni kryzys gospodarczy może tylko wzmocnić dotkliwość ekonomicznych problemów, z jakimi przyjdzie się mierzyć Polakom.
Gdzie zatem mogą szukać nadziei politycy PiS? Defensywnie – w pierwszej kolejności w nieziszczeniu się negatywnych scenariuszy i założeniu, że kryzysy – globalny gospodarczy, polityczny kontynentalny i wizerunkowe związane z ewentualnymi aferami i eskalacją żądań grup społecznych – nie przyjdą przed jesiennymi wyborami albo okażą się słabsze, niż można się dziś tego obawiać. Ofensywnie – w mądrym budowaniu narracji wokół niebagatelnego faktu, że rząd Prawa i Sprawiedliwości nie ma precedensu w skuteczności, gdy chodzi o realizację obietnic wyborczych.
Czy się to komuś podoba czy nie, to zdecydowanie na plus obecnej ekipie należy zaliczyć to, że zrealizowali przeważającą większość swoich najistotniejszych obietnic wyborczych.
Z tego powodu, wsłuchując się choćby w zapowiedzi Jarosława Gowina, spodziewałbym się w najbliższych miesiącach domknięcia pakietu przez realizację „ostatniej z obietnic”, czyli istotnego i powszechnego podwyższenia kwoty wolnej od podatku. To mogłoby też dać Morawieckiemu „autorski sukces”, o którego braku już wspomnieliśmy. Przy okazji być może pozwoliłoby mu uporać się chociaż częściowo z innym zagrożeniem wizerunkowym, które musi zneutralizować przed nowym cyklem wyborczym – pochodzącego z „restauracyjnych taśm” cytatu, że „ludzie są tacy głupi, że to działa”. Gdybym miał przewidywać najmocniejsze spoty opozycji w nadchodzących kampaniach, to zapętlenia tych słów spodziewałbym z równą częstotliwością, co nocnego przemówienia Jarosława Kaczyńskiego o kanaliach.
Szanse i zagrożenia dla Zjednoczonej Opozycji
Walka o władzę będzie więc całkiem realna, a opozycja ma szanse wyjść z podwójnego wyścigu zwycięsko. Czy tak się stanie? To również zależy od wielu czynników. Częściowo od zupełnie niezależnych od polityków antyrządowych – jak większość z powyższych punktów – a częściowo takich, na które mogą mieć duży wpływ.
Optymistycznie nastrajać może liderów opozycji kalendarz wyborczy – jeżeli w wyborach do Parlamentu Europejskiego uda się powtórzyć dużą mobilizację wyborców wielkomiejskich, to przy zasadniczo niskiej frekwencji może dojść do przełomu. Wybory europejskie są z wielu powodów dla PiS szczególnie trudne.
Najważniejszym dla obozu anty-PiS wydaje się uświadomienie sobie przez jego liderów, że aby zwyciężyć najprawdopodobniej nie wystarczy mobilizacja własnego elektoratu. Konieczne byłoby sprawienie, by wyborcy PiS i Andrzeja Dudy z 2015 roku mieli na kogo głosować lub, nieco mityczne, sprowadzenie do urn dotychczas niegłosujących.
Tymczasem w opozycji coraz więcej poparcia znajdują pomysły „sojuszu wszystkich ze wszystkimi”. Popularność zyskuje koncepcja Marka Borowskiego, by z jednej listy startowały wszystkie ugrupowania opozycji dzieląc się w skali kraju stałymi numerami na listach (przykładowo w każdym okręgu PO ma „jedynkę”, PSL – „dwójkę”, Ruch Biedronia – „trójkę” etc.). Włodzimierz Cimoszewicz mówi, by w wyborach europejskich wystartował blok „Europa”, a w wyborach parlamentarnych – blok „Konstytucja”.
Problem w tym, że lewicowi politycy szczerze wierzą, że perspektywa głosowania na taki konglomerat – od Romana Giertych do Partii Razem, od Michała „przecież to są pedały” Kamińskiego do Roberta „Oops I did it again” Biedronia – faktycznie odciągnie jakichkolwiek dotychczasowych wyborców od PiS.
Tymczasem różne wyliczenia – od analizy finansowych skutków „zjednoczenia opozycji” przeprowadzonej na naszych łamach przez Wojciecha Biesiackiego po przemyślenia okołosondażowe współpracującego z Ruchem Biedronia Jakuba Bierzyńskiego – wskazują, że pełna konsolidacja nie jest w interesie opozycyjnych partii. Po pierwsze, startując wspólnie będą mogły wydać na kampanię dużo mniej, niż startując osobno, co może przełożyć się na końcowy wynik. Po drugie, w perspektywie kadencji uzyskają o blisko 50 milionów złotych mniej subwencji i dotacji, niż startując osobno. Po trzecie i najważniejsze – sondaże nie wskazują dziś, by dotychczasowe ruchy zjednoczeniowe pozwalały pozyskiwać nowych wyborców. „Nie ma żadnego empirycznego dowodu na to, że skuteczniej obronimy demokrację, łącząc wszystkich ze wszystkimi. Mało tego, dane wskazują na wniosek przeciwny. Istnienie ruchu Biedronia nie osłabia Platformy. Po prostu bez niego demokratyczna opozycja będzie miała o 8 punktów mniej” – przekonuje Bierzyński.
Bardzo trudno bowiem uwierzyć, by „Zjednoczony AntyPiS” scementowany niemal wyłącznie niechęcią do Kaczyńskiego mógł odebrać Zjednoczonej Prawicy wyborców. Takie ruchy są możliwe tylko wówczas, gdy między konkurencyjnymi ugrupowaniami istnieją jakieś podobieństwa programowe lub ideowe. Warto przypomnieć w tym kontekście rok 2007, gdy PiS eksponował na billboardach związanych wcześniej z PO, nieżyjących już dziś, polityków: Macieja Płażyńskiego, Zbigniewa Religę i Zytę Gilowską. W tej samej kampanii Platforma Obywatelska na plakatach umieściła postrzeganych wówczas jednoznacznie jako konserwatyści: Bronisława Komorowskiego, Julię Piterę, Hannę Gronkiewicz-Waltz i eks-ministra w rządzie PiS Radosława Sikorskiego.
Polityka budowania wokół Platformy Obywatelskiej dryfującego coraz wyraźniej w lewo bloku uniemożliwia transfery wyborców od Zjednoczonej Prawicy do Zjednoczonej Opozycji. Celne argumenty w tej sprawie przynosi niedawna rozmowa „Kultury Liberalnej” z Jarosławem Flisem, który podkreśla, że „osoby o poglądach lewicowych – wychylający się w lewo chociażby o jedno »oczko« na skali 0–10 – to mniej więcej 14 procent. A osoby o poglądach prawicowych to prawie… 49 procent!”, a „największe straty PO miała wśród »gowinowych« wyborców, czyli liberalnych ekonomicznie i konserwatywnych obyczajowo”. Schetyna zastępując dawną frakcję konserwatywną Barbarą Nowacką raczej nie stworzy atrakcyjnej oferty dla tych, którzy w 2015 roku zaufali „dobrej zmianie”.
Opozycja ma jeszcze jeden fundamentalny problem – ktoś musi być jej kandydatem na premiera. Można mieć różne zdanie na temat Grzegorza Schetyny, ale trudno nie przyznać racji tym, którzy podkreślają, że pomysł walki o szefostwo w rządzie polityka z największym bagażem nieufności wśród opozycyjnych liderów do najbardziej fortunnych nie należy. Zjednoczona Opozycja potrzebuje co najmniej swojego Piotra Glińskiego, a najpewniej – swoich Andrzeja Dudy i Beaty Szydło.
Dziś kandydatów na „nowe twarze” brakuje. Widać wyraźnie aspiracje do politycznego powrotu u Radosława Sikorskiego i Bartłomieja Sienkiewicza, ale to politycy chyba wciąż zbyt wyeksploatowani i dysponujący zbyt dużym elektoratem negatywnym, by powalczyć o coś więcej niż europarlament. Pojawia się koncepcja premierowskiej kandydatury Władysława Kosiniak-Kamysza, co wedle medialnych doniesień miało być nawet przedmiotem targów między Nowoczesną a PSL i cieszyć się błogosławieństwem Tuska, ale dziś jeszcze wydaje się nie do zaakceptowania przez Platformę. W drugim i trzecim szeregu nie objawiło się zaś w tej kadencji zbyt wielu polityków z potencjałem do podjęcia takiej misji – choć pamiętajmy, że mało kto widział ów potencjał w Andrzeju Dudzie i Beacie Szydło. Bez jakiegoś pomysłu „spoza pudełka” trudno sobie wyobrazić przełom.
Alternatywy dla toksycznego duopolu
Podsumujmy zatem. Mnogość scenariuszy sprawia, że ani PiS, ani PO nie mogą być w 2019 r. pewne swego. Sprawę jeszcze bardziej komplikuje fakt, że partia Kaczyńskiego może przykładowo uzyskać najlepszy wynik, ale przez brak zdolności koalicyjnej – stracić władzę. Równie prawdopodobny jest scenariusz, w którym Platformie udaje się „wziąć na pokład” wszystkie istotniejsze formacje opozycji, ale tym samym otworzy drogę do dobrego wyniku Kukiz’15 jako jedynej formacji spoza duopolu, co w efekcie przyniesie… koalicyjne rządy PiS z ugrupowaniem byłego kandydata na prezydenta. W scenariuszu konfrontacji dwóch wielkich bloków prawdopodobny jest też ich bardzo wyrównany wynik, co skończyć się może wyjątkowo niestabilną kadencją Sejmu i obrodzeniem w parlamencie naśladowców słynnego śląskiego radnego Wojciecha Kałuży.
To wszystko sprawia, że dynamika polityczna 2019 roku w znacznym stopniu może nie zależeć wcale ani od Schetyny i Morawieckiego, ani nawet od Kaczyńskiego i Tuska. Bardzo istotne dla kształtowania się polskiej sceny politycznej będą decyzje, zręczność i kondycja mniejszych graczy.
Zacznijmy od wspomnianego już Kosiniak-Kamysza. Zwracaliśmy już wielokrotnie uwagę, że Polskie Stronnictwo Ludowe traciło swoich wyborców właśnie na rzecz PiS, a więc ma też zapewne jeszcze możliwość ich odzyskania. Co więcej, ludowcy mogą w pewnym stopniu zapełnić tę część sceny politycznej, która zwolniła się po konserwatystach w Platformie, a którą PiS-owi trudno będzie przejąć na stałe. W tym kontekście nie dziwią więc choćby niedawne apele Marka Jurka (szukającego znów politycznego powietrza poza sojuszem z Kaczyńskim), by PSL odłączyło się od liberalnej opozycji. Tylko wówczas ludowcy będą w stanie realnie przejąć wyborców „dobrej zmiany”, a przy okazji nie tracić z głosowania na głosowanie kolejnych rzesz wyborców.
Istotne będą dalsze losy formacji Pawła Kukiza. „Rzeczpospolita” donosi, że po odejściu najbardziej wyraziście prorządowych polityków Kukiz’15 ma być bliskie zaostrzenia sceptycznego wobec rządu kursu. Pytanie, czy ugrupowaniu uda się odwrócić niebezpieczny sondażowy trend. Z jednej strony przyzwoity wynik do sejmików prognozował zwyżkę formy, ale z drugiej odejścia posłów Kuleszy i Jakubiaka wywołały trudny dla ruchu ciąg zdarzeń. W wyborach do Parlamentu Europejskiego nie będzie lekko – z jednej strony konkurencję dla eklektycznego ugrupowania stanowić będzie koalicja narodowców i Korwin-Mikkego, z drugiej – „nowa siła” Roberta Biedronia. Równolegle dzięki tym wszystkim wydarzeniom – zmiana kursu na wyraźniej antyrządowy, secesje, ostra konkurencja z prawej i lewej strony – Kukiz może odważniej sytuować się w centrum polskiej sceny politycznej. Wbrew obiegowym opiniom dotąd całkiem skutecznie „łowił” poparcie właśnie wśród osób o umiarkowanych lub niesprecyzowanych poglądach, mobilizując przed czterema laty przede wszystkim dawnych wyborców Platformy.
Wskazywaliśmy już na tych łamach na niedoszacowany potencjał Bezpartyjnych Samorządowców. W wyborach samorządowych osiągnęli bardzo dobry wynik zaskakujący wielu komentatorów i analityków. Współrządzą dziś dwoma województwami. Wywodzą się w większości z wczesnej, konserwatywno-liberalnej Platformy Obywatelskiej, a przed czterema laty wspierali Pawła Kukiza. Ich zapowiadane wejście na arenę ogólnopolskiej polityki może być kolejnym impulsem do tworzenia przestrzeni między dwoma wielkimi obozami.
Od sukcesów tych trzech ugrupowań w walce o życie poza dwoma wielkimi, zwaśnionymi obozami, zależy dziś bardzo dużo. Choć chyba jeszcze za wcześnie jest, by w 2019 roku prognozować możliwą współpracę wyborczą wszystkich trzech środowisk, to właśnie w trójkącie PSL-Kukiz’15-Bezpartyjni Samorządowcy może powstać w dłuższej perspektywie jakieś „nowe centrum” polskiej sceny politycznej.
Już teraz od nich zależy, czy w 2019 roku domknie się duopol PO-PiS-u. Pomiędzy spolaryzowanymi blokami te trzy ugrupowania wyróżniają się tym, że mają potencjał przekonywania do siebie dotychczasowych wyborców PiS i PO, a także – obustronną zdolność koalicyjną. Ich dobry wynik powinien być zaś gwarancją tego, że nie zrealizuje się najgorszy scenariusz – domknięcie duopolu i bezalternatywne, naprzemienne rządy PiS-u i anty-PiS-u.
W czasie ostatnich konwencji partii Schetyny i Kaczyńskiego otrzymaliśmy już zapowiedź tego, jak będzie wyglądała kampania 2019 roku. Dwa wielkie bloki będą licytować się na socjalne obietnice i wzajemne oskarżenia. To szczególnie groźne właśnie w przededniu możliwego kryzysu Unii Europejskiej i załamania się globalnej gospodarki. Powstanie bloku formacji centrowych o obustronnej zdolności koalicyjnej wydaje się niezbędne, by wymusić na dwóch plemionach lepsze rządzenie i jakiekolwiek systemowe reformy.
Oczywiście, historycznie trudno nam się pogodzić z wizją nepotystycznych ludowców, chaotycznych antysystemowców i uwikłanych w lokalne interesy samorządowców w roli reformatorów i siły prorozwojowej.
Wiele wskazuje jednak na to, że na tle swoich konkurentów ze Zjednoczonej Prawicy i Zjednoczonej Opozycji właśnie taką rolę mogliby już dziś odgrywać – i nie świadczy to o nich jakoś szczególnie dobrze, ale raczej jednoznacznie źle o najsilniejszych opcjach. Oczywiście, budowanie takiego „nowego centrum” wymagałoby od liderów tych formacji nie tylko determinacji i politycznej sprawności, ale też programowego nowego otwarcia z jakimś reformatorskim minimum, którego akceptacja byłaby warunkiem wejścia w życie w koalicję z którymkolwiek z wielkich bloków.
Przeciw galopującej polaryzacji
W kolejny rok wchodzimy z niezmiennym przekonaniem, że eskalacja plemiennego sporu szkodzi Polsce. Domknięcie partyjnego duopolu, którego dziś chcieliby tak Kaczyński, jak i jego antagoniści, będzie tylko podgrzewać atmosferę wojny polsko-polskiej . Jeżeli w grudniu 2019 r. będziemy mieli w parlamencie tylko dwa kluby, to bez względu na to która z formacji obejmie rząd – trudno będzie patrzeć na kolejną kadencję z jakimkolwiek optymizmem. Warto dodać, że w czasach postępującej polaryzacji – nie tylko stricte partyjnej w Polsce, ale dziejącej w skali globalnej, na wielu płaszczyznach i wzmacnianej rewolucją algorytmów – będzie to oznaczało ostateczny koniec jakiegokolwiek umiarkowania w polskiej polityce i dalszą radykalizację dwóch wielkich obozów.
Czekać nas będą bezalternatywne, naprzemienne i samodzielne rządy PiS-u i anty-PiS-u. Z kadencji na kadencję coraz bardziej zawłaszczające państwo, skoncentrowane na „rozliczaniu poprzedników” i doskonalące polską wersję „systemu łupów”. Doświadczenia ostatnich lat powinny nas wyleczyć z popularnych przez lata marzeń o „stabilnych, jednopartyjnych rządach”. W dzisiejszym kontekście wydaje się, że każdy rząd koalicyjny będzie lepszy, niż jakikolwiek samodzielny rząd któregokolwiek z dużych obozów. Do zalet koalicyjności przekonywaliśmy na tych łamach zupełnie niedawno. Pewne jest, że istnienie jakiegokolwiek podmiotowego partnera będzie musiało oznaczać większe umiarkowanie – jeśli nie w głoszonych hasłach, to w realnych działaniach. Mniejsza stabilność prowokuje większą ostrożność.
Dlatego w interesie obywateli i Rzeczypospolitej leży dziś sprawienie, by scena polityczna zachowała pluralizm. Może się okazać, że nawet sukces skrajnych formacji z lewa i prawa może sprzyjać… większemu umiarkowaniu polskiej sceny politycznej jako takiej.
Jeżeli mimo dotychczasowego kursu „dobrej zmiany” sukces osiągnie blok narodowców i wolnościowców lub „toruńska” formacja Mirosława Piotrowskiego, to może skłoni to wreszcie Prawo i Sprawiedliwość do autentycznego i programowo przemyślanego kursu w stronę centrum. Jeżeli na polskiej scenie politycznej zadomowi się Robert Biedroń, może wyleczy to w końcu polityków Platformy Obywatelskiej z pomysłów na wprowadzanie do agendy chadeckiej niegdyś formacji postulatów pseudo-postępowych.
Ktoś powie – wprost przeciwnie, Kaczyński i Schetyna będą wówczas koncentrować swoje wysiłki na rzecz zneutralizowania nowopowstałej konkurencji. Doświadczenia minionego roku pokazują, że już wiele robili w tym kierunku. By uniemożliwić sukces nowych formacji i budować swoją wiarygodność w byciu doskonałą anty-tezą swego wroga (PiS-u – dla PO, PO – dla PiS-u) obie wielkie formacje raczej się radykalizowały, niż stawały bardziej umiarkowane korzystając z dominującej pozycji.
Dlatego paradoksalnie to dopiero bardziej pluralistyczna niż dziś scena polityczna może sprawić, że po wyborcze zwycięstwo trzeba się będzie znów kierować ku centrum. W czasach galopującej polaryzacji wszyscy powinniśmy sobie tego życzyć.