Nie wylewajmy koalicji z kąpielą
W skrócie
Dobiega końca okres tworzenia powyborczych koalicji w samorządach. W ostatnich tygodniach ujawnił się kolejny niepokojący trend w polskim życiu publicznym, który służy w praktyce jedynie umacnianiu duopolu partyjnego, polaryzacji sceny politycznej i wzmocnieniu podziałów między skłóconymi plemionami. Od czci i wiary liderzy wrogich obozów odsądzają te mniejsze ugrupowania, które są gotowe wchodzić w szersze powyborcze sojusze z różnymi partnerami. W interesie obywateli leży dziś umacnianie „ugrupowań środka” o realnej, pełnej zdolności koalicyjnej. Pojawienie się takich sił może pomóc w stopniowym wygaszaniu konfliktu plemiennego w Polsce.
Bezpartyjność zdradzić można tylko z jedną partią
Najbardziej karykaturalnym przykładem nasilenia się „antykoalicyjnej gorączki” w ostatnim czasie był stosunek przedstawicieli Koalicji Obywatelskiej do Bezpartyjnych Samorządowców. Gdy zawiązano koalicję na Dolnym Śląsku, w której Bezpartyjni (ich pozycja gwarantuje udział w rządzeniu sejmikiem) zdecydowali się podzielić władzą z Prawem i Sprawiedliwością, to liderzy obozu anty-PiS-owskiego rozpoczęli festiwal oskarżeń. Grzegorz Schetyna grzmiał o „klasycznej korupcji politycznej”. Przekonywano, że wyborcy zostali oszukani, a idea bezpartyjności i samorządności – zdradzona.
Gdy kilka dni później koalicja z udziałem tej formacji powstała w sejmiku zachodniopomorskim, to politycy Koalicji Obywatelskiej chwalili już Bezpartyjnych – za dojrzałe wzięcie odpowiedzialności za samorząd. Okazało się, że wejście we współpracę z KO, PSL i SLD nie budzi takich kontrowersji, jak układ z partią rządzącą na arenie ogólnopolskiej. Bez zrozumienia została przyjęta programowa deklaracja ruchu budowanego wokół samorządowych włodarzy, w której możemy przeczytać, że zachowują oni pełną zdolność koalicyjną i zamierzają w każdym województwie osobno negocjować swój udział we władzy. Gazeta Wyborcza – choć dostrzega zdolność formacji do wchodzenia we współpracę z oboma obozami – zdążyła już ich nazwać „nowymi przyjaciółmi Kaczyńskiego”.
Koalicje miast i wsi
Nie tylko Bezpartyjnym oberwało się za gotowość do wchodzenia w powyborcze układy. Od kilku dni „grillowanie” w politycznym światku „warszawki” przeżywa stołeczna koalicja ruchów miejskich skupiona wokół stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Jego działacze zdecydowali się na dzielnicowe układy z Koalicją Obywatelską, a niedawna kandydatka ruchów miejskich na prezydenta stolicy Justyna Glusman weszła do zespołu zarządzającego miastem przedstawionego przez Rafała Trzaskowskiego. Na społeczników posypały się gromy, przypominano do znudzenia archiwalne anty-platfomerskie wpisy i oskarżano stołecznych działaczy o zdradę ideałów.
Wreszcie, gdy kilka dni temu opublikowaliśmy – skądkolwiek wyrazisty, subiektywny i dosadny w porównaniach – komentarz Grzegorza Niecia o tym, że Polskie Stronnictwo Ludowe nie powinno wykluczać możliwości wchodzenia w koalicję z PiS, to oburzeniu nie było końca. Choć krakowski profesor nie ukrywał swojej niechęci do obozu liberalnego i pewnej sympatii dla wizji współpracy ludowców z obozem „dobrej zmiany”, to nie napisał nic, co powinno bulwersować. Ot, przypomniał dość oczywistą prawdę, że zachowując zdolność do koalicji ugrupowanie spoza duopolu zwiększa swoje szanse na przetrwanie i jest dzięki temu w stanie konkurować o bardziej umiarkowane głosy z oboma obozami, z którymi dopuszcza powyborczy sojusz. Wykazywał celnie, że dziś realna walka o głosy toczy się między PSL a PiS, więc zakładając bezalternatywną ogólnopolską koalicję z „anty-PiSem” partia Kosiniak-Kamysza minimalizuje swoje szanse na skuteczne odzyskanie tych wyborców, którzy w ostatnich latach przesunęli swoje poparcie na formację Kaczyńskiego.
Koalicyjność to normalność
Konieczność przypominania tak banalnych prawd politycznych może budzić pewne zażenowanie, ale wydaje się wobec powyższych historii nieuniknione. Miasto Jest Nasze ma święte prawo do koalicji z Platformą. Bezpartyjni Samorządowcy mogą do woli układać się tak z PiS, jak i KO. PSL nie jest skazane na współrządzenie wyłącznie z liberałami.
Ugrupowania – partie i pozapartyjne komitety – startują w wyborach, by partycypować w sprawowaniu władzy. W warunkach polskiej demokracji AD 2018 dla mniejszych formacji oznacza to konieczność wchodzenia w porozumienia z większymi podmiotami, z którymi wcześniej – w wyborach, które są najważniejszym aktem demokratycznej polityki – konkurują o głosy. Po to jednak startuje się w wyborach, by po nich mieć możliwość forsowania swojego programu – to zaś jest w praktyce niemożliwe z pozycji opozycyjnych.
Antykoalicyjne wzmożenie służy w zasadzie wyłącznie umocnieniu polaryzacji politycznej, a w dłuższej perspektywie prowadzi do umocnienia duopolu. Tymczasem to właśnie deeskalacja sporu politycznego jest dziś wyzwaniem najwyższej rangi. W interesie państwa, które pożera destrukcyjny konflikt plemienny, jest sytuacja, w której mniejsi koalicjanci zmuszą wielkie formacje do pewnego samoograniczenia.
Potrzebujemy koalicji mimo wad
Mówiąc bardziej konkretnie: zarówno w interesie Kaczyńskiego, jak i Schetyny, jest dziś to, by nikt nie wątpił, że PSL może wejść jedynie w koalicję z KO, a Kukiz’15 – z PiS. Taki układ czyni z nich przystawki, które wcześniej czy później zostaną wchłonięte przez dwie formacje duopolu. Tymczasem stwierdzenie, że w Sejmie obecnej kadencji minimum przyzwoitości i odpowiedzialności za państwo w momentach kryzysowych zachowywały akurat PSL i Kukiz’15 wywoła pewnie solidarną wściekłość trolli po obu stronach barykady – ale tak właśnie było. Umacnianie się tych formacji na pozycjach, w których utrzymają (lub jak kto woli: zyskają) potencjał „obrotowej” zdolności koalicyjnej, może więc służyć obniżeniu temperatury sporu politycznego.
Oczywiście, rządy koalicyjne mają też swoje złe strony. Kupczenie stanowiskami, programowa bezideowość, brak stabilności władzy i kryzysy polityczne związane z odwracaniem sojuszy – to wszystko zarzuty, które bywają wobec koalicji trafne. Trudno jednak wskazać jakiekolwiek instytucje demokratycznego życia politycznego, które są całkowicie pozbawione wad.
Wracając do przykładów ostatnich tygodni- na oczywistą krytykę zasługuje „zdolność koalicyjna” śląskiego radnego Kałuży. Pytania budzić może tryb powołania reprezentantki Miasto Jest Nasze na stanowisko, które powinno być stricte merytoryczne i obsadzane w drodze konkursu, a stało się elementem politycznej układanki.
Wszystkie te wątpliwości nie oznaczają jednak, że gotowość wzięcia współodpowiedzialności za rządzenie jest czymś nagannym. Że nie da się budować koalicji w oparciu o program, a nie propozycje korupcyjno-nepotyczne. Wreszcie, że ugrupowania są obowiązane przed wyborami deklarować, z kim współpracę dopuszczają, a z kim kategorycznie odrzucają. W dzisiejszych warunkach oznaczałoby to w praktyce zapisanie się do któregoś z dwóch plemion. Z jakiegoś powodu szereg wyborców oddaje jednak głosy na te formacje, które się w tym prymitywnym podziale nie mieszczą – i chociażby z szacunku dla głosów tych wyborców powinniśmy pielęgnować pluralizm na polskiej scenie politycznej.
Duopol ważniejszy od władzy
Antykoalicyjna choroba, którą od niedawna zarażają ultrasi obu plemion, zwraca uwagę na jeszcze jedno zjawisko. Otóż umocnienie pozycji własnej formacji na scenie partyjnej wydaje się dziś dla Kaczyńskiego i Schetyny istotniejsze niż władza.
Gdyby najważniejszym celem partii Kaczyńskiego było dalsze rządzenie Polską i reformowanie kraju w duchu Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, to w jej interesie byłoby przetrwanie zarówno PSL, jak i Kukiz’15. Tymczasem przebieg kampanii samorządowej nakierowanej na „polityczną anihilację” ludowców, konsekwentne wsparcie mediów zwanych dawniej publicznymi dla rozłamowców z ruchu Kukiza, ciążących ku współpracy z PiS, jak i ostatecznie udaremniona próba zmiany ordynacji do Parlamentu Europejskiego pokazują, że obóz „dobrej zmiany” jest gotów zaryzykować rządy 2019-2023, by pozbyć się jakiejkolwiek konkurencji w walce o głosy swoich dotychczasowych i potencjalnych wyborców.
Podobnie sprawa ma się z obozem „anty-PiS-u”. Gdyby rzeczywiście najważniejszą jego racją było odsunięcie PiS od władzy (o realizacji jakiegokolwiek programu trudno dziś mówić, skoro nie zaprzątają sobie nim głowy sami liderzy Koalicji), to Schetyna nie mógłby pozwolić na dryf Platformy w lewo, a poważne wątpliwości musiałaby też budzić taktyka „Totalnie Zjednoczonej Opozycji”, a życzliwe zainteresowanie – koncepcja dwóch lub trzech bloków gotowych na powyborczą współpracę. Przy okazji ostatnich wyborów powiedziano jednak wprost, że Schetynie chodzi o udowodnienie przez Koalicję „że jest najskuteczniejszym anty-PiS-em”.
Na czym polega pułapka tego sposobu myślenia? Zwraca na nią uwagę w niedawnej rozmowie z Witoldem Głowackim Rafał Matyja. Przepływy elektoratów między Zjednoczoną Prawicą a Koalicją Obywatelską są coraz mniej prawdopodobne. Dla anty-PiS-u oznacza to, że kluczem do sukcesu jest powstanie lub przetrwanie formacji, na którą zagłosować będą mogli ci, którzy poparli PiS w wyborach parlamentarnych i prezydenckich 2015 roku. Z tego powodu autor Wyjścia awaryjnego zauważa, że dołączenie ludowców do KO oddala nas od końca „dobrej zmiany”.
Jednocześnie wybory w miastach przy zwiększonej frekwencji pokazały, że Prawo i Sprawiedliwość również ma nad głową szklany sufit – pulę głosów, poza którą raczej nie jest w stanie wyjść. Hartowaniu tego szkła służy zarówno antagonistyczny styl rządzenia, jak i kalendarz wyborczy, który sprzyja „anty-polexitowej” mobilizacji w eurowyborach i kontynuowaniu korzystnego dla anty-PiS-u trendu jesienią. Pamiętając, że samodzielne rządy Kaczyński zawdzięcza taktycznej pomyłce lewicy i „podprogowemu” wynikowi Korwin-Mikkego, każda formacja o zdolności koalicyjnej z PiS w Sejmie kadencji 2019-2023 powinna być dla tej partii na wagę złota. Z jakiegoś powodu taktyka PiS prowadzi do zgoła odwrotnego skutku.
***
Podsumowując, głównym celem tak Platformy, jak i PiS jest sprowadzenie sceny politycznej do wyboru między czernią i bielą, bez miejsca na odcienie szarości. Schetyna jest wiernym uczniem modelu opozycyjności totalnej, który z sukcesami wyborczymi roku 2015 Kaczyński testował od 2007 r. „Domknięcie duopolu” bez przestrzeni dla konkurencji wydaje się dla nich obu istotniejsze niż władza i szansa na realizację programu czy misji, którą wypisali sobie na politycznych sztandarach.
Tymczasem w interesie obywateli leży dziś umacnianie „ugrupowań środka” o realnej, pełnej zdolności koalicyjnej. Pojawienie się takich sił może pomóc w deeskalacji konfliktu plemiennego w Polsce. Taki potencjał mają dziś z pewnością formacje Kukiza, Kosiniak-Kamysza, a w przyszłości być może również Bezpartyjni Samorządowcy. Otwarte pozostaje pytanie o zdolność koalicyjną lewicy – czy to tej spod znaku Biedronia, czy postkomunistycznej.
Konieczność sprawowania rządów koalicyjnych po 2019 r. może w najbardziej optymistycznym scenariuszu być impulsem do reformowania państwa w oparciu o faktyczną zmianę instytucjonalną, a nie karuzelę kadrową. Dotyczy to tak ewentualnego rządu z dominującą pozycją PiS-u, jak i anty-PiS-u. W scenariuszu bardziej realistycznym – potrzeba stworzenia koalicji powinna doprowadzić do wycofania się PiS z najbardziej szkodliwych zmian lub zablokować prymitywny rewanżyzm w duchu „dobra zmiana a rebours”, którego umownymi twarzami niech będą Roman Giertych jako minister sprawiedliwości czy Michał Kamiński na czele Rady Mediów Narodowych. W scenariuszu pesymistycznym wariant koalicyjny oznaczać będzie „obrotowość” „junior-partnera” i niestabilne koalicje, z czego cieszyć się trudno, ale co równocześnie zmusi dominujące ugrupowania do większej ostrożności- tak w rewolucyjnych reformach, jak i personalnych szarżach.
Obecnie nawet ta pesymistyczna wizja wydaje się bardziej optymalna, niż dalsza eskalacja konfliktu politycznego i coraz ostrzejsza wojna prowadząca do wypchnięcia ze sceny politycznej wszystkich bytów poza dwoma zantagonizowanymi obozami. Gdy zatem słyszymy antykoalicyjne zaklęcia i oburzamy się na samorządowe flirty mniejszych ugrupowań, miejmy świadomość, że służą one właśnie betonowaniu duopolu.