Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Krzysztof Mazur  10 listopada 2016

Pięć opowieści o pokoleniowej zmianie

Krzysztof Mazur  10 listopada 2016
przeczytanie zajmie 12 min

Rok 2015 był rokiem politycznego trzęsienia ziemi. Wybory prezydenckie i parlamentarne przyniosły zmianę, której kilka miesięcy wcześniej nikt nie przewidywał. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, można śmiało powiedzieć: „Byliśmy ślepi!”.

Analizując bowiem wydarzenia roku 2014, można było zauważyć wyraźne symptomy nadchodzącej zmiany. Wśród nich najważniejsze znaczenie miały listopadowe wybory samorządowe. Pewnie ich odbiór byłby inny, gdyby nie duża liczba głosów nieważnych w wyborach sejmikowych oraz kompromitacja PKW w prezentowaniu wyników. To na tych dwóch bulwersujących faktach skupiła się cała uwaga mediów.

Kto jednak umiał wznieść się ponad te dwa wałkowane w mediach wątki, ten dostrzegł proces mogący mieć doniosłe konsekwencje w przyszłości. Wśród nich był Rafał Matyja, który kilka dni po tamtych wyborach dostrzegł w nich „ruch zmiany”. W swojej na gorąco pisanej analizie stwierdził: „Tylko 62 proc. spośród wybranych prezydentów to osoby sprawujące ten urząd przed wyborami, a zatem znacznie mniej niż przed czterema laty (kiedy było to aż 78 proc.)”. Jeszcze ważniejszy był fakt, że prawie połowa nowo wybranych prezydentów to osoby przed czterdziestką.

Pokoleniowa zmiana nie przebiła się do szerszej świadomości społecznej, bo ominęła największe miasta.

Dało się ją jednak wyraźnie zauważyć w miastach średniej wielkości. Matyja zauważył, że „kandydaci przed czterdziestką zostali wybrani tylko w dwóch miastach wojewódzkich – Katowicach i Opolu. Więcej jest ich w stolicach dawnych województw – wygrali w Białej Podlaskiej, Ciechanowie, Gorzowie, Lesznie, Łomży, Skierniewicach, Słupsku i Zamościu. Co ciekawe, tylko w kilku wypadkach ich zwycięstwo można przypisać partyjnej afiliacji. Tu zresztą we wskazywaniu młodych pretendentów do fotela prezydenta śmielsze od PO okazało się PiS. To z jego list fotel zdobyli 29-letni prezydent Stalowej Woli, 30-letni prezydent Łomży, 32-letni prezydent Zgierza i 33-letni prezydent Białej Podlaskiej”. Gdy kilka miesięcy później nowo wybrany prezydent Stalowej Woli – Lucjusz Nadbereżny – otwierał konwencję Andrzeja Dudy, kandydata na prezydenta RP, widać było wyraźnie, że „ruch zmiany” szybko da o sobie znać również na szczeblu centralnym.

„Nie zna Pani Eryka Mistewicza?”

W grudniu 2014 roku nasze myśli nie wybiegały jeszcze tak daleko. Podskórnie czuliśmy jednak, że coś w polskiej polityce wyraźnie się zmienia. Przenikliwy komentarz Rafała Matyji tylko nas w tych intuicjach utwierdził. Po jego lekturze pojawiła się najprostsza z możliwych myśli: kim właściwie są ci nowo wybrani prezydenci? Skąd przyszli? Co stoi za ich sukcesem wyborczym? Nie mieliśmy grantu na analizowanie lokalnej polityki; nie przyświecał nam żaden cel marketingowy czy komercyjny; nie mieliśmy wieloletniego dorobku badawczego w tej dziedzinie. Podskórnie czuliśmy jednak, że coś ważnego umyka uwadze opinii publicznej, która nie pierwszy raz nie dostrzegła „Polski powiatowej”.

Postanowiliśmy więc to sprawdzić osobiście i opisać drogę nowo wybranych prezydentów, nim na stałe zadomowią się w swoich fotelach, zanurzając się w blichtrze lokalnej władzy.

W tym celu wytypowaliśmy siedem miast, gdzie w 2014 doszło do zmiany prezydentów. Szukaliśmy możliwie jak najbardziej różnorodnych przypadków, od zwycięstwa kandydatów partyjnych, przez historie komitetów obywatelskich, po przykład „namaszczenia” nowego prezydenta przez odchodzącego z urzędu. Nasz wybór padł na siedem miast: Gorzów Wielkopolski, Katowice, Poznań, Radom, Słupsk, Stalowa Wola oraz Starachowice. Jedynym prezydentem, który nie zgodził się na spotkanie, był Robert Biedroń (Słupsk), choć wiele mówił w kampanii o otwartej prezydenturze. Do nieudanych należy zaliczyć także kontakt z Radosławem Witkowskim (Radom), który co prawda spotkał się z nami, ale rozmowa była na tyle krótka, że nie nadawała się na publikację.

Wsiadając do samochodu, by rozpocząć wyprawę w głąb lokalnej polityki, mieliśmy intuicję, że odkryjemy nieznany dotąd świat. Świat zupełnie inny od tego opisywanego za pomocą modeli politologicznych rodem z akademickich podręczników, którymi kiedyś byliśmy karmieni na studiach, a dziś sami karmimy naszych studentów. Świat, którego nie umieją albo nie chcą opisać również zcentralizowane media. Szybko okazało się, że to była słuszna intuicja.

W Gorzowie Wielkopolskim spotkaliśmy szefową kampanii nowego prezydenta miasta, która od lat prowadzi lokalne kampanie. Chcąc złapać z nią fachowy kontakt, jak ze znawcą terminologii każdego dobrego PR-owca politycznego, zapytaliśmy ją o elevator pitch jej kandydata. Nie widząc zrozumienia w jej oczach, doprecyzowaliśmy: „no wie pani, 30-sekundowa historia kandydata, którą można opowiedzieć w windzie”. Nie pomogło. „Nie zna pani Eryka Mistewicza?”, dopytywaliśmy coraz bardziej zdziwieni. Okazało się, że nigdy o nim nie słyszała. „Jak można nie słyszeć o Mistewiczu, będąc na Twitterze?”. Nie musimy dodawać, że nasza rozmówczyni nie ma konta na TT, co w żaden sposób nie przeszkadza jej od lat prowadzić udanych kampanii w Gorzowie. Więcej, uważa media społecznościowe za szkodliwe, gdyż odciągają uwagę od spraw naprawdę ważnych w lokalnych kampaniach wyborczych. Dlatego nie zaprząta sobie głowy „żadnymi Mistewiczami”. Ta prosta dykteryjka pokazuje, że chcąc zrozumieć politykę lokalną, należy porzucić wiele uznanych powszechnie politologicznych zasad.

Traktorzysta jako symbol ruchów miejskich, czyli czego uczy nas Gorzów Wielkopolski

Do Gorzowa Wielkopolskiego pojechaliśmy, żeby poznać Jacka Wójcickiego, przedstawianego w mediach jako symbol ruchów miejskich. Zaczęliśmy więc od pytania, jak czuje się w roli ikony ruchów miejskich. „Raczej wiejskich” – odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem. Rzeczywiście, ten wówczas 33-letni polityk samorządowy przez osiem wcześniejszych lat był wójtem wiejskiej gminy Deszczno, gdzie jeszcze wcześniej pełnił funkcję radnego. Nawet po zwycięstwie w Gorzowie Wójcicki nie opuścił swojej rodzinnej wsi i w dalszym ciągu brał udział na przykład w akcjach pożarowych. Z wyraźną satysfakcją w głosie opowiadał nam, że sojowa caffe late i walka o tęczę na placu Zbawiciela to nie jego świat. Woli raczej odpoczywać, pracując w polu, bo to pozwala mu „zebrać myśli”.

W jaki sposób wójt gminy wiejskiej został prezydentem drugiego co do wielkości miasta województwa lubuskiego? Przez nieuwagę lokalnych elit. Od roku 1998 prezydentem Gorzowa był bowiem polityk wywodzący się jeszcze z PZPR-u. Jego szesnastoletnie rządy utwierdziły lokalne elity w przekonaniu, że jest „nie do ruszenia”. Tymczasem wśród mieszkańców narastało zmęczenie, na które wpływało poczucie, że miasto przegrywa konkurencje z innymi ośrodkami. Sondaże wyraźnie pokazywały, że mieszkańcy szukają zmiany. Nie mogła ona przyjść ze strony SLD, bo ta partia była w sojuszu z urzędującym prezydentem. Nadziei na zwycięstwo nie miał również PiS, bo Gorzów ma wyraźnie lewicowo-centrowy elektorat. Wszystkie karty miała zatem w ręku PO, bo to ta partia trzy lata wcześniej w wyborach parlamentarnych uzyskała w mieście prawie 45% głosów. W Platformie jednak nikt nie zauważył zmiany nastrojów społecznych. Postawiono więc na posłankę, której nie dawano większych szans na wygraną, bo już cztery lata wcześniej przegrała z urzędującym prezydentem. Obecna od lat w lokalnej polityce była przewodnicząca Rady Miasta nie została odebrana przez mieszkańców jako realna alternatywa. Jej bez wiary w zwycięstwo poprowadzona kampania pokazała całą słabość i rutynę lokalnych struktur partyjnych.

Ta sytuacja sprawiła, że potencjalne słabości Wójcickiego – młody wiek, pochodzenie z gminy wiejskiej, brak doświadczenia w gorzowskiej polityce – ostatecznie okazały się najważniejszymi argumentami uwiarygadniającymi go jako jedyną realną alternatywę.

Wójcicki, w przeciwieństwie do lokalnych elit, znakomicie wyczuł wiatr zmian. Umiał go także perfekcyjnie wykorzystać. Decyzję o starcie podjął dopiero na siedem tygodni przed wyborami. Biorąc pod uwagę fakt, że już w I turze zdobył ponad 60% głosów, możemy uznać jego kampanię za prawdziwy blitzkrieg. Kluczem do sukcesu było umiejętne połączenie trzech żywiołów. Żywioł obywatelski zapewnili „Ludzie dla Miasta”, czyli lokalny ruch miejski działający od kilku lat w Gorzowie. Wnieśli oni do kampanii dynamizm, nowy język, zaangażowanie obywatelskie. Żywioł profesjonalizmu zapewniła szefowa sztabu, która od wielu lat specjalizowała się w lokalnych kampaniach wyborczych. To ona, wraz z Wójcickim, świetnie zaplanowała i konsekwentnie przeprowadziła całą kampanię. Pomogły w tym zgromadzone solidne środki finansowe. Wreszcie trzeci żywioł – autentyczność kandydata – wniósł sam Wójcicki. Jego osobowość miała ogromne znaczenie w kampanii. Ten bezpośredni, zdeterminowany i pracowity samorządowiec wyrażał nowe aspiracje mieszkańców. Młoda i uśmiechnięta twarz Wójcickiego stała się ucieleśnieniem marzeń o lepszym Gorzowie.

Zatem sukces Wójcickiego w żadnym stopniu nie wpisuje się w lansowany w mediach model aktywisty miejskiego, który po wielu latach walki o ścieżki rowerowe zostaje prezydentem.

Jego związek z ruchem miejskim miał charakter taktyczny, wyborczy, wcześniej ze sobą właściwie nie współpracowali. Z analizy wynika także, że to raczej świetna kampania Wójcickiego sprawiła, że „Ludzie dla Miasta” osiągnęli tak dobry wynik do Rady Miasta, niż odwrotnie. Tak oto rzekomy sukces ruchów miejskich pokazuje w rzeczywistości ich największą słabość. Bez silnego przywództwa politycznego oraz fachowej wiedzy o prowadzeniu kampanii „Ludzie dla Miasta” nie byliby w stanie sami z siebie osiągnąć tak dobrego wyniku wyborczego. I chyba byli tego świadomi od początku, szukając kandydata na prezydenta spoza swojego grona. Nie dziwi więc fakt, że Wójcicki – rzekoma ikona ruchów miejskich – w rozmowie z nami bardzo trzeźwo oceniał ich potencjał. Jego zdaniem zabójcze dla aktywistów miejskich jest „wchodzenie w spory ideologiczne”, co prowadzi do „utożsamienia ruchów miejskich z ideologią lewicową”. Wójcicki uważa, że ruchy takie powinny skupić się wyłącznie na kwestiach miejskich. W tej dziedzinie mają one „przepotężny potencjał”, zwłaszcza gdy idzie o wywoływanie buntu. Dużo trudniej wychodzi im jednak przekucie tego buntu w systemowe trwałe zmiany. Dlatego ruchy potrzebują lidera, który „zagospodaruje ich energię” oraz weźmie „polityczną odpowiedzialność za program”. W trakcie kampanii wyborczej w Gorzowie doszło do takiego właśnie porozumienia. Ten sojusz był możliwy także dlatego, że zarówno wójta Deszczna, jak i aktywistów miejskich cechowało „bycie blisko ludzi”. A ci, jak się okazuje, są do siebie bardzo podobni, bez względu na to, czy bawią się na placu Zbawiciela, czy na Święcie Pieczonego Kurczaka w Deszcznie. Z Gorzowa Wielkopolskiego wróciliśmy z taką właśnie ważną antropologiczną lekcją.

Fortuna jest królową polityki, czyli czego uczy nas Poznań

Do Poznania jechaliśmy, żeby poznać Jacka Jaśkowiaka, przedstawianego w mediach jako transfer z ruchów miejskich do Platformy Obywatelskiej. Poznań to przecież kolebka aktywistów lokalnych, których komitet „My-Poznaniacy” w wyborach samorządowych 2010 roku osiągnął niezły wynik, rozbudzając ambicje lokalnych aktywistów w całym kraju. Wówczas kandydatem komitetu na prezydenta Poznania był właśnie Jaśkowiak, który zdobył 7% głosów. Dlatego jego start cztery lata później z poparciem PO media przedstawiały właśnie jako transfer z ruchów miejskich do partii politycznej. Problem polega jednak na tym, że Jaśkowiak ma w sobie bardzo niewiele z aktywisty miejskiego.

Zamiast ubranego w glany i bojówki buntownika walczącego o prawa lokatorów spotkaliśmy zamożnego przedsiębiorcę w dobrze skrojonym garniturze. Jaśkowiak swoją karierę rozpoczął na początku lat 90. w Kulczyk Tradex, gdzie zajmował się sprowadzaniem do Polski samochodów Volkswagen i Audi. Jego późniejsza współpraca z „My-Poznaniacy” była zupełnie przypadkowa. Raptem kilka razy pojawił się na ich spotkaniach dotyczących finansów miasta. Po tych kilku rozmowach liderzy ruchu zaproponowali mu wspólny start, gdyż, jak sam nie bez ironii o tym opowiadał, „jako jeden z nielicznych nie musiał inwestować w garnitury i tego typu dodatki, które kojarzą się z zawodowym politykiem”. Choć wspólnie osiągnęli niezły wynik, ich drogi szybko się rozeszły, bo tak naprawdę należeli do różnych światów. Jaśkowiak nie czuje się bowiem aktywistą miejskim, ale „przedsiębiorcą z duszą”, który wręcz chce do samorządu wprowadzić „pewne elementy i cechy typowe dla biznesu”. Poglądy i sama osoba Jaśkowiaka dużo bardzie pasowały zatem do PO niż do ruchu miejskiego. Dlatego jego transfer do Platformy w 2013 roku wydawał się zupełnie naturalny. Ruchy miejskie w jego oczach okazały się zbyt słabe, by realnie zmienić Poznań. Należało zawrzeć sojusz z silniejszą drużyną polityczną.

Takie były motywacje Jaśkowiaka. A co zadecydowało, że w wyborach 2014 roku Platforma postawiła na swojego nowego członka? Czy rzeczywiście chodziło o otwarcie na aktywistów miejskich? Paradoksalnie, zadecydowała raczej niewiara w zwycięstwo. Poznaniem od szesnastu lat rządził bowiem ten sam prezydent, który od początku istnienia Platformy był z nią w funkcjonalnej koalicji. Jak bliskie były to relacje, świadczy fakt, że w tym czasie dwukrotnie wstępował on do Platformy, by następnie, w wyniku wewnętrznych tarć, zawieszać swoje członkostwo. Nie przeszkodziło to dużej części działaczy PO jawnie wspierać go w roku 2006 wbrew ówczesnej partyjnej kandydatce. Gdy zatem na wiosnę roku 2014 w Platformie podejmowano decyzję, by wystawić Jaśkowiaka, nikt nie wierzył w pokonanie urzędującego prezydenta, bo ten uchodził za człowieka „nie do ruszenia”. Podstawowym atutem nowego kandydata miał być brak politycznego zaplecza, przez co był on rozwiązaniem bezpiecznym dla walczących ze sobą frakcji. Nie chciano również postawić na żadnego z młodych radnych, by nie kreować nowego lidera partii w mieście. PO wybrała zatem Jaśkowiaka, jako człowieka „z zewnątrz”, bo tak było najbezpieczniej dla lokalnych układanek.

Jaśkowiak nie wygrał jednak tej kampanii. To jego główny kontrkandydat ją przegrał. Gdy porównamy wyniki I tury z lat 2010 i 2014, to zobaczymy, że Jaśkowiak nie wyszedł poza twardy elektorat PO. W tym samym czasie urzędujący prezydent stracił blisko połowę swoich wyborców. Punktem kulminacyjnym było EURO 2012, którym do pewnego czasu tłumaczono wszelkie przedłużające się niedogodności w mieście. Ich symbolem był trwający wiele lat remont Kaponiery, głównego ronda w Poznaniu, horrendalnie przepłacony stadion oraz bardzo nieudolnie wprowadzana Poznańska Elektroniczna Karta Aglomeracyjna. Zły wynik wyborczy prezydenta nie był zatem funkcją źle prowadzonej kampanii. Zadecydowały błędy w rządzeniu oraz brak dymisji odpowiedzialnych za nie urzędników. W Poznaniu, gdzie bardzo ważną rolę odgrywa mit gospodarności, takie błędy mają ogromne znaczenie. II tura była już tylko formalnością. Jeśli urzędujący prezydent zdobywa w I turze poniżej 30%, to praktycznie nie ma szans na zwycięstwo. To sygnał, że ludzie chcą zmiany i poprą jego kontrkandydata. W wypadku Poznania było to o tyle naturalne, że Jaśkowiak pasował do roli prezydenta. Jako przedstawiciel biznesu miał poparcie elit miasta. Jako kandydat reprezentujący w poprzednich wyborach ruchy miejskie, mówiący ich językiem, miał bardzo mocny wizerunek kandydata obywatelskiego. Jako osoba nowa w polityce mógł być autentycznym symbolem zmiany. Jako kandydat o wyraźnie lewicowych poglądach w sferze obyczajowej, o krytycznym stosunku do Kościoła, był do zaakceptowania przez elektorat SLD. Jako „dobry gospodarz” odwoływał się do wartości fundamentalnej dla mieszkańców miasta. Jaśkowiak idealnie wstrzelił się zatem w moment.

Historia poznańskich wyborów to opowieść o roli fortuny w polityce. Wszyscy aktorzy tego spektaklu – od przegrywającego prezydenta, przez jego kontrkandydatów, po liderów lokalnej Platformy – bardzo długo nie dostrzegali skali niezadowolenia mieszkańców. Tak naprawdę dopiero wyniki I tury pokazały, jak bardzo zmiana władzy jest nieuchronna. Wtedy na placu boju został już tylko Jaśkowiak. Nikt nie mógł mu już odebrać zwycięstwa. Winy za tak fundamentalne przeoczenie nie ponoszą wyłącznie socjologowie przeprowadzający niedoskonałe sondaże opinii publicznej. Nawet najdoskonalsze badania nigdy nie mówią nam bowiem całej prawdy o sympatiach politycznych wyborców. Nie wiemy, kiedy i pod wpływem jakich wydarzeń ulegają one zmianom. Nie możemy przewidzieć, jak wpłynie na nie dynamika kampanii wyborczej. Analizując z tej perspektywy zwycięstwo Jaśkowiaka, trzeba stwierdzić, że jest ono w dużym stopniu dziełem szczęśliwego zbiegu trzech okoliczności: nominacji PO, braku wystarczająco silnego kontrkandydata oraz utraty przez urzędującego prezydenta blisko połowy swoich wyborców. Na każdy z tych elementów Jaśkowiak miał bardzo ograniczony wpływ. Jego zwycięstwo to zatem klasyczny przykład, że w polityce trzeba mieć szczęście, któremu wystarczy jedynie skutecznie pomóc.

Dla profesjonalnej analizy, w której nie zakłada się, że polityka jest tylko funkcją szczęścia, ale efektem dobrze obranej strategii, przykład Poznania mógłby być ciekawą inspiracją, szczególnie jeśli takiej analizy dokonywaliby działacze PO w całym kraju.

Ta partia w ostatnich latach sukcesywnie traci kontakt z nowym mieszczaństwem, choć historycznie był to jej właściwy elektorat. Nagła popularność ruchów miejskich, ewidentnie przeoczona przez Platformę, dowodzi, że partia przestała mieć ciekawą społecznie ofertę dla wielkomiejskiego wyborcy.

Chcąc wyciągnąć lekcje ze zwycięstwa Jaśkowiaka, należałoby otworzyć się na nowych liderów lokalnych oraz świeży język zaangażowania obywatelskiego. Zastosowanie takiej strategii w 2015 roku mogło być sposobem na odzyskanie wiarygodności partii w elektoracie wielkomiejskim, a w efekcie zablokować powstanie Nowoczesnej, a następnie KOD-u. Dziś, wobec kryzysu w samorządach warszawskim i gdańskim, powrót do tej strategii byłby dużo trudniejszy.

W polityce można grać zespołowo, czyli czego uczy nas Stalowa Wola

Do Stalowej Woli wybraliśmy się, żeby poznać Lucjusza Nadbereżnego, wschodzącą gwiazdę PiS-u. W głowie mieliśmy negatywny stereotyp lokalnego działacza partyjnego z Podkarpacia. Na miejscu spotkaliśmy jednak pewnego siebie młodego polityka, który umie słuchać, precyzyjnie odpowiada na stawiane mu pytania, do tego nosi spinki do mankietów pieczołowicie dobrane do koloru krawatu oraz poszetki. Dzięki temu wszystkiemu Nadbereżny wywarł na nas wrażenie  profesjonalnego polityka w amerykańskim stylu. Jednak to nie wypracowana elegancja ujęła nas najbardziej , ale historia jego powrotu do Stalowej Woli.

Na pierwszym roku studiów w Lublinie rozpoczął pracę jako konsultant telefoniczny w jednej z sieci komórkowych. Jak sam stwierdził, wykonywał tam „mało ambitną pracę” przez 12 godzin dziennie. Wówczas naszła go refleksja, że dużo ciekawsze rzeczy mógłby robić w swoim rodzinnym mieście. Postanowił zatem wrócić do Stalowej Woli, gdzie przeniósł się na zamiejscowy wydział Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W wyniku tej decyzji rozpoczął karierę samorządową, która pozwoliła mu w wieku 29 lat zasiąść w fotelu prezydenta miasta.

Ta historia mówi coś bardzo ważnego o naszym pokoleniu. Opuszczamy rodzinne miasta, by w większych ośrodkach podjąć studia, marząc o lepszym jutrze. Rzeczywistość często jednak rozczarowuje i kończy się na „mało ambitnej pracy” w call-center. Każdy z nas ma swoją Stalową Wolę. Nie każdy ma jednak odwagę do niej wrócić.

Nadbereżny może być zatem świetnym przykładem odradzającej się dumy „Polski powiatowej”.

Jego historia jest zaskakująca również w kontekście naszego myślenia o tzw. karierze partyjnej. W Polsce przywykliśmy używać tego określenia wyłącznie w kontekście negatywnym. Kryje się za tym przekonanie, że awans w partii jest zawsze związany z koniunkturalizmem, nie ma nic wspólnego z kwestiami merytorycznymi. W poprawnie funkcjonującym systemie politycznym ten mechanizm powinien działać jednak zupełnie inaczej. Polityka jest grą zespołową. To w partiach młodzi adepci powinni kształtować cechy pozwalające im w przyszłości osiągać  sukcesy wyborcze. W zamian swoją pracowitością przyczyniają się do zwycięstwa całej formacji. I chyba właśnie przykładem takiej kariery partyjnej jest Nadbereżny.

W wieku 21 lat zdobył mandat radnego z list PiS-u, stając się najmłodszym członkiem Rady Miejskiej w historii Stalowej Woli. Młody radny zaczął się rzetelnie przygotowywać do każdej sesji, co szybko zapewniło mu popularność wśród mieszkańców. Silnie utożsamiając się z linią ideową swojej partii, angażował się odtąd we wszystkie kolejne kampanie, przez co znacząco przyczynił się do sukcesów wyborczych lokalnych parlamentarzystów. W wyborach samorządowych 2010 roku uzyskał rekordową liczbę głosów do Rady, choć równocześnie prowadził kampanię prezydencką ówczesnego kandydata PiS-u. W kadencji 2010–2014 został przewodniczącym klubu PiS. Jednocześnie objął funkcję kierownika Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Tarnobrzegu, a następnie dyrektora w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie. Nadbereżny wszystkie te funkcje zawdzięczał PiS-owi. Pełniąc je, bronił się jednak pracowitością i dobrym przygotowaniem merytorycznym: był kompetentnym i popularnym radnym, sprofesjonalizował kampanie wyborcze swojej formacji, dokonał dobrych zmian jako kierownik WORD-u. Gdy stawał do kluczowej walki o fotel prezydenta trzeciego pod względem liczby ludności miasta na Podkarpaciu, pomimo zaledwie 29 lat miał już pokaźne doświadczenie kampanijne i samorządowe. Zdobył je dzięki wieloletniemu zaangażowaniu w życie swojej formacji.

Błędem jest przy tym myślenie, że jego zwycięstwo było oczywistością, gdyż „Podkarpacie to bastion PiS-u”. Stalową Wolą od trzech kadencji rządził 52-letni polityk o endeckich przekonaniach. Choć do swojego pierwszego zwycięstwa szedł jako kandydat popierany przez PiS, to niedługo po tym skonfliktował się z władzami tej partii. Od tamtej pory wybory na prezydenta Stalowej Woli wyglądały bardzo podobnie. Liczyli się wyłącznie urzędujący prezydent i kandydat PiS-u, przy czym wygrywał zawsze ten pierwszy w proporcjach 60% do 40%.

Dlaczego wybory roku 2014 skończyły się inaczej? Zdecydowały trzy elementy. Po pierwsze, program. Nadbereżny przedstawił Plan Działania dla Stalowej Woli na lata 2014–2018, który punkt po punkcie opisywał postulowane zmiany w mieście. Plan trafił do skrzynek pocztowych wszystkich mieszkańców. Po drugie, kontakt bezpośredni. Kampania Nadbereżnego bazowała na osobistych spotkaniach z wyborcami. Codziennie na innym osiedlu Stalowej Woli stawał przenośny namiot, w którym przez kilka godzin kandydat rozmawiał z mieszkańcami. Po trzecie, gra zespołowa. Ważnym uzupełnieniem kampanii prezydenckiej była kampania kandydatów PiS-u do Rady. Po raz pierwszy bowiem wybory do niej odbywały się w jednomandatowych okręgach wyborczych, więc nie było obowiązującej dotychczas walki pomiędzy kandydatami startującymi z tej samej listy. Do tego Nadbereżny, dokonując wyboru kandydatów, bardzo świadomie kierował się logiką, że nie liczy się przynależność partyjna, ale siła wyborcza. Miało to połączyć skuteczność kampanii kandydatów i prezydenckiej. Połączenie tych trzech elementów – dobrego programu, kampanii bezpośredniej i gry zespołowej – dało świetne rezultaty. Najlepiej widać to, gdy porówna się wyniki ze Stalowej Woli i sąsiedniego Niska, gdzie w wyborach parlamentarnych PiS był równie silny. W Stalowej Woli PiS zdobył 19 na 23 mandaty do Rady Miasta; w Nisku – 3 na 21. W Stalowej Woli Nadbereżny wygrał już w I turze; w Nisku kandydat PiS-u na prezydenta miasta nie wszedł nawet do tury drugiej. To pokazuje, że samorządowe zwycięstwa PiS-u na Podkarpaciu wcale nie są oczywistością. Wszystko zależy od gry zespołowej.

Historia Nadbereżnego to zatem rzadki w polskiej polityce przykład pozytywnej kariery młodej osoby w ramach struktury partyjnej. Bez PiS-u nie byłoby prezydenta Nadbereżnego – bez Nadbereżnego nie byłoby zwycięstwa PiS-u w Stalowej Woli.

Budować środowisko przez 25 lat, czyli czego uczą nas Katowice

W Katowicach mieliśmy poznać Marcina Krupę, namaszczonego w wyborach przez wieloletniego prezydenta tego miasta. Odnosiliśmy się z dużą rezerwą do tego typu praktyki. Widzieliśmy w niej przyczynę „betonowania” lokalnych układów, dzięki którym ta sama grupa ludzi rządzi miastem przez bardzo długi czas, zamykając się na konkurencję. Na miejscu odkryliśmy jednak fascynującą historię katowickiego Forum Samorządowego.

Jego geneza sięga Klubu Inteligencji Katolickiej z lat 80., gdzie z inspiracji lokalnego biskupa spotykała się przyszła elita miasta. Po transformacji ustrojowej nowe środowisko postanowiło stworzyć porozumienie najważniejszych organizacji działających w mieście, by wobec słabości partii politycznych stworzyć długofalowy plan rozwoju Katowic. Z tej inicjatywy wywodzą się wszyscy (sic!) prezydenci miasta wybrani po roku 1990. Forum Samorządowe nie przypomina jednak „układu zamkniętego” budowanego wyłącznie na sieci wpływów w magistracie, co znamy z wielu innych polskich miast. Przeciwnie, analiza kolejnych wyborów do Rady pokazuje niezwykłą żywotność i otwartość tej grupy. Mniej więcej co dwie kadencje występuje tam wyraźna zmiana pokoleniowa, dopuszczenie nowych liderów, co zapewnia ewolucyjną wymianę przywódców i ciągły przypływ nowych idei. Dzięki temu na listach Forum znajduje się wielu autentycznych liderów dzielnicowych, którzy uzyskują świetny wynik nawet z odległych miejsc. Inkluzywny charakter tego środowiska sprawia, że po 25 latach rządzenia jest ono w dalszym ciągu bardzo dynamiczne, dzięki czemu może nadawać ton rozwojowi Katowic.

Marcin Krupa jest – dosłownie – wychowankiem tego środowiska. Jego ojciec był od wielu lat jednym z liderów Forum Samorządowego, kiedyś pełnił nawet funkcję wiceprzewodniczącego Rady Miasta. Jego syn od lat pomagał organizować lokalne festyny i angażował się w kolejne kampanie wyborcze. „Od małego” był zatem częścią tego środowiska. Po obronie doktoratu na Politechnice Śląskiej został radnym miejskim z ramienia Forum (kadencja 2006–2010). Po jej upływie musiała zapaść decyzja, że będzie przygotowywany na przyszłego prezydenta Katowic. Wówczas obejmuje bowiem funkcję pierwszego wiceprezydenta miasta. Jeszcze lepiej zrozumiemy specyfikę Forum, gdy dodamy, że szefem kampanii Krupy, a po jego zwycięstwie wiceprezydentem Katowic, został kolejny wychowanek tego grona, który trafił do niego już w latach 90. jako prezes Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży.

W ten rodzinny charakter wpisywała się również sama kampania wyborcza. W większości dzielnic zorganizowano otwarte spotkania z mieszkańcami. Pierwszy przemawiał na nich odchodzący prezydent, tłumacząc swoją decyzję oraz rekomendując swojego młodego współpracownika. Po nim głos zabierał Krupa, prezentując swój dorobek oraz wizję dalszego rozwoju miasta. Te spotkania plastycznie opisał szef kampanii: „Ślązacy są bardzo rodzinni i te spotkania przypominały trochę imprezę rodzinną. Jakby ojciec prezentował swojego syna, swojego wychowanka, któremu właśnie przekazuje warsztat pracy”. Duże znaczenie miało również poparcie udzielone przez lokalnych liderów dzielnicowych oraz miejski establishment, co przełożyło się także na dobre finansowanie kampanii. Zatem wybierając Krupę, mieszkańcy Katowic tak naprawdę wyrażali poparcie dla całego środowiska stojącego za tym kandydatem i jego osiągnięć na przestrzeni 25 lat. Forum Samorządowe to zatem swoisty „zinstytucjonalizowany ruch miejski”. Wyrósł z buntu przeciw partiom politycznym, charakterystycznego dla pierwszej połowy lat 90. W kolejnych latach okrzepł, zinstytucjonalizował się, dzięki czemu mógł realizować długofalową strategię w mieście. Zwycięstwo Krupy pokazało, że ruch ten zdał także najtrudniejszy test wielu instytucji, firm, środowisk – sprawnie przeszedł zmianę pokoleniową.

Te pozytywne słowa nie powinny przysłonić faktu, że przekazanie władzy w Katowicach można rozpatrywać równocześnie w kategoriach świetnie zaplanowanej rozgrywki politycznej. Odchodzący prezydent, architekt tego procesu, ogłosił decyzję o niestartowaniu dopiero 15 września, zatem na dwa miesiące przed wyborami. Do tego czasu utrzymywał wszystkich, w tym podobno samego Marcina Krupę, w przekonaniu, że będzie ubiegał się o kolejną kadencję. Zdemobilizował tym lokalne struktury partyjne, gdyż nikt nie wierzył w możliwość zwycięstwa w bezpośrednim pojedynku z nim. Dając przeciwnikom zaledwie dwa miesiące na decyzję, sprawił, że zarówno PO, jak i PiS nie mogły należycie przygotować się do rozgrywki o fotel prezydenta Katowic. Takim posunięciem dawał również minimum czasu potencjalnym przeciwnikom Krupy wewnątrz samego Forum Samorządowego. Już dwa dni po ogłoszeniu swojej decyzji odbyło się spotkanie liderów tego środowiska, podczas którego Krupa został zaakceptowany jako kandydat na prezydenta. Decyzja Piotra Uszoka, legendy katowickiego samorządu wywołała w mieście trzęsienie ziemi. W pierwszym momencie wydała się zaskakująca, niezrozumiała, emocjonalna. W rzeczywistości była perfekcyjnie przemyślana i maksymalnie zwiększała szanse na zwycięstwo jego młodego współpracownika.

Wielu zmęczonych włodarzy miast, marzących o przekazaniu władzy, szuka w Katowicach inspiracji.

Lekcja płynąca ze stolicy Górnego Śląska jest prosta. Wystarczy stworzyć środowisko liderów miejskich cieszących się autentycznym szacunkiem mieszkańców, wychować sobie wiarygodnego następcę oraz odpowiednio wybrać moment absolutnego nieprzygotowania przeciwników.

Łatwo napisać, trudniej zrealizować.

Bunt pokolenia „przyblokowanych szans”, czyli czego uczą nas Starachowice

Do Starachowic pojechaliśmy, by spotkać Marcina Materka, pierwszego polityka urodzonego już w III RP, który objął tak ważną samodzielną funkcję publiczną. Nie jest to jednak opowieść o kraju dającym młodym ludziom łatwe perspektywy rozwoju. Raczej o zderzeniu z „partyjnym betonem” i „wycinaniu” młodych przez starszych „wyjadaczy”.

Materek ukończył Collegium Civitas w Warszawie, ale od czasów szkoły średniej aktywnie działał społecznie w Starachowicach. Jego przygoda z polityką zaczęła się od wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku, w trakcie których pomagał „jedynce” na liście PO, czyli Róży Thun. Gdy zdobyła mandat, został dyrektorem jej biur poselskich w województwie świętokrzyskim. Dwa lata później Materek wstąpił do PO i założył Koło im. Roberta Schumana w Starachowicach. Koło szybko się rozrosło, co, zdaniem krytyków, było efektem tzw. „pompowania” (zapisywania figurantów). Nawet krytycy Materka nie odmawiają mu jednak pracowitości i zaangażowania. W efekcie został wybrany na szefa powiatowych struktur PO, stając się jednym z najmłodszych polityków w Polsce pełniących tę funkcję. Następnie założył w Starachowicach radę programową przy PO, gdzie w sprawy miasta zaangażował ludzi spoza układu partyjnego (specjalistów, nauczycieli, społeczników), co zaowocowało takimi pomysłami jak budżet obywatelski, Rada Seniorów czy Karta Dużej Rodziny.

Kariera Materka nie podobała się jednak pochodzącej z sąsiedniego powiatu liderce świętokrzyskiej PO, która obawiała się konkurencji z nim w kolejnych wyborach do Sejmu. Dlatego świętokrzyska Platforma, pod pretekstem sporu o kandydata na prezydenta Starachowic, rozwiązała struktury partii w tym mieście. Sam Materek dwa miesiące później został wyrzucony z PO, bez prawa obrony, o samym fakcie dowiadując się poprzez SMS-a. Portal 300polityka napisał wówczas, że został on „zbyt ostro potraktowany, a w zasadzie skasowany przez lokalne władze pod pierwszym nadarzającym się pretekstem”.

Ta historia jest typowym przykładem „negatywnej selekcji” dokonującej się w partiach. Lokalni liderzy, jeśli nie mają poparcia w regionalnych władzach partii, traktowani są jako śmiertelne zagrożenie dla partyjnego status quo, a nie jako szansa na zwycięstwo w wyborach samorządowych.

Dlatego lepiej się ich pozbyć, by w ich miejsce mogli przyjść „mierni, bierni, ale wierni”. Historia Materka pokazuje również, jak sprawy samorządowe stają się drugorzędne wobec polityki prowadzonej na wyższym szczeblu. Władze regionalne PO były gotowe na druzgocącą klęskę w wyborach samorządowych w Starachowicach – w efekcie rozwiązania struktur nie zdobyli ani jednego mandatu w Radzie Miasta – byle tylko pozbyć się potencjalnego niewygodnego konkurenta w walce o mandat poselski.

Materek po takim ciosie zamierzał zupełnie wycofać się z życia publicznego. Paradoksalnie jednak decyzja PO okazała się dla niego zbawienna. Gdyby pozostał dalej szefem struktur powiatowych, to w listopadowych wyborach miał zamiar rekomendować inną kandydatkę. Sam nie zakładał startu, gdyż działacze przekonywali go, że jest zbyt młody. Po wyrzuceniu z partii wszystkie te zewnętrzne naciski zniknęły, a cała sytuacja uwolniła go od wszelkich „obciążeń partyjnych”, dodając wizerunek osoby niezależnej. Jednocześnie likwidacja struktur pozbawiła go konkurencji ze strony Platformy. Młody polityk samorządowy mógł sam zbudować swój komitet do Rady Miasta i w pełni wziąć odpowiedzialność za stronę programową. Wyrzucenie z partii dało mu zatem poczucie politycznej sprawczości.

Siłą Materka okazała się również opinia o Starachowicach jako mieście układów, afer i patologii, która ciągnie się za nimi od wielu lat. Na lokalnej scenie politycznej widoczna jest również dominacja powiązań personalnych nad szyldami partyjnymi. W efekcie ludzie przestają wierzyć w zmianę, bo „rządzi zawsze ta sama ekipa, zmieniają się tylko szyldy”. Materek znakomicie umiał to wykorzystać w kampanii. Lokalnym układom przeciwstawił wizerunek uśmiechniętego, młodego, energicznego kandydata, który stawia na inwestycje i rozwój miasta. Znakomicie odróżniało go to od pozostałych kandydatów funkcjonujących od lat w lokalnej polityce. Jego siłą był również profesjonalny sposób prowadzenia kampanii, której najważniejszym elementem były bezpośrednie spotkania z wyborcami.

Nie bądźmy jednak naiwni. Wybory samorządowe w Starachowicach to nie opowieść o romantycznym idealiście walczącym z układem. Materek wygrał, bo wykazał się dużym sprytem i wyczuciem politycznym.

Po wyrzuceniu z PO wszedł w wyborczy sojusz z PSL-em, zostając w Starachowicach liderem ich listy do Rady Powiatu, jednocześnie zapewniając sobie status kandydata niezależnego w wyborach prezydenckich. Ten sojusz okazał się znakomitym posunięciem. W mieście twardy elektorat ludowców szacowany jest na 2 tys. głosów. Tymczasem Materek potrzebował w I turze niewiele ponad 4 tys. głosów. Baza wyborcza PSL-u była zatem dla niego przepustką do II tury. W zamian za to „pociągnął” on ludową listę do Rady Powiatu. Sojusz z PSL-em zapewnił Materkowi również wsparcie wpływowych polityków. Już tydzień po ogłoszeniu startu zorganizował konferencję prasową z bardzo popularnym w regionie marszałkiem województwa świętokrzyskiego, a następnie z szeregiem lokalnych polityków i urzędników odpowiedzialnych za środki europejskie. W trakcie kampanii Materka poparli również szef PSL-u oraz wicepremier z tej partii. Dzięki kontaktom z ludowcami młody polityk mógł zatem udowodnić, iż ma poważne kontakty polityczne, zarówno w Kielcach, jak i w Warszawie. To nie tylko uwiarygadniało go jako poważnego kandydata, ale również budowało główny przekaz kampanii: „Zdobędę środki na nowe inwestycje w mieście”. PSL dał mu zatem wszystkie atuty wynikające z poparcia dużej partii, jednak bez szyldu partyjnego i walk frakcyjnych.

Taka strategia ludowców nie była realizowana wyłącznie w Starachowicach. Na podobnych zasadach wygrali młodzi kandydaci popierani przez PSL w Ciechanowie czy Skarżysku-Kamiennej. Wybory samorządowe 2014 roku pokazały, że to PSL lepiej od Platformy rozumie potrzebę autonomii lokalnych liderów. Wszystkie te starania poszłyby jednak na marne, gdyby na koniec Materkowi nie pomogło szczęście. O jego wejściu do II tury zadecydowało 200 głosów, wygrał zatem z kandydatem z trzecim wynikiem o 0,08% głosów. I tym razem dała o sobie znać fortuna, królowa polityki.

Wybory wygrywa się na „chodniku”, czyli czego uczą nas wybory samorządowe 2014

Pięć różnych miast. Pięciu ciekawych rozmówców. Co ich łączy? Na pewno fakt, że każda z tych historii jest unikalna, nie do powtórzenia w żadnym innym mieście. To właśnie czyni politykę tak interesującą. Choć często przedstawia się ją jako rozgrywkę szachową, tak naprawdę jest to mylące porównanie. W szachach bowiem rozpoczyna się zawsze od tego samego położenia figur, ważną rolę odgrywają wyuczone schematy, gracze kontrolują wszystkie ruchy wykonywane na szachownicy. Polityka tymczasem ma w sobie więcej z żeglowania. Jak kapitan jachtu musi posiąść podstawowe umiejętności żeglarskie, tak polityk powinien opanować zasady swojego rzemiosła (np. prowadzenie kampanii wyborczej). Ostateczny sukces nie zależy jednak wyłącznie od czynnika woli, ale także od niekontrolowalnych czynników zewnętrznych, takich jak kierunek i siła zmieniającego się wiatru.

Polityk nie jest szachistą kontrolującym całą rozgrywkę. Polityk jest żeglarzem starającym się wyczuć kierunek i siłę wiatru, by dostosować do niego swoje działania.

Nie jest to oczywiście myśl nowa. Już klasyk filozofii politycznej Niccolò Machiavelli odnotował, że w życiu ludzkim największe znaczenie ma los (fortuna). Wybory samorządowe roku 2014 potwierdzają tę obserwację. Za sukcesem każdego z opisanych polityków stoi wyraźna emocja społeczna, którą nowi prezydenci miast umieli doskonale wykorzystać, ale sami jej nie wykreowali. Wójcicki nie wykreował poczucia gorzowian, że miasto „wpadło w zadyszkę”, Jaśkowiak poznanian, że miasto nie ma gospodarza, a Krupa katowiczan, że miasto dobrze się rozwija. Swój sukces wyborczy zawdzięczają zatem dobremu wyczuciu nastrojów społecznych i sformułowaniu adekwatnej do nich oferty wyborczej. Nowi prezydenci miast okazali się wytrawnymi żeglarzami, którzy świetnie potrafią odczytać kierunek zmieniającego się wiatru. I to jest pierwsza uniwersalna lekcja płynąca z ich doświadczenia. Polityka musi cechować pokora przypominająca mu, że jego los nie zależy wyłącznie od jego woli, ale również od czynników zewnętrznych, kapryśnego wiatru historii. Jeśli nie wyczuje nastrojów mieszkańców, będzie niczym żeglarz płynący pod wiatr. Wówczas przegra.

Uwaga o roli fortuny w polityce bynajmniej nie ma na celu pomniejszanie umiejętności i kompetencji zwycięzców. Znów Machiavelli przypomina nam, że nad losem mogą zapanować wyłącznie politycy, których cechuje odwaga podejmowania ryzyka i ukierunkowanie na cel. W tym kontekście używa on słowa cnota (virtù). Tylko ludzie obdarzeni virtù są w stanie rzucić wyzwanie fortunie. Widać to w przywołanych historiach.

Każda z nich zaczyna się od wewnętrznego przekonania, że jest się w stanie wygrać z dużo bardziej uznanymi przeciwnikami. Wójcicki, Jaśkowiak i Nadbereżny musieli wygrać z prezydentami, którzy uchodzili w ich miastach za „nie do ruszenia”; Krupa musiał skonfrontować się z mitem swojego poprzednika, a Materek zadać kłam opinii zbyt młodego, by wygrać. Każdy z nich, nim stoczył kampanię wyborczą, najpierw musiał wygrać walkę w sobie. Walkę o to, czy naprawdę wierzy w wygraną oraz możliwość realnej zmiany w mieście. Pozbawieni virtù nigdy nie byliby w stanie wykorzystać sprzyjającej im fortuny. Pewnie część czytelników uzna tę uwagę za zbyt ogólną, banalną, przesadnie psychologizującą. Jeśli jednak przyjrzymy się tysiącom nieudanych startów w wyborach, w tym także kampaniom kontrkandydatów opisanych tu prezydentów, to dostrzeżemy tę właśnie zależność: tak naprawdę ogromna większość porażek wynika z braku wiary w zwycięstwo. Polityka samorządowa pełna jest startów „na próbę”, „by się przetrzeć”, „ugruntować swoją pozycję wyborczą” lub „nie pozwolić wyrosnąć swojemu partyjnemu konkurentowi”. Kandydaci mający taką motywację już na starcie skazują się na porażkę. Szkoda w ogóle angażować się w ich kampanie. Bardzo poetycko w rozmowie z nami skwitował to Wójcicki: „Nie ma sensu startować na pół gwizdka. Trzeba mieć marzenia i je konsekwentne realizować. To jest okupione ciężką pracą, ale jak mamy w głowie jasny plan, to świat zaczyna nam pomagać w jego realizacji”. Świat pomagający nam w realizacji naszych marzeń to nic innego jak fortuna sprzyjająca ludziom obdarzonym virtù. I to jest druga ważna i uniwersalna lekcja płynąca z wyborów samorządowych 2014.

Kwestie charakteru i motywacji ściśle wiążą się z trzecim wątkiem. We współczesnej polityce, której ton nadają agencje PR-owe, zwykło się sądzić, że o wszystkim decyduje wizerunek. Towarzyszy temu przekonanie, że z każdego da się zrobić kandydata wygrywającego dowolną elekcję. Lokalne wybory zadają kłam temu bardzo pesymistycznemu przekonaniu, przywracając nieco wiary w wyborców. O wyniku decyduje w nich osobisty kontakt kandydata z mieszkańcami oparty na autentycznej historii budującej do niego zaufanie społeczne. Dlatego każdy z opisanych polityków swoją kampanię wyborczą prowadził przede wszystkim „na ulicy”, wyraźnie przedkładając formę bezpośrednią nad inne sposoby komunikacji. Każda dłoń uściśnięta w kampanii zwiększała jego szanse wyborcze. Ważną rolę odgrywały tu nie tyle ulotki, które kojarzą się z reklamami produktów, ile przygotowane przez sztab specjalne gazetki wyborcze. Naśladując stylistykę tabloidów rozdawanych na ulicach miast, w atrakcyjny sposób opowiadały historię i program kandydata. Kampanie wymienionych polityków w dużej mierze polegały na rozdawaniu godzinami takich gazetek wyborczych, co mieszkańcom dawało okazję, by poznać osobiście kandydata.

Taki rodzaj prowadzenia kampanii wiele mówi o roli mediów. Z anegdoty o Mistewiczu wiemy już, że media społecznościowe nie zapewniają w polityce lokalnej skutecznego dotarcia do wyborców. Nasi rozmówcy podkreślali z uśmiechem, że największy skok osób obserwujących ich na FB i TT zanotowali dopiero po ogłoszeniu wyników. Internet ciągle nie odgrywa zatem kluczowej roli w lokalnej polityce Co jednak bardziej zaskakujące, skutecznego dotarcia do wyborców nie zapewniają dziś również tradycyjne media lokalne. Znamienny przykład pochodzi z Katowic, gdzie konferencja prasowa ustępującego prezydenta miasta stała się na wiele dni głównym tematem wszystkich mediów lokalnych. Sztab Krupy w toku kampanii zorientował się jednak, że pomimo takiego rozgłosu informacja o rezygnacji dotychczasowego prezydenta nie dotarła do mieszkańców. Dopiero list wysłany bezpośrednio do skrzynek wszystkich katowiczan osiągnął swój cel. Szef kampanii Krupy spointował: „Media lokalne są dziś zbyt rozdrobnione, by nadawać ton wyborom samorządowym”. Dlatego zwykle przeszacowujemy również znaczenie debat prezydenckich rozbudzających nasze emocje. Ich zbyt duża liczba sprawia, że mają one wyłącznie znaczenie psychologiczne w budowaniu dobrego samopoczucia kandydata. Po udanej debacie masz więcej siły, by iść na kolejne spotkanie z ludźmi. Nie mają one jednak tak dużego znaczenia dla ostatecznego wyniku. Lekcję trzecią świetnie podsumował Nadbereżny: „na szczeblu lokalnym rzeczywistość toczy się na chodniku, a nie w prasie”.

Wreszcie czwarta lekcja ma charakter systemowy. Analiza wyborów samorządowych roku 2014 pokazuje wyraźnie, że jednym z kluczowych problemów polskiej polityki jest brak klarownych i sprawiedliwych kryteriów awansu w ramach partii politycznych. Statuty partii oraz dominująca w nich kultura organizacyjna sprawiają, że kariera partyjna nie zależy od pracy na rzecz społeczności lokalnej, ale od odgórnych i arbitralnych decyzji przełożonych. Najlepiej pokazuje to historia Materka, który założył w swoim mieście prężnie działające koło partyjne oraz think-tankgrupujący lokalnych aktywistów. Skuteczność w budowaniu lokalnej drużyny zamiast zapewnić mu pozycję i uznanie w strukturach partii, tak naprawdę okazała się dla niego „gwoździem do trumny”. O przyszłości Materka zadecydowała bowiem szefowa regionu, a nie jego współpracownicy ze starachowickiego koła PO. Jego potencjał samorządowy nie miał żadnego znaczenia, gdyż przeważyło myślenie o zagrożeniu w wyborach do Sejmu. Dlatego postanowiono się go pozbyć.

Brak demokracji w partiach oraz istnienia reguł dających lokalnym strukturom możliwości realnego samostanowienia jest dziś jednym z największych systemowych wyzwań polskiej polityki.

W szczególny sposób uderza to w młodych działaczy, którzy dopiero walczą o swoją pozycję. Tak jak posłowie są w nich na przegranej pozycji wobec prezesów partii, tak młodzi samorządowcy są na przegranej pozycji wobec woli lokalnych posłów. Wielu młodych samorządowców nie angażuje się więc w pracę na rzecz swoich osiedli, dzielnic czy gmin, ale wybiera „noszenie teczki” za miejscowym posłem. Niespecjalnie zależy im nawet na budowaniu swojej rozpoznawalności w mieście, żeby za bardzo nie podpaść niezależnością swojemu pryncypałowi. Wszakże to on będzie miał kluczowe zdanie przy ustalaniu list do rady miasta. To odrywa partie od kontekstu lokalnego. Ten mechanizm jeszcze mocniej działa w przypadku tak prestiżowych nominacji jak na kandydat danej partii na prezydenta miasta. Każdy poseł, nawet jeśli nigdy nie zasiadał w samorządzie i sprawami lokalnymi w ogóle się nie interesuje, sto razy zastanowi się, zanim pozwoli na start w takich wyborach młodemu radnemu. Przecież może tylko na tym stracić. Jak „młody” wygra, to nagle będzie lokalnie więcej znaczył niż poseł. Jeśli nawet przegra, to zwiększy swoją rozpoznawalność, którą za chwilę będzie chciał wykorzystać w wyborach do Sejmu. Dlatego większość posłów zamiast promować młodych samorządowców, kilkakrotnie startuje w wyborach na prezydentów swoich miast, kompletnie nie wierząc w wygraną. W ten sposób blokują kariery wielu młodych samorządowców, wypychając potencjalnych lokalnych liderów poza struktury największych partii. Właśnie ten mechanizm napędza popularność ruchów miejskich, inicjatyw antyestablishmentowych czy skrajnych partii politycznych. Opór z ich strony będzie tylko narastał, o ile sytuacja młodych w partiach się nie zmieni. Lekcja czwarta mówi zatem o tym, że polskie partie polityczne mogą przejść zmianę pokoleniową jedynie wówczas, gdy zaproponują lokalnym działaczom klarowne kryteria awansu. Krokiem w taką stronę jest upodmiotowienie partyjnych struktur niższego szczebla, zapewniające lokalnym działaczom możliwość realnego wpływu na ich samorządy.

Materiał stanowi część wstępu do publikacji Klubu Jagiellońskiego „Jak zdobyć władzę w mieście”.