Porażka PiS, porażka KO. Co przegrały wczoraj dwa wielkie obozy?
W skrócie
Obie partie osiągnęły w tych wyborach szczyt swojej zdolności mobilizacyjnej. Obie zrobiły wszystko, aby uczynić z nich plebiscyt nad dotychczasową polityką rządu. To im się wyraźnie nie udało. Osiągnięty wzrost frekwencji był stosunkowo niewielki i nie przełożył się na poparcie dla głównych obozów, od których wyborcy odpłynęli pomimo niezwykle nachalnej i emocjonalnej kampanii. Zignorowanie ewidentnych porażek prowadzić będzie do swoistej „wojny pozycyjnej”. Jako wyborcy będziemy bombardowani jeszcze intensywniej dotychczasowym przekazem bez zasadniczej zmiany linii po którejkolwiek ze stron. Za takim scenariuszem przemawia naturalna inercja aparatu partyjnego, lęk przed podejmowaniem ryzyka i myślenie życzeniowe potęgowane przez urzędniczy optymizm – cechy dominujące wśród polityków i funkcjonariuszy partyjnych.
Podobno generałowie toczą zawsze minione wojny. To powiedzenie jest o tyle nieprawdziwe, że wojny wygrywają z reguły właśnie ci dowódcy, którzy potrafili zauważyć – lub stworzyć – zmiany w otaczającej ich rzeczywistości i zaskoczyć nową strategią przeciwnika grającego według starych schematów. I to właśnie jest dylemat, przed jakim stają główni protagoniści naszej sceny politycznej. Niejednoznaczny wynik wyborów samorządowych z jednej strony zachęca każdą ze stron, aby uznać je za sukces. To przemawiać będzie za przyjęciem w kolejnych kampaniach strategii „więcej tego samego”. Zarazem, ewidentne porażki, jakie poniosła wczoraj zarówno PiS jak i PO, pokazują, że przyszłe starcie wygrać może tylko ten, kto zdobędzie się na elastyczność i poważną korektę swojej dotychczasowej polityki.
Co wynika z wyników wyborów samorządowych?
Przede wszystkim – stan względnej równowagi. PiS zwyciężył liczbowo w sejmikach. PO wraz z koalicjantem spektakularnie pokazała, że zachowuje władzę w największych miastach. Jednocześnie obie strony w stosunku do wyborów parlamentarnych straciły wyborców. Na PiS oddano według exit polls ok. 700 000 głosów mniej niż w 2015 r. Na PO i Nowoczesną występujące w tym roku wspólnie pod szyldem Koalicji Obywatelskiej – ok. miliona głosów mniej, niż trzy lata temu. W 2015 roku PO zdobyło 3 661 000 głosów, a Nowoczesna 1 155 000 głosów, czyli łącznie niemal 4 817 000. Wczoraj – jeśli pomiary exit polls okażą się dokładne – KO zdobyła łącznie ok 3 820 000. Jednocześnie przewaga bezwzględna PiS nad KO wyniosła 1 200 000 głosów. Skala dominacji partii rządzącej nad opozycją jest więc nadal wystarczająca, aby wygrać wybory parlamentarne.
Jednocześnie jednak, PiS poniósł trzy niezwykle bolesne porażki:
- Przegrał duże miasta, w tym katastrofalnie Warszawę. Ma to wymiar przede wszystkim symboliczny, jednak znaczący. Podważa wizerunek „politycznego hegemona” oraz pozbawia siły argument o unikalnym mandacie suwerena.
- Zwycięstwo w sejmikach może okazać się pyrrusowe. Do rządzenia w większości z nich niezbędne będzie zawiązanie koalicji, do czego PiS może okazać się niezdolny. Powtórzy się wówczas efekt z 2014 r. – „wygrał, ale nie rządzi”. To oznacza odcięcie od gigantycznych funduszy dzielonych na poziomie samorządów wojewódzkich i brak zasobów do zaspokajania potrzeb aparatu partyjnego. To z kolei nasili tarcia w obozie władzy.
- Nie udał się plan „wypchnięcia” PSL ze wsi. Najważniejsza z punktu widzenia Kaczyńskiego grupa wyborców możliwych do pozyskania pozostaje mu nieprzychylna. Porażka ta jest tym boleśniejsza, że walkę z PSL traktowano priorytetowo i zaangażowano w nią znaczne środki.
PiS zatem wygrał, ale nie uzyskał żadnej z tych rzeczy, na których mu naprawdę zależało.
Koalicja Obywatelska zwyciężając w dużych miastach pokazała, że potrafi rozgromić PiS. Na razie w potyczkach. Zachowując znaczący stan poosiadania w sejmikach – a w dużej części również władzę – będzie w stanie kontestować politykę obozu rządzącego na poziomie regionalnym (a są ku temu możliwości niemałe) i przede wszystkim zachowuje zdolność do wykarmienia aparatu partyjnego. Dla partii kończy się okres permanentnego kryzysu, który mógł doprowadzić do jej całkowitej dezintegracji. Schetyna wyeliminował konkurencję i pozostaje jedynym liczącym się liderem obozu liberalno-restytucyjnego („żeby było, jak było”).
Choć zwycięstwo Trzaskowskiego w Warszawie tworzy nowego potencjalnego przywódcę w tej części sceny politycznej, to jednak wiele czasu minie, zanim będzie on w stanie rzucić wyzwanie „Grzegorzowi Zniszczę Cię”. O ile w ogóle się na to zdecyduje, bo wiele wskazuje, że będzie on raczej liderem w stylu Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Zarazem słaby wynik KO w liczbach bezwzględnych pokazuje, że nad liberałami wciąż znajduje się „szklany sufit”. Powrotu do przeszłości pragnie w Polsce najwyżej 4 miliony ludzi i to się raczej nie zmieni. PiS został więc zatrzymany w swoim marszu po pełnię władzy i udało się pokazać, że nie jest niezwyciężony, ale żeby pokonać go w rywalizacji parlamentarnej trzeba czegoś więcej.
Podsumowując stan rzeczy w poetyce militarnej – obecna sytuacja przypomina moment zatrzymania Wehrmachtu na przedmieściach Moskwy z udaną, punktową kontrofensywą. Tu analogie się kończą. W 1941 roku Stalin dysponował bowiem gigantycznymi rezerwami, które umożliwiły mu ustabilizowanie frontu i przejście do ofensywy na całej linii. Obóz restytucyjno-liberalny rezerw nie ma.
Skąd wziąć wyborców?
Wydaje się, że obie partie osiągnęły w tych wyborach szczyt swojej zdolności mobilizacyjnej. Obie zrobiły bowiem wszystko, aby uczynić z nich plebiscyt nad dotychczasową polityką rządu. To im się wyraźnie nie udało. Osiągnięty wzrost frekwencji był stosunkowo niewielki i nie przełożył się na poparcie dla obydwu głównych obozów, od których wyborcy pomimo niezwykle nachalnej i emocjonalnej kampanii – odpłynęli.
To, nawiasem mówiąc, raczej optymistyczny prognostyk co do stanu demokracji lokalnej w Polsce. Wyższa frekwencja przy jednoczesnym zdystansowanym stosunku wobec podziału PiS-PO pokazuje, że w wyborach samorządowych wciąż najważniejsze są drogi, przedszkola i smog.
Starcie pozostało nierozstrzygnięte, a obydwie partie zachowują po nim „bezpieczny stan posiadania”, pozwalający wierzyć, że utrzymanie dotychczasowej linii zapewnia sukces. Każda z dwóch partii może być przekonana, że sukces odniosła. Jednak zignorowanie ewidentnych porażek prowadzić będzie do swoistej „wojny pozycyjnej”. Jako wyborcy będziemy bombardowani jeszcze intensywniej dotychczasowym przekazem bez zasadniczej zmiany linii po którejkolwiek ze stron. Za takim scenariuszem przemawia naturalna inercja aparatu partyjnego, lęk przed podejmowaniem ryzyka i myślenie życzeniowe potęgowane przez urzędniczy optymizm – cechy dominujące wśród polityków i funkcjonariuszy partyjnych.
Na jakich polach możliwa jest zmiana?
Jeżeli jednak którejś ze stron uda się przełamać ten schemat, wówczas kampanie wyborcze nadchodzącego roku przynieść mogą Stalingrad – przełom odwracający losy wojny.
Szersze pole manewru ma PiS. Nie ulega wątpliwości, że część z owych 700 000 wyborców, którzy go porzucili, to ludzie zniechęceni konfrontacyjnym stylem rządzenia. Całkiem konkretnie – rozczarowani polityką wobec wymiaru sprawiedliwości. Stopniowo staje się jasne, że reformy przygotowane przez Zbigniewa Ziobrę okazują się spektakularną porażką. W sądach panuje chaos wywołany polityką personalną ministra (ręczne sterowanie obsadą prezesów), sprawność postępowań spadła, reformatorzy ostentacyjnie demonstrują pogardę dla procedur i prawa. Nie mam tu nawet na myśli zarzutów o łamanie konstytucji, bo ten argument dla elektoratu PiS (również potencjalnego) ma małe znaczenie. Ale nawet wyborcy przychylni (bądź potencjalnie przychylni) PiS dostrzegają nierzetelny charakter obsady Krajowej Rady Sądownictwa, upolityczniony proces nominowania nowych sędziów do Sądu Najwyższego czy hucpiarstwo medialnej nagonki na sędziów. Nic z tego, co dzieje się w wymiarze sprawiedliwości, nie kojarzy się „zwykłemu obywatelowi” z rzetelnie przeprowadzoną reformą. Dodatkowo zaś skutkiem tych działań stał się otwarty konflikt z Unią Europejską, który obecnie – po tym jak Trybunał w Luksemburgu jednoznacznie opowiedział się przeciwko reformie – staje na ostrzu noża. Trudno uznać, aby na polu polityki wobec wymiaru sprawiedliwości PiS odniósł sukcesy. Ponosi natomiast coraz wyższe koszty jej nieracjonalnego prowadzenia.
To wszystko sprawia, że oczywistym – i możliwym – manewrem, przełamującym ujawniony w minionych wyborach negatywny dla partii rządzącej trend jest duża korekta w obszarze polityki wobec sądownictwa. Rezygnacja z dotychczasowego radykalizmu przynosi niemal natychmiast wymierne korzyści: zamyka najważniejsze pole konfliktu z europejskimi partnerami i wytrąca główny argument z rąk przeciwnika.
Przecież 90% programu Platformy zamyka się w stwierdzeniu, że „PiS łamie konstytucję i wyprowadza nas z Europy”. Cóż więc pozostanie, jeśli ten argument zniknie? Takiej korekcie sprzyja też osłabienie Solidarnej Polski związane z marnym wynikiem Patryka Jakiego. Co więcej – „reformatorzy” z Ministerstwa Sprawiedliwości stanowią zarazem jedną z ważniejszych grup kontestujących przywództwo Mateusza Morawieckiego.
Modyfikacja polityki w tym obszarze rodzi jednak poważne problemy taktyczne. PiS zbyt dużo zainwestował w bezalternatywny sposób prowadzenia polityki wobec sądów, aby móc się z niej wycofać bez strat. Trudno też wyobrazić sobie taką korektę bez usunięcia Zbigniewa Ziobry z resortu, co niesie ze sobą groźbę rozłamu. Niewątpliwie też decydujący głos w tak ważnej kwestii ma w tej chwili tylko Jarosław Kaczyński. Ten zaś, jak się wydaje, nie dostrzega analogii pomiędzy sytuacja obecną a latami 2006-2007, kiedy to polityka aktualnego ministra sprawiedliwości walnie przyczyniła się do utraty przez PiS władzy i kompromitacji idei „budowy IV RP”.
Sytuacja PO pod tym względem jest znacznie gorsza. Podobnie jak PiS bezalternatywnie inwestowało w konflikt z sędziami, tak Platforma całkowicie bezalternatywnie uczyniła z ich obrony kluczowy element swojej tożsamości politycznej. Nie umiała jednak ująć tej obrony w przekaz podkreślający konieczność dokonania w sadownictwie zmian. Prawda zaś jest taka, że większość Polaków zmian oczekuje.
Jest to tym dziwniejsze, że to polityk Platformy – Krzysztof Kwiatkowski – przeprowadził w 2011 roku reformę wymiaru sprawiedliwości realizującą w gruncie rzeczy pewną część wcześniejszych postulatów PiS. Ochrona sądów przed polityczną kontrolą nie musi być więc tożsama z obroną „tego co było”. Na tak zniuansowany przekaz Platforma nie potrafiła się jednak zdobyć i raczej już tego nie uczyni. Pozostaje jej raczej „czekanie na okazję” –otwarcie się nowego pola sporu z PiS, na którym mogłaby pokazać się jako partia bardziej inkluzywna niż dotychczas.
Podsumowując: narzędzia do tego aby stać się game-changerem w nadchodzącym dwójboju wyborczym (wybory do Parlamentu Europejskiego oraz do Sejmu i Senatu) ma tylko PiS. Najbliższe miesiące pokażą, czy będzie umiał z nich skorzystać. Jeżeli tego nie uczyni, to o tym, kto stworzy następny rząd zadecydować może rozkład poparcia pomiędzy PSL, SLD i Kukiz ’15.