Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Trudnowski, Rafał Gawlikowski  31 października 2018

Bezpartyjni Samorządowcy mogą namieszać. Kim oni są?

Piotr Trudnowski, Rafał Gawlikowski  31 października 2018
przeczytanie zajmie 15 min

Cichymi zwycięzcami wyborów samorządowych są Bezpartyjni Samorządowcy. Osiągnęli historyczny sukces rejestrując listy do sejmików we wszystkich województwach, zyskując w skali kraju poparcie przekraczające próg wyborczy do Sejmu i wprowadzając do samorządów wojewódzkich piętnastu radnych. O tym, że ich potencjał jest jeszcze większy świadczy szczegółowa analiza wyników, biografie liderów oraz doświadczenie 2015 roku. Gdyby nie to dość anonimowe w świadomości społecznej i ignorowane w ogólnopolskich mediach środowisko, to najpewniej trzy lata temu Prawo i Sprawiedliwość nie pokonałoby Platformy Obywatelskiej.

To oni przetarli szlaki Kukizowi

Jest jesień 2014 roku. Polityczną Polskę bulwersują doniesienia o tym, że w wyborach do sejmików co czwarty głos oddano na Polskie Stronnictwo Ludowe. O możliwości sfałszowania lub „zafałszowania” wyniku wyborów mówi nie tylko Jarosław Kaczyński, ale też Leszek Miller.

Trochę w tle gorącej atmosfery tamtych dni, w bardziej „michałkowych” częściach serwisów informacyjnych, pojawia się informacja, że po kilku latach budowania poparcia dla idei jednomandatowych okręgów wyborczych i tworzeniu „platformy oburzonych” wyborczy chrzest przeszedł Paweł Kukiz. Wieloletni lider zespołu Piersi, startując z ostatniego miejsca listy Bezpartyjnych Samorządowców do sejmiku dolnośląskiego, zdobywa ponad 14 000 głosów i mandat radnego.

Nikt nie podejrzewa, że wiadomość traktowana raczej w kategoriach ciekawostki wywróci do góry nogami scenę polityczną w Polsce. Siedem miesięcy później Kukiz zdobywa 20% głosów w wyborach prezydenckich. Komentatorzy dostrzegają, że zmobilizował wielu dotąd biernych wyborców, przejął część elektoratu partii protestu, ale przede wszystkim stał się głosem zawiedzionych rządami Platformy Obywatelskiej.

Wielu wyborców Bronisława Komorowskiego i partii Donalda Tuska właśnie przez charyzmę rockmana zdecydowało się porzucić dotychczasowe partyjne przyzwyczajenia . Przekraczając psychologiczną granicę zmiany preferencji wielu z nich głosuje w drugiej turze na Andrzeja Dudę, a część – zapewne na Prawo i Sprawiedliwość w jesiennych wyborach parlamentarnych.

Kukiz koncentruje swoje konwencje i spotkania wyborcze w Lubinie – stolicy Bezpartyjnych Samorządowców i ogłasza śpiewem, że „Polska budzi się”. Choć kilka lat później wiele mediów wieszczy – chyba przedwcześnie – rychłą polityczną śmierć piosenkarza, to jednego nie można mu odebrać. Gdyby nie Kukiz, to Andrzejowi Dudzie i PiS dużo trudniej byłoby osiągnąć zwycięstwo w 2015 r. Kukizowi mogłoby się zaś nie udać bez wsparcia dolnośląskich Bezpartyjnych Samorządowców skupionych wokół prezydenta Lubina. To ich sojusz wywrócił stolik i wpuścił do polskiej polityki sporo świeżego powietrza.

Bezpartyjni chodzą własnymi drogami

Środowisko Roberta Raczyńskiego ma długą polityczną historię. Prezydent Lubina zaczyna, jak wielu dzisiejszych polityków PiS i PO, w małych ugrupowaniach prawicy lat 90. Jego historia związana była z chrześcijańsko-liberalną Partią Chrześcijańskich Demokratów. Prezydentem Lubina zostaje po raz pierwszy już w 1990 r. Osiem lat później zostaje z list Akcji Wyborczej „Solidarność” radnym sejmiku dolnośląskiego, gdzie zasiada zresztą w jednym klubie z Mateuszem Morawieckim. Na fotel włodarza Lubina wraca w pierwszych bezpośrednich wyborach prezydenckich, czyli w 2002 r. Od 2006 r. wygrywa już konsekwentnie w pierwszej turze.

Specyfika Lubina to materiał na osobny tekst, ale zasygnalizujmy tylko, że w 70-tysięcznym mieście działa KGHM Polska Miedź, jedna z największych spółek państwowych. W konsekwencji Lubin regularnie trafia na listę „najbogatszych polskich miast”.

Wróćmy do politycznej ścieżki Raczyńskiego. Współpracuje blisko z emancypującym się z dotychczasowej współpracy z PO-PiS-em prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem. W 2008 r. współzakłada Ruch Obywatelski „Polska XXI” tworzony przez Dutkiewicza z secesjonistą z PiS Kazimierzem Ujazdowskim. Mówi się, że Dutkiewicz w 2010 r. powalczy o prezydenturę Polski, a komentatorzy dają mu znaczne szanse. Ruch nie wystawia jednak list w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 r. i, w efekcie, pali na panewce. Współtworzące go lokalne stowarzyszenie Dolny Śląsk XXI przekształca się w Obywatelski Dolny Śląsk, a w 2010 r. Raczyński „ciągnie” listę sejmikową komitetu wyborczego Dutkiewicza rezygnując z mandatu na rzecz prezydentury w swoim mieście. Manewr powtarza zresztą kilkukrotnie.

Środowisko bezpartyjnych samorządowców nie odpuszcza ogólnopolskiej polityki, ale często zmieniają się konfiguracje i szyldy. W efekcie nie odnosi większych sukcesów. W 2011 r., gdy ordynacja senacka zmienia się na jednomandatową, wystawia 46 kandydatów jako „Unia Prezydentów – Obywatele do Senatu”. Kilkoro z nich osiąga dobre wyniki rzędu 20-30%, ale mandat zdobywa tylko Jarosław Obremski we Wrocławiu, który formalnie startuje z komitetu Dutkiewicza.

Przed wyborami 2014 r. drogi Raczyńskiego i Dutkiewicza się rozchodzą, powstają za to Bezpartyjni Samorządowcy. Ogólnopolskie zainteresowanie na krótki czas przynosi im omówiona już współpraca z Kukizem, ale ta nie trwa długo. Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi i ten „sojusz drogi” się rozpada. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, o co poszło. Kukiz mówi, że polityczni wyjadacze chcieli mu meblować ruch na modłę partyjną. Bezpartyjni – że lider jest „królem chaosu”, jak zatytułował publikację o tamtym okresie socjolog i komentator Marcin Palade. Mimo to ludzie Raczyńskiego nie odpuszczają dużej polityki – próbują wystawiać alternatywną do Kukiza listę „JOW Bezpartyjni”, ale udaje im się tylko w części okręgów. Ostatecznie zyskują poparcie w wysokości ledwie 0,1%, a czterdziestoosobowy klub – bez bezpartyjnych samorządowców – wprowadza do Sejmu Kukiz.

2018: Przegrali z Kukizem, wygrali mandaty

W minionej kadencji sejmikowej Bezpartyjni – zasilani transferami z klubów Platformy, PSL i SLD – w różnych konfiguracjach współrządzili województwem dolnośląskim i budowali silny klub w województwie lubuskim. Wiosną 2017 r. ogłaszają budowę ogólnopolskiego ruchu, którego ambicją jest start w wyborach w całym kraju. Dołączają m.in. prezydenci Szczecina, Zielonej Góry i Bolesławca oraz dziesiątki samorządowców.

Ostatecznie odnoszą pierwszy, ogólnopolski sukces pod własnym szyldem. Udaje się zarejestrować listy we wszystkich województwach, przez co Bezpartyjni są jednym z 10 ugrupowań o charakterze ogólnopolskim.

W nieporównywalnych z różnych względów do wyborów sejmowych wyborach do sejmików zyskują w skali kraju 5,3% poparcia, co oznacza realny ogólnopolski potencjał i symboliczne przekroczenie „sejmowego” progu wyborczego. Minimalnie więcej w skali kraju zyskuje ugrupowanie ich dawnego sojusznika – Kukiz’15 może pochwalić się wynikiem na poziomie 5,6%. Specyfika tych wyborów sprawia jednak, że realny próg wyborczy jest dużo wyższy i liczy się „koncentracja poparcia” w konkretnym województwie i okręgu. W efekcie to Bezpartyjni, którzy zyskali mniej głosów od Kukiza, wprowadzają do sejmików piętnaścioro radnych. Ugrupowanie byłego kandydata na prezydenta mimo przyzwoitego wyniku pozostaje bez reprezentacji, czemu towarzyszy eskalacja wewnętrznych konfliktów.

Bezpartyjni mają szansę uczestniczyć we władzy w kilku województwach. „Nam nie zależy na zabijaniu jednych czy drugich, tylko na tym, żeby mieć wpływ na rządzenie regionami. (…) Może się zdarzyć, że w jednym województwie pójdziemy z jednymi, a w innym z drugimi. Ale my jesteśmy federacją, nie mamy centrali partyjnej. To ruch polityczny z autonomią swoich regionów. Będą decydować radni w poszczególnych regionach” – mówi kilka dni po wyborach Patryk Hałaczkiewicz, koordynator krajowy Bezpartyjnych, dawniej szef sztabu kampanii prezydenckiej Kukiza.

Niedoszacowany potencjał

Ogólnopolski sukces Bezpartyjnych nie ma precedensu, ale też niespecjalnie przyciąga uwagę mediów. Tymczasem wystarczy zajrzeć na strony Państwowej Komisji Wyborczej, aby dostrzec, że w formacji drzemie jeszcze większy potencjał.

Ponad 5% poparcia robi pewne wrażenie, ale jest ono o wiele głębsze, gdy przyjrzymy się jego strukturze. Okazuje się, że na ten „zsumowany” sukces składają się w największym stopniu dwucyfrowe wyniki w zaledwie trzech województwach i poparcie oscylujące w granicach progu (3,89 – 6,24%) w kilku kolejnych. W wielu miejscach Polski ich listy istniały dotąd właściwie tylko teoretycznie, więc poparcie nie przekroczyło 1%.

Na sejmikową mapę Polski składa się 85 okręgów. Tymczasem Bezpartyjni, choć udało im się zarejestrować jakąś listę w każdym z województw, ostatecznie wystartowali zaledwie w 62 z nich. To siłą rzeczy musi przekładać się na wyniki – gdyby byli zdolni do wystawienia list i prowadzenia kampanii we wszystkich okręgach, to ich wynik mógłby być w skali kraju lepszy być może nawet o parę punktów procentowych.

Realną siłą Bezpartyjni są na Dolnym Śląsku, gdzie zebrali blisko 15% głosów i najpewniej to oni wybiorą sobie koalicjanta do rządzenia województwem. Warto zwrócić uwagę, że tam potencjał „antypartyjny” jest jeszcze większy, bo kolejne 8% i dwóch radnych zyskała lista firmowana nazwiskiem Rafała Dutkiewicza.

Kolejny bastion to zachodniopomorskie, gdzie na Bezpartyjnych zagłosowało 13,7% wyborców, i lubuskie – 13,17%. Przyzwoicie wyglądają też wyniki na Mazowszu – dzięki współpracy z Mazowiecką Współpracą Samorządową BS zdobyli 6,24% głosów. W Wielkopolsce – 6,08%, ale to pierwsze z województw, gdzie nie udało im się wystawić listy w jednym z okręgów. Mimo to będą mieć tam radnego. Na Śląsku osiągnęli 4,96%, w Łódzkiem – 3,9%, w Małopolsce – 3,89%, a na Podkarpaciu – 3,39% głosów.

Ciekawym przypadkiem jest Pomorze. Choć wynik można zakwalifikować jako raczej kiepski – 3,03% w skali województwa – to zwraca uwagę, że osiągnęli go wystawiając listę… zaledwie w dwóch z pięciu okręgów. To pokazuje, jak duży potencjał ma w sobie sama marka „bezpartyjności” – chociaż ugrupowanie, któremu patronuje Raczyński nie było w sojuszu z włodarzami Gdańska, Gdyni ani Sopotu, to prawdopodobnie skonsumowali ich popularność. W okręgu obejmującym Gdynię i Sopot osiągnęli 7,5% poparcia, w gdańskim – 4,5%. To zaskakująco dobre wyniki – zwłaszcza zważywszy na fakt, że w Internecie trudno dostrzec ślady jakiejkolwiek kampanii bezpartyjnych na Pomorzu.

Kończąc wyliczankę: województwo świętokrzyskie to ostatni z regionów, gdzie udało się Bezpartyjnym zarejestrować listy we wszystkich okręgach, co dało wynik 2,78%. Na Podlasiu wystartowali w dwóch na cztery okręgi (1,2%), na Warmii i Mazurach – zaledwie w jednym na pięć (wynik w skali województwa 0,79%), w jednym na pięć na Opolszczyźnie (0,78%), w jednym na sześć w Kujawsko-Pomorskiem (0,64%). Najgorszy wynik zanotowali na Lubelszczyźnie (0,42%), gdzie również udało się wystawić listę tylko w jednym na pięć okręgów.

Wniosek jest prosty: struktury Bezpartyjnych Samorządowców w praktyce nie istnieją w co najmniej sześciu województwach, gdzie zarejestrowali listy w połowie lub mniej okręgów. Zarejestrowali tam listy, by otrzymać ogólnopolską premię w postaci darmowego czasu antenowego w mediach publicznych, pojawić się w sondażach i oficjalnych wynikach oraz zaistnieć w wyobraźni Polaków jako byt ogólnopolski. Co wydaje się zapowiadać, że na wyborach do sejmików i tym razem apetyt tego środowiska nie zostanie zaspokojony.

Post-partyjni Samorządowcy

Nim przejdziemy do formułowania wniosków i hipotez dotyczących dalszych losów ruchu przyjrzyjmy się kto – przynajmniej wedle dotychczasowych, oficjalnych informacji Państwowej Komisji Wyborczej – zdobył mandaty pod szyldem Bezpartyjnych.

Sześć mandatów przypadło na matecznik ruchu, czyli Dolny Śląsk. Tam większość radnych to samorządowi wyjadacze. Dariusz Stasiak był radnym województwa w latach 2006-2014, a ostatnio pełnił funkcję sekretarza gminy Krośnice. W przeszłości był związany z Platformą Obywatelską (do 2008 r.) i Rafałem Dutkiewiczem. Michał Bobowiec to kolejny były polityk Platformy przez lata związany z Dutkiewiczem. Patryk Wild zaczynał poważniejszą karierę od funkcji wójta Stoszowic (2002 r.). Potem był członkiem zarządu województwa (2006-2008). Politycznie przeszedł typową drogą od Platformy, przez Dutkiewicza i Kukiza, po Bezpartyjnych. Cezary Przybylski (były starosta bolesławiecki i marszałek województwa) należał do PO do 2016 r. Marek Obrębalski to były prezydent Jeleniej Góry (2006-2010), który karierę zaczynał w Unii Wolności, by potem trafić do Platformy i Dutkiewicza. Ostatni raz formację Schetyny opuścił w czasie dolnośląskiego rozłamu w 2016 r. Listę zamyka Tymoteusz Myrda, który wprost reprezentuje lubińską ekipę prezydenta Raczyńskiego.

Kolejne mocne województwo to zachodniopomorskie. Tam dominują politycy związani z prezydentem Szczecina Piotrem Krzystkiem, który rządzi miastem od 2006 r. i z różną intensywnością współpracuje z Platformą Obywatelską (formalnie jej członkiem był w latach 2006-2010). Choć jeszcze w 2015 r. Krzystek angażował się intensywnie w kampanię Bronisława Komorowskiego, to w tym roku Platforma wystawiła przeciwko niemu Sławomira Nitrasa.

Bezpartyjni zdobyli na Zachodnim Pomorzu trzy mandaty. Artur Wezgraj to kanclerz Politechniki Koszalińskiej, dotąd radny miejski z Koszalina, do 2004 r. związany z Platformą. Marcin Przepióra to samorządowiec ze Stargardu Szczecińskiego, ostatnio przewodniczący tamtejszej rady miejskiej, dyrektor szkoły i działacz sportowy. W 2010 r. startował jeszcze z list Platformy, by cztery lata później walczyć o prezydenturę Stargardu z własnego komitetu.

Trzeci z mandatów to ten najbardziej „celebrycki” – radnym Bezpartyjnych Samorządowców został Aleksander Doba – znany 72-letni podróżnik, który jako pierwszy na świecie przepłynął kajakiem Atlantyk. Wbrew pozorom Doba ma jednak za sobą pewne polityczne aktywności – był w Komitecie Honorowym Bronisława Komorowskiego i występował na konferencjach prasowych wraz z Ewą Kopacz. Trudno go jednak posądzać o większe ambicje, najpewniej zgodził się na rolę „ciągnącego” listę.

Lubuskie to cztery mandaty. Łukasz Mejza z Łagowa ma 27 lat i zdążył już reprezentować zarówno środowisko związanego dziś z Nowoczesną prezydenta Nowej Soli Wadima Tyszkiewicza, jak i pełnić funkcję pełnomocnika Kukiza w regionie. 60-letni Wacław Maciuszonek to były burmistrz Żar, który jeszcze w 2015 r. startował do Sejmu z list Platformy.

Wioleta Haręźlak to z kolei zastępczyni prezydenta Zielonej Góry Janusza Kubickiego, który w tych wyborach został wybrany włodarzem miasta po raz czwarty. Oboje zaczynali karierę w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ale od 2012 r. Kubicki działa pod lokalnymi sztandarami (choć zdarzało mu się już podejmować współpracę z PO – w 2014 r. pociągnął jej listę do sejmiku i zrezygnował z mandatu).

Ostatni z radnych sejmiku lubuskiego to burmistrz Żagania w latach 2002-2013 Sławomir Kowal. Jego „bezpartyjność” poprzedziła współpraca z kilkoma mniejszymi formacjami – od PSL przez Krajową Partię Emerytów i Rencistów aż po Stronnictwo Demokratyczne.

Na Mazowszu jedyny mandat zdobył Konrad Rytel, samorządowiec z wieloletnim doświadczeniem w Wołominie i Piastowie, twórca Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej. W 1997 r. startował do Sejmu z list Akcji Wyborczej „Solidarność”, jest też związany z Akcją Katolicką – na tle reszty przedstawicieli Bezpartyjnych to jeden z bardziej konserwatywnych polityków.

Ostatni mandat wojewódzki Bezpartyjnym przypadł z Wielkopolsce. Tam wywalczył go Jerzy Lechnerowski, burmistrz podpoznańskiego Kórnika przez sześć kadencji (sic!), który tym razem nie ubiegał się o reelekcję.

Samorządowa partia władzy

Patrząc na powyższą układankę trudno wyobrazić sobie inne wyraziste spoiwo Bezpartyjnych Samorządowców, jak chęć skutecznej walki o władzę i jej zachowanie. Wielu z nich faktycznie jednak zbudowało sobie lokalnie silną pozycję traktując partie polityczne, z którymi współpracowali, raczej pomocniczo czy wręcz instrumentalnie. Można więc uznać, że Bezpartyjni Samorządowcy to swoista samorządowa partia władzy, która zjednoczyła kilku silnych liderów w zachodniej Polsce i jednocześnie zaczęła budować silny, ogólnopolski szyld i struktury w reszcie kraju. Wynik pokazuje, że wykonali pierwszy naprawdę duży krok, by pod własną marką zaistnieć w polityce innej, niż samorządowa.

Czy ta inicjatywa ma przyszłość? Trudno przesądzać, ale dziś co najmniej kilka przesłanek przemawia za tym, by traktować ich ruch dużo poważniej, niż robi to dotąd większość mediów i komentatorów.

Sześć szans Bezpartyjnych

Po pierwsze, determinacji w budowaniu ogólnopolskiej rozpoznawalności dodać musiało Bezpartyjnym widmo dwukadencyjności miejskich włodarzy. Choć zasada wprowadzona w życie będzie liczona dopiero od aktualnej kadencji – czyli zakaz kandydowania obowiązywać będzie w wyborach samorządowych 2028 – to nie jest powiedziane, że temat nie wróci do debaty publicznej wcześniej. Przed 2028 r. mamy co najmniej trzykrotne wybory parlamentarne, w których bądź to przyspieszenie, bądź likwidacja zakazu kandydowania może być ważnym tematem. Widmo wejścia do ogólnopolskiej polityki dziesiątek byłych prezydentów, burmistrzów i wójtów z pewnością będzie spędzać sen z powiek dużym partiom.

Po drugie, już dziś widać, że Bezpartyjni Samorządowcy pozycjonują się jako „formacja środka” o pełnej zdolności koalicyjnej. W tym sensie mogą zainteresować wyborców znudzonych polaryzacją PO i PiS, a przy okazji dość szybko zacząć partycypować we władzy – najpierw w kilku samorządach, ale docelowo być może na arenie ogólnokrajowej.

Po trzecie, wyniki sejmikowe dają Bezpartyjnym pewien potencjał do samodzielnego startu w wyborach parlamentarnych. Choć nie wystawili list w 20 okręgach, to zrobili to w wystarczającej liczbie, by móc zorganizować 41 list koniecznych do startu do Sejmu. Oczywiście trudno ocenić, jak ich szyld sprawdzi się w polityce ogólnopolskiej, ale potencjał jest spory.

Po czwarte i najważniejsze, ów potencjał należy jednak postrzegać dziś chyba przede wszystkim jako kartę przetargową. Duża zdolność koalicyjna może bowiem pozwolić Bezpartyjnym zdecydować, kto realnie w 2019 r. zostanie trzecią siłą polskiej polityki, a być może nawet kto po wyborach utworzy koalicję rządzącą.

Co mamy na myśli? Wydaje się, że Bezpartyjni mogą być atrakcyjnym partnerem wyborczym zarówno dla Kukiz’15 – już przebąkuje się o próbie powrotu do współpracy – jak i dla PSL . Z obiema formacjami łączy Bezpartyjnych usytuowanie między klinczem anty-PiS i anty-PO. Wszystkie trzy ugrupowania tak naprawdę mają zdolność koalicyjną na arenie ogólnopolskiej z oboma wielkimi blokami.

Dla Kukiza współpraca może być szansą na budowę nowego pomysłu na swoje ugrupowanie, gdy idea „pospolitego ruszenia anty-systemowców” natrafia na kolejne personalne rafy. Trudno dziś jednak ocenić, jak głębokie są zaszłości pomiędzy dwoma środowiskami.

Dla PSL z kolei Bezpartyjni mogliby być naturalnym uzupełnieniem. Ich wyniki są najlepsze tam, gdzie ludowcy są zwyczajnie słabi (Dolny Śląsk, duże miasta). Mogą pozwolić ludowcom budować poparcie w większych ośrodkach. Narracja pro-samorządowa i charakter „samorządowej partii władzy” tworzą naturalną przestrzeń do porozumienia, ale też konkurencji.

Co jednak najistotniejsze – dla PSL opcja współpracy z Bezpartyjnymi tworzy potencjalną przeciwwagę dla próby wchłonięcia przez Koalicję Obywatelską. Władysław Kosiniak-Kamysz konsekwentnie szans na współpracę w większym bloku opozycyjnym nie wyklucza, ale też stara się nie być na nią skazanym, co zmotywowało PSL do mocnego zaangażowania w zainicjowaną przez Klub Jagielloński walkę z pomysłem zmiany ordynacji do Parlamentu Europejskiego. Dziś, dzięki nowopowstałemu potencjałowi koalicyjnemu z Bezpartyjnymi, może negocjować z Grzegorzem Schetyną dużo bardziej asertywnie.

Z tym nierozerwalnie związany jest argument piąty: walka o centrum, które w Polsce jest po prostu umiarkowaną prawicą. Po wyborach samorządowych liderzy ludowców zaczęli mówić wprost, że warunkiem odsunięcia od władzy Zjednoczonej Prawicy jest zbudowanie trzech bloków opozycyjnych – liberalnego wokół dzisiejszej Koalicji Obywatelskiej, lewicowego i konserwatywno-ludowego w oparciu o PSL.

Rzeczywiście, po wyrzuceniu z partii Schetyny ostatnich wyraziście konserwatywnych polityków (Biernacki, Fabisiak, Libicki, Tomczak), coraz odważniejszym angażowaniu się w sprawy światopoglądowe, wchłanianiu Nowoczesnej i akcesie Barbary Nowackiej do Koalicji Obywatelskiej Platforma wyraźnie pozostawiła wolne miejsce na umiarkowanej centroprawicy. To sprawia, że umiarkowani konserwatyści zniechęceni do PiS niespecjalnie mają na kogo przerzucić swój głos. „Pośrednikiem” w odbieraniu elektoratu partii Kaczyńskiego może być zatem albo formacja Kukiza, albo Kosiniak-Kamysza.

Jeżeli Bezpartyjni – często wywodzący się z Platformy w czasach, gdy była jeszcze formacją centroprawicową – wejdą w sojusz z którąś z nich, to mogą dodać wiarygodności w walce o głosy „sierot po PO-PiS”. Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że taką formację co najmniej swoją „życzliwą neutralnością” chcieć może wesprzeć Episkopat, który nie lubi być skazany na jedną opcję, a dla którego Platforma dopiero po odejściu Tuska – w przeciwieństwie do lat 2001-2014 – przestała być partnerem do rozmowy.

Po szóste, Bezpartyjni mogą zyskać na znaczeniu w chwili wejścia na scenę ewentualnego ugrupowania Roberta Biedronia. Po części odwoływać się będą do podobnej emocji pozostawania poza sporem dwóch plemion. Biedroń na pewno swój ruch będzie chciał budować częściowo w oparciu o własne doświadczenie w Słupsku i dorobek partnerów z Sieci Miast Progresywnych. Między dwoma potencjalnymi ruchami chyba nie ma zdolności koalicyjnej. Oczywiście, Biedroń może „zjeść” Bezpartyjnych medialnie – ale bardziej prawdopodobne, że Bezpartyjni wchodząc w szerszy sojusz odbiorą mu kilka kluczowych dla lewicowego polityka punktów poparcia. Jest też możliwe, że Biedroń „spali się” w eurowyborach (raczej nieciekawych dla Bezpartyjnych) uzyskując wynik będący jedynie kartą przetargową w negocjacjach z Koalicją lub rozmowach o zjednoczeniu lewicy.

Wówczas rozbudzoną potrzebę „czegoś nowego” skonsumować mogą paradoksalnie politycy obecni na scenie od blisko – jak Raczyński – trzydziestu lat.