Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  14 stycznia 2018

Śpieszmy się kochać Niemców. W przededniu europejskiego kryzysu

Marcin Kędzierski  14 stycznia 2018
przeczytanie zajmie 14 min
Śpieszmy się kochać Niemców. W przededniu europejskiego kryzysu Autor ilustracji: Rafał Gawlikowski

Europa pogrąża się w chaosie, a jej gospodarka wpada w strukturalny kryzys. Nad rozpadającym się imperium wisi widmo rewolucji, kiedy jego sfrustrowani obywatele uświadamiają sobie, że istniejący system społeczno‒gospodarczy nie gwarantuje im już dłużej bezpiecznego i dostatniego życia. Ofiarą gniewu stają się przeważnie obcy, których udział w społeczeństwie przekracza 20%. Jednostki chcące uratować europejską cywilizację wycofują się na odludzie i zakładają małe ośrodki, które mają pomóc zachować intelektualne dziedzictwo na świat po katastrofie.

To nie historia upadku Cesarstwa Rzymskiego, ale prognoza dla Unii Europejskiej w perspektywie kilkanastu lat. Jej autorem nie jest Jarosław Kaczyński ani przedstawiciel Ruchu Narodowego. Taką wizję przyszłości Wspólnoty podczas jednego ze spotkań Klubu Jagiellońskiego o kryzysie demokracji liberalnej rozrysował Bartłomiej Sienkiewicz. W mniej katastroficzny, ale także pesymistyczny ton uderza raport Komisji Europejskiej z marca ubiegłego roku (White Paper on the Future of Europe), którego autorzy analizując scenariusze rozwoju UE przyjmują założenie, że kolejne pokolenia nie mogą liczyć na taką stabilność i dobrobyt, jak ich rodzice czy dziadkowie. Dlaczego? Powodów jest kilka.

Wystarczy iskra

Po pierwsze, Europa w wyniku zmian geopolitycznych i geoekonomicznych po raz pierwszy w swojej historii przestaje być centrum świata. Kilka faktów ze wspomnianego raportu: w 2060 roku mieszkańcy UE będą stanowić zaledwie 4% globalnej populacji, a w 2030 roku udział Wspólnoty w globalnym PKB zejdzie znacznie poniżej 20%, podczas gdy jeszcze 10 lat temu wynosił on 25%. Systematycznie spada też znaczenie euro jako globalnej waluty – tylko w latach 2015-2017 jej udział w międzynarodowym systemie walutowym spadł z poziomu 33% do 30%. Można też z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że za 10-15 lat w rankingach największych firm czy uniwersytetów będzie można znaleźć co najwyżej kilka pochodzących ze Starego Kontynentu.

To oznacza, że globalna wartość dodana będzie powstawała poza Europą, która po raz pierwszy w swojej historii będzie musiała nauczyć się funkcjonować nie w roli centrum świata, ale globalnej peryferii.

Po drugie, społeczeństwa europejskie ze względu na niską dzietność starzeją się ‒ już w 2030 roku średnia wieku w UE ma wynieść 45 lat, przy globalnej średniej na poziomie 33 lat. Jednocześnie przestają one akceptować rekordowy w historii Wspólnoty napływ migracji z krajów muzułmańskich, która mogłaby kompensować niedobory na rynku pracy. Dowodem może być choćby rosnące poparcie dla partii antyimigracyjnych (Francja, Holandia, Niemcy) czy też przesuwanie się istniejących partii głównego nurtu w tym kierunku (Austria). To z kolei będzie miało dramatyczny wpływ na stabilność systemów podatkowych, zdrowotnych i emerytalnych państwa dobrobytu, funkcjonującego w Europie Zachodniej od lat powojennych.

Po trzecie wreszcie, wadliwa konstrukcja strefy euro prowadzi do powstawania ogromnych nierównowag handlowych wewnątrz UE. Wobec braku mechanizmów wyrównawczych skutkuje to transferem korzyści płynących z integracji walutowej od biedniejszych państw Południa do bogatszych państw Północy, generując narastające napięcie polityczne we Wspólnocie. Preludium tego procesu był (jest?) kryzys grecki. Ponadto, wraz z funkcjonowaniem neoliberalnego modelu gospodarczego, pogłębiają się także znacząco nierówności wewnątrz państw członkowskich.

W konsekwencji chwieją się fundamenty UE, opartej na demokracji liberalnej w jej habermasowskim, deliberatywnym wydaniu, i powracają demony rewolucji. Przywódcy państw Europy Zachodniej, próbując odwrócić od nich uwagę, kierują gniew swoich społeczeństw na nowe państwa członkowskie, które uprawiają „socjalny dumping”, co skutkować będzie wzmocnieniem procesów dezintegracyjnych. Trzeba sobie powiedzieć jasno ‒ choć pęknięcie między Wschodem a Zachodem w świadomości przeciętnych ludzi zawsze istniało, za sprawą powyższych zjawisk od kilku lat zaczęło się ono dramatycznie pogłębiać. Polityka Orbana czy Kaczyńskiego stworzyła jedynie pretekst, żeby to oficjalnie nazwać.

Skala negatywnych zjawisk, z jakimi musi zmierzyć się UE, jest ogromna. Co gorsze, wielu z nich nie da się już zatrzymać. Wystarczy pogorszenie się globalnej koniunktury czy susza w Afryce, a wracamy do mrocznych, pokryzysowych lat. Zresztą to właśnie kryzys 2008 roku był trzęsieniem ziemi, po którym świat nigdy nie będzie już taki sam. Niestety, wciąż nie wszyscy rozumieją, jak ogromne miał znaczenie. I że wcale się nie skończył, bo przyczyny jego wystąpienia nie zniknęły. Pomimo prób modyfikacji kapitalizmu jako dominującego systemu gospodarczego możemy raczej mówić o zmianach kosmetycznych. Podobnie rzecz ma się w  przypadku samej Unii ‒ choć powołanie Europejskiego Mechanizmu Stabilności i planowane utworzenie Europejskiego Funduszu Walutowego pewnie pozwoli podtrzymać przy życiu strefę euro, to nie rozwiąże jej strukturalnych problemów. Stąd też za rok (dwa, pięć?) powinniśmy spodziewać się kolejnej odsłony kryzysu (kryzysów). Mechanizm już znamy – kryzys finansowy/walutowy spowoduje kryzys sfery realnej gospodarki, co przełoży się na kryzys społeczny i dalszej kolejności kryzys polityczny, który będzie na tyle głęboki, że skutkować będzie kryzysem demokracji, w tym praw człowieka, którego ofiarą staną się przede wszystkim ci, których ta demokracja powinna bronić (osoby wykluczone, imigranci).

Czy Jacques z Lens i Janusz z Białegostoku jeszcze się dogadają?

Unia Europejska nie ma narzędzi, żeby przeciwdziałać wszystkim przyczynom kryzysu. Może jednak (i powinna) zrobić wszystko, aby możliwie jak najbardziej osłabić jego skutki. Kluczowym zadaniem, przed jakim stoją dziś unijni liderzy, jest wzmocnienie europejskiej solidarności. Ze zrozumieniem należy więc przyjąć plany czy to Emmanuela Macrona, czy przede wszystkim Jean-Claude’a Junckera, który pod koniec ubiegłego roku przedstawił wizję dokończenia do 2025 roku integracji europejskiej o komponent fiskalny. Nierówności występujące między państwami członkowskimi generowane m.in. przez strefę euro czy narastające problemy z nielegalną imigracją muszą bowiem zostać skompensowane przez transfery, a tego nie da się zrobić bez stworzenia unii fiskalnej („unii transferów”).

Ktoś spyta, co to za solidarność, która jest wymuszana przez państwo (przymus fiskalny)? Cóż, Wspólnota od samego początku oparta jest na zasadzie „przymusowej solidarności” – czym jak nie jakąś wersją „unii transferów” jest (była?) polityka spójności, z której wciąż tak obficie korzystamy. Czy Jacques z Lens, Sven z Rostocku czy Luigi z Bari byli zachwyceni tym, że ich ciężko zarobione pieniądze trafiają wpierw do Malagi i Salonik, a obecnie do Białegostoku, Płowdiw czy Timișoary? Oczywiście, że nie. Rozumiał to nawet Robert Schuman, choć dziś wielu (także po prawej stronie) przypisuje mu wyłącznie idealistyczne pobudki.

Dlaczego zatem wspomniani Jacques, Sven czy Luigi się na to godzili? Odpowiedź jest prosta – bo dostawali coś w zamian. Ich firmy mogły bez problemu wchodzić na nowe, jeszcze niezagospodarowane rynki, zbierać zamówienia publiczne finansowane ze wspomnianych środków z polityki spójności i ściągać wykwalifikowanych pracowników z nowych krajów członkowskich, którzy integrowali się znacznie lepiej niż imigranci spoza Europy. Problem w tym, że te korzyści właśnie się kończą. Rynki naszego regionu nie gwarantują już takich stóp zwrotu z inwestycji. Ponadto, nowe państwa członkowskie „otrzaskały” się w warunkach funkcjonowania UE i zaczynają rozumieć, że niekoniecznie wszystkie przetargi powinny wygrywać zagraniczne firmy. Wreszcie, Europa Środkowo-Wschodnia po ponad 10 latach drenażu nie jest już w stanie dostarczać starym państwom członkowskim więcej odpowiednio wykwalifikowanych pracowników.

To właśnie te procesy stoją u podstaw polityki protekcjonistycznej, prowadzonej od kilku lat przez największe państwa UE, która ma na celu m.in. ograniczenie swobody przepływu usług (vide francuska propozycja zmiany dyrektywy o pracownikach delegowanych). Trudno się dziwić, że Macron oparł swoją kampanię m.in. o wątek złych państw Europy Środkowej. Wspomniany Jacques z Lens nie będzie przecież „umierać” (w swoim rozumieniu) za Białystok. Tylko, że jak mawiają Amerykanie, two can play that game. Janusz z Białegostoku, który pracuje w firmie transportowej, nie ma żadnego interesu w tym, żeby pomóc krajom przeżywającym kryzys migracyjny i przyjąć do siebie muzułmańskich uchodźców.

Przebić brukselską bańkę

Czy to się nam podoba? Pewnie nie. Wolelibyśmy, aby ludzie w chrześcijańskim duchu kierowali się solidarnością nieprzymuszoną, wynikającą z wewnętrznego imperatywu głoszącego „jedni drugich brzemiona noście” (do czego zachęcałem w tekście z maja 2017 roku, proponując konkretne działania). Niestety, rzeczywistość odbiega od ideału i musimy z tym żyć. Co więcej, musimy nauczyć się dostosowywać swoje działania do nowej rzeczywistości społecznej. To umiejętność, którą całkowicie zatraciły europejskie elity. Biorąc udział w różnych ponadnarodowych konsultacjach dotyczących poszczególnych polityk UE czy nawet obserwując debatę wokół niedawnych tekstów naszego kolegi Pawła Musiałka czy dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomira Dębskiego poświęconych konfliktowi na linii Warszawa-Bruksela, można odnieść wrażenie, że przedstawiciele tych elit, również ci nad Wisłą, stracili kontakt z rzeczywistością.

Możemy się zgodzić, że w wymiarze instytucjonalno-prawnym w sporze o reformę sądownictwa w Polsce, Komisja Europejska ma swoje racje. Możemy się zgodzić, że argumentacja prawna zastosowana przez dyrektora Dębskiego momentami jest mocno naciągana. Co jednak najważniejsze, zarówno Musiałek, jak i Dębski, w przeciwieństwie do przedstawicieli prounijnych elit, poza wymiarem instytucjonalno-prawnym analizują także wymiar polityczny. A z tej analizy wynika, że Polacy akceptują uderzenie w elity sędziowskie, co pokazują choćby ostatnie badania socjologów z Krytyki Politycznej pod kierownictwem Macieja Gduli. Ba, nawet oczekują tego od partii rządzącej! Tak samo Węgrzy akceptują retorykę Orbána, Czesi – Babiša, Austriacy – Kurza, etc. Podobnie zresztą jak francuscy, niemieccy czy włoscy wyborcy, którzy głosując na Front Narodowy, Alternatywę dla Niemiec czy Ruch Pięciu Gwiazd pokazują, jaki mają stosunek do obecnych elit.

Powtórzmy: może się nam to wszystko jako przedstawicielom konserwatyzmu szanującego instytucje nie podobać. Nie ma to jednak większego znaczenia. Używanie nieznośnie pouczającego języka przez przedstawicieli prounijnych elit odnosi skutki przeciwne do zamierzonych, co pokazują badania nie tylko Gduli, ale także choćby omawiane niedawno na naszych łamach badania Alrie Hochschild, analizującej fenomen Trumpa w USA

Dlatego właśnie, czego nie potrafią zrozumieć ludzie żyjący w „brukselskiej bańce”, uruchomienie art. 7 będzie miało fatalne konsekwencje dla całej UE, a dalsze praktykowanie europejskiego pouczania będzie tylko napędzać antysystemowy elektorat we wszystkich państwach UE.

Z tego samego powodu – całkiem sensowny w wymiarze teoretycznym – plan Junckera zakładający pogłębienie integracji pozostanie jedynie na papierze i doprowadzi do jeszcze większych napięć we Wspólnocie. Zupełnie abstrahuje on bowiem od oczekiwań wyborców w poszczególnych krajach członkowskich. Skończyła się już epoka habermasowskiej wizji władzy komunikacyjnej i administracyjnej, w której kluczową rolę odgrywa prawo i apolityczne instytucje.

Drogie elity! Ludzie tego nie chcą. Ile jeszcze czasu potrzeba, abyście to zrozumieli?! Jeśli UE ma przetrwać, a tego wszyscy chcemy, musimy wyjść naprzeciw oczekiwaniom obywateli. A to oznacza konieczność zrobienia kroku wstecz i zmniejszenia stopnia złożoności funkcjonowania Wspólnoty. Zwłaszcza, że w miarę wzrostu złożoności rośnie podatność na kryzysy. Tak, UE potrzebuje nowego traktatu – nazwijmy go za Cameronem „renacjonalizacyjnym”. Inaczej to wszystko rozsypie się szybciej, niż moglibyśmy pomyśleć. Strategia „więcej Europy niezależnie od okoliczności” jest zwykłym szaleństwem.

Cztery zadania dla polskiego rządu

Co jednak najważniejsze z naszej perspektywy, powyższe rozważania nie są czysto teoretyczne. Mają one bowiem fundamentalne znaczenie dla polskiej polityki europejskiej i zagranicznej, o czym warto napisać w momencie rekonstrukcji rządu. Jestem głęboko przekonany, że choć UE będzie się stopniowo dezintegrować (bez orzekania, czy się rozpadnie – zresztą jakieś formy integracji z pewnością przetrwają), to ma potencjał do łagodzenia negatywnych konsekwencji globalnych zmian, na które Polska jest i będzie wystawiona. Używając przewrotnie sformułowania Emmanuela Macrona, chcemy l’Europe qui protège. Z tego można wyciągnąć jasny wniosek.

Naszą racją stanu jest możliwie jak najdłuższe trwanie w UE i pozostawanie blisko jej rdzenia po to, aby mieć choćby ograniczony (co wynika z relatywnie niskiego udziału naszej gospodarki w unijnym PKB), ale jednak wpływ na kształt procesów integracyjnych (co z kolei wynika z relatywnie dużej liczby ludności). Oznacza to jednocześnie, że musimy być przygotowani na prawdopodobnie nieuchronną i głęboką dezintegrację Unii.

Najważniejszym zadaniem, a jednocześnie dylematem stojącym przed nowym ministrem spraw zagranicznych Jackiem Czaputowiczem, który świetnie rozumie logikę wydarzeń międzynarodowych, jest wybór odpowiedniej strategii umożliwiającej realizację wskazanej powyżej racji stanu przy jak najniższych kosztach. Nie ulega wątpliwości, że dopóki w UE trwa „karnawał optymizmu” związany z dobrymi wskaźnikami gospodarczymi strefy euro i pojawiają się pomysły pogłębienia integracji, warto wysyłać sygnały dotyczące gotowości uczestnictwa w tym procesie. Stąd na całe szczęście Polska przystąpiła w grudniu do PESCO (stała współpraca w zakresie obronności), nawet jeśli nic z niej nie wyjdzie (takie głosy płyną zarówno z Berlina, jak i z Londynu, który do PESCO przystąpił).

Kolejnym krokiem polskiego rządu powinno być przywrócenie stanowiska pełnomocnika rządu do spraw wprowadzenia euro i ogłoszenie gotowości przyjęcia wspólnej waluty, podobnie jak zrobił to w ostatnich miesiącach Budapeszt i Bukareszt. Jest to oczywiście postulat bardzo kontrowersyjny. Mam bowiem pełną świadomość, że polskie społeczeństwo nie chce euro. Ponadto, nasza gospodarka nie jest na to z wielu powodów gotowa.

Warto jednak pamiętać (i świetnie rozumie to Viktor Orbán), że proces wprowadzania euro nie oznacza automatycznie przyjęcia wspólnej waluty, a w sytuacji tak dużego rozchwiania lepiej mieć różne opcje na stole. Jeśli naszą racją stanu jest przetrwanie UE i utrzymanie naszego członkostwa w niej, kontestowanie dziś euro jest dla realizacji tego celu przeciwskuteczne. Zwłaszcza, że ostateczna decyzja i tak będzie wymagać zmiany naszej konstytucji, na co zgodę będzie prawdopodobnie musiała wyrazić większość naszych rodaków w referendum. Niezależnie jednak od powyższych rozważań co do naszej strategii wobec euro, trzeba sobie realnie powiedzieć ‒ prawdopodobieństwo wejścia Polski do strefy euro jest bliskie zeru. Cały projekt pogłębienia integracji wokół strefy euro do 2025 roku, bez wcześniejszej radykalnej reformy wspólnej waluty, najpewniej wcześniej „wyłoży się” bowiem przy najbliższym kryzysie, czego zdają się zresztą nie zauważać najważniejsi polscy ekonomiści-sygnatariusze listu otwartego do premiera Mateusza Morawieckiego.

W dłuższej perspektywie głównym hamulcowym procesu reformowania euro nie będzie wcale Warszawa, ale Berlin, nawet jeśli nowa wielka koalicja zgodzi się na jakieś reformy eurostrefy wychodzące naprzeciw pomysłom Macrona.

Na wprowadzenie kompleksowej „unii transferów” nie zgodzi się bowiem żaden rozsądny niemiecki polityk rozumiejący społeczne nastroje w RFN. Wyjątkiem jest tu niemiecka socjaldemokracja z Martinem Schulzem na czele, który wykorzystując słabość kanclerz Merkel w rozmowach koalicyjnych, próbuje spełnić swoje przedwyborcze obietnice. Analiza losów SPD w ostatnich kilkunastu lat  ‒ zwłaszcza z okresów, w których trwała w Wielkiej Koalicji ‒ pozwala jednak postawić hipotezę, że to łabędzi śpiew tej partii.

Co dalej? Polski rząd rękami ministrów Jerzego Kwiecińskiego i Jadwigi Emilewicz powinien przez najbliższe dwa lata zrobić wszystko, żeby na forum europejskim wypracować optymalne z perspektywy Polski warunki ubiegania się o środki na badania i rozwój z budżetu UE na lata 2021‒2027 (m.in. kontynuacja 8. Programu Ramowego „Horyzont 2020”, instrumenty finansowe przewidziane w ramach Europejskiego Funduszu Obronnego). Walka o politykę spójności jest oczywiście ważna, ale skala europejskich środków na ten cel ze względu na Brexit i wprowadzenie mechanizmów solidarnościowych w strefie euro będzie istotnie niższa niż w obecnej perspektywie finansowej. Co więcej, w przypadku polityki spójności wchodzimy w szyte na nas buty, podczas gdy w zakresie polityki innowacyjnej czy jednolitego rynku treści cyfrowych możemy pokazać się jako forpoczta integracji. Poza wymiarem wizerunkowym będzie to miało konkretne przełożenie na zdolność pozyskania funduszy europejskich po 2020 roku, niezbędnych do realizacji SOR. Niestety obecnie w ramach takich programów, jak Horyzont 2020 finansujemy z polskiego budżetu projekty realizowane w starych państwach członkowskich.

Kolejnym pilnym zadaniem jest przeprowadzenie gruntownej analizy poszczególnych branż polskiej gospodarki (a także gospodarek państw Trójmorza) i ocena, czy bardziej opłaca nam się ochrona rynku wewnętrznego przed partnerami pozaeuropejskimi, czy wręcz przeciwnie – jego liberalizacja. Wtedy powinniśmy wspólnie z państwami regionu ruszyć z kompleksową propozycją reformy rynku wewnętrznego, która jednocześnie będzie próbowała uratować możliwie jak największy zakres swobody przepływu usług. Praga, Bratysława, Wiedeń, Bukareszt i kilka innych środkowoeuropejskich stolic, pomimo niechęci do Warszawy, w taki konkretny projekt powinno wejść. Warto podkreślić, że opakowanie naszych interesów proeuropejskimi propozycjami, wykraczającymi wprost poza nasze partykularne cele może tylko zwiększyć szanse powodzenia takiego przedsięwzięcia.

Last but not least, w porozumieniu głównie z Berlinem powinniśmy wypracować projekt wspomnianego kroku wstecz w postaci „traktatu renacjonalizacyjnego”. Niezależnie od wszystkich wspomnianych działań (rozpoczęcie rozmów o wejściu do strefy euro, nowa wizja polityki innowacyjnej i cyfrowej UE po 2020, reforma rynku wewnętrznego, traktat renacjonalizacyjny), które będą wzmacniać nasz wizerunek na arenie europejskiej, warunkiem sine qua non realizacji takiej strategii będzie szybkie zakończenie sporu wokół ustaw sądowych. Jak słusznie pisał Paweł Musiałek, klucz do rozwiązania tego problemu leży dziś nie w Brukseli, ale w Paryżu i Berlinie.

Bez Niemiec Trójmorze nigdy realnie nie zaistnieje

Trzeba sobie powiedzieć jasno – choć nie uczyliśmy jeść Francuzów nożem i widelcem, a dodatkowo powinniśmy poważnie rozważyć zakup ich okrętów podwodnych, to długofalowe interesy Paryża i Warszawy są w przeważającej mierze rozbieżne. Ponadto, dla znacznej części francuskich elit jesteśmy „dalekim Wschodem” – mogą tu inwestować jednocześnie uważając, że nie powinniśmy tracić okazji, by siedzieć cicho (w tym względzie niewiele się zmieniło od cytowanej wypowiedzi Jacquesa Chiraca z 2003 roku). Dodatkowo, skoro antypolska karta dała Macronowi zwycięstwo w wyborach prezydenckich, to nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby z niej rezygnować.

Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w przypadku Berlina, który zawsze był wychylony na wschód. Niemcy mogą nas traktować protekcjonalnie (i często to robią), ale jednocześnie mają świadomość, że Polska jest dla nich bardzo ważnym partnerem gospodarczym, o czym już wielokrotnie w ostatnich miesiącach pisaliśmy. Wystarczy powiedzieć, że wartość wymiany handlowej pomiędzy Niemcami i Polską w 2016 roku przekroczyła 100 mld euro. Po dodaniu pozostałych trzech krajów Grupy Wyszehradzkiej wartość ta sięgnęła ponad 256 mld euro, a po zliczeniu wszystkich państw Trójmorza (bez Austrii) – 313 mld euro. W tym samym czasie wartość obrotów w handlu zagranicznym z Francją wyniosła 166 mld euro, Holandią – 161 mld euro, Wielką Brytanią – 121 mld euro, a Włochami – 113 mld euro. Ponadto, jeśli weźmiemy dynamikę obrotów handlowych, to od 2004 roku w przypadku Francji wzrosły one o niecałe 33%, Polski – prawie 200%! Jeszcze lepiej obrazują to wartości nominalne: wymiana handlowa z Francją wyniosła wówczas 125 mld euro, z Polską – niecałe 34 mld euro, a całą Grupą Wyszehradzką – zaledwie 100 mld euro. Oczywiście, roczna dynamika wzrostu raczej nie dobije już poziomów z pierwszej dekady XXI wieku, kiedy potrafiła osiągnąć nawet 28% (2006 rok). Przyjmując jednak założenie, że pomimo „wygładzania się” trendu będzie ona nadal trzy-czterokrotnie wyższa niż w przypadku Francji, to do 2030 roku możemy stać się najważniejszym partnerem handlowym Niemiec w Europie.

Sama wartość wymiany handlowej to jednak nie wszystko. Istnieją bowiem inne wyraźne zbieżności interesów pomiędzy naszymi gospodarkami.

Przez ponad 25 ostatnich lat niemieckie firmy uzależniły się od podwykonawców z Polski i innych państw naszego regionu. Równolegle nasze przedsiębiorstwa stanowiąc część niemieckiego ekosystemu gospodarczego są w jednakowym stopniu uzależnione od niemieckich partnerów.

Ponadto, w porównaniu z globalną konkurencją niemieckie koncerny, które do tej pory bazowały na przewagach komparatywnych w tradycyjnym, ciężkim przemyśle, zaczynają te przewagi tracić, m.in. na rzecz chińskich firm, które w ostatnich latach na potęgę kopiowały niemieckie technologie (wystarczy przypomnieć ostatni ogromny atak hakerski, którego ofiarą padła firma Siemens). Zjawisko to będzie mieć długofalowo poważne konsekwencje dla globalnej pozycji całej niemieckiej gospodarki. Jak wskazują sami przedstawiciele Związku Niemieckiego Przemysłu (BDI), niemieckie firmy są bowiem znacznie mniej skłonne do inwestowania w nowe przedsięwzięcia niż ich konkurenci z USA czy Chin. Poza niewystarczającym poziomem inwestycji, który jednak jest wciąż nieosiągalny dla polskich firm, dodatkowym problemem jest dla Niemców brak wykwalifikowanej kadry, której nie przyciągają relatywnie słabe niemieckie uczelnie. W tym zakresie szansą są właśnie menedżerowie i informatycy z Polski i innych państw naszego regionu, którzy w ostatnich latach stworzyli wiele globalnych start-up’ów w branży IT.

Podsumowując, w dużym uproszczeniu, niemiecki kapitał i polscy informatycy mogą osiągnąć efekt synergii, dający szansę na utrzymanie się obydwu krajom w globalnym wyścigu gospodarczym. Oczywiście wspomniana synergia będzie możliwa wyłącznie przy zmianie modelu partnerstwa między Polską i Niemcami.

Celem polskiej gospodarki, wskazanym w Planie Morawieckiego, jest stopniowe odchodzenie od roli „europejskiej montowni” i dokonanie technologicznego skoku, dzięki któremu możliwe będzie przesunięcie się polskich firm w globalnych łańcuchach wartości. Jeśli Niemcy na poważnie myślą o swoim długookresowym rozwoju gospodarczym, w ich dobrze rozumianym interesie jest wsparcie Polski jako największego kraju regionu Europy Środkowo-Wschodniej w tych staraniach. Stąd niemieckie firmy powinny rozważyć wejście na prawdziwie partnerskich zasadach w technologiczne konsorcja z przedsiębiorcami zza Odry i lokować tu swoje centra badawczo-rozwojowe, nawet jeżeli taki scenariusz może jawić się dziś jako utopijny. Nasi zachodni partnerzy muszą bowiem zrozumieć, że o wiele bardziej opłaca się im podzielić swoim know-how i wspólnie z nami go rozwijać, niż występować w roli pana nadzorującego montownie samochodów.

Dlatego niezależnie od tego, czy Niemców lubimy, czy nie, polski rząd powinien zrobić wszystko, aby otworzyć nowy rozdział we wzajemnych stosunkach i przekonać naszych zachodnich sąsiadów, że Polska jest dla Berlina realną alternatywą dla gasnącego tandemu niemiecko-francuskiego. Także dlatego, że bez wsparcia Berlina koszty uruchomienia unijnej procedury kontroli praworządności będą bowiem ogromne.

Co więcej, bez niemieckiej pomocy nie uda się zbudować żadnej poważnej koalicji w ramach Trójmorza. Powiem nawet więcej ‒ bez Niemiec Trójmorze nigdy realnie nie zaistnieje. Droga do środkowoeuropejskich stolic co najmniej od 1989 roku biegła bowiem przez Berlin i w tym zakresie nie powinniśmy spodziewać się żadnych poważniejszych zmian.

Na szczęście, wbrew pozorom, to wciąż możliwe, choć z pewnością koalicyjne zamieszanie nad Szprewą temu nie sprzyja. Warunki, za sprawą słabnącej pozycji kanclerz Merkel i znikania z politycznej sceny takich aktorów jak Wolfgang Schäuble, nie będą już nigdy tak dobre, jak jeszcze przed rokiem. Nie oznacza to jednocześnie, że powinniśmy rezygnować z podmiotowej roli. W tym sensie takie kwestie jak reparacje należy uznać za jedno z narzędzi polityki zagranicznej umożliwiającej osiągnięcie założonych celów, choć oczywiście, jak w przypadku każdego narzędzia, trzeba się umieć nim posługiwać, żeby się samemu nie pokaleczyć.

Partnerstwo z Niemcami jest kluczowe jeszcze z jednej perspektywy. Długofalowo w wymiarze geopolitycznym i geoekonomicznym nie ma dla niego realnej alternatywy, i to nie tylko z polskiej strony.

RFN jest bowiem najsłabsza od kilkudziesięciu lat, a perspektywy demograficzne, społeczne, ekonomiczne i polityczne stojące przed naszymi zachodnimi sąsiadami nie rysują się w jasnych barwach. Niezależnie jednak od tego, potencjał Niemiec jest i będzie wciąż wystarczający duży. Dlatego w momencie dezintegracji UE, która prędzej czy później nastąpi, tylko bliska współpraca Warszawy z Berlinem (a za sprawą Berlina także z innymi państwami naszego regionu) może umożliwić Polsce sensowne przetrwanie geopolitycznego i geoekonomicznego sztormu. Nie wiemy, czy nastąpi on w 2020 roku, czy 2030 roku. Wiemy tylko, że jest nieuchronny. Meteor już leci.