Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Eugeniusz Chimiczuk  20 sierpnia 2018

Marynarka Wojenna w krainie kangurów. O co chodzi z tymi fregatami?

Eugeniusz Chimiczuk  20 sierpnia 2018
przeczytanie zajmie 7 min

Plany zakupu australijskich fregat klasy Adelaida potwierdzają, że Polska nie ma strategii rozwoju Marynarki Wojennej. Wysłużone, prawie trzydziestoletnie okręty to drogie w utrzymaniu i nieperspektywiczne jednostki. Polityczne rozgrywki, które prawdopodobnie i tak doprowadzą do fiaska tej transakcji, potwierdzają, jak głębokich zmian potrzebuje polska marynarka.

Kilka tygodni temu na łamach naszego portalu pisaliśmy, że polska strategia morska potrzebuje wielu zmian, które umożliwiłyby rozwój Marynarki Wojennej zgodnie z polską racją stanu i nową rzeczywistością polityczną. Już wtedy pojawiały się doniesienia medialne, że Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zachęca Ministerstwo Obrony Narodowej do zakupu australijskich okrętów klasy Adelaida. Pogłoski zostały pozytywnie przyjęte szczególnie w kręgach wojskowych. Polska marynarka od wielu lat czeka na nowy sprzęt, który uzupełniłby olbrzymie braki, z jakimi się boryka. Niewątpliwe sprzedawane przez Australijczyków fregaty dysponują dużo większymi zdolnościami niż obecnie posiadane przez polską marynarkę okręty (wskazują na to raporty BBN i opinie wielu ekspertów). Diabeł jednak tkwi w szczegółach – zakup tych jednostek niósłby ze sobą niekonieczne pozytywne skutki techniczne, logistyczne i ekonomiczne dla polskiej marynarki.

Ustalmy fakty

Na wstępie warto wyjaśnić, czym są wspomniane fregaty klasy Adelaida i jaką rolę mogłyby odegrać w polskim wojsku. Polska posiada dwie jednostki podobnej klasy podarowane na początku stulecia przez Stany Zjednoczone. Są to fregaty klasy Oliver Hazard Perry, wybudowane na przełomie lat 70. i 80. dla amerykańskiej marynarki wojennej. Stanowiły one poważne wzmocnienie polskiej floty nawodnej i pomimo upływu kilkunastu lat są to nadal najlepsze okręty pośród tych, którymi dysponujemy.

Australijskie fregaty wybudowano w latach 1992-1994. Pod wieloma względami są podobne do amerykańskich. Pozbawione je jednak niektórych poważnych wad, które zdiagnozowano w okrętach klasy Oliver Hazard Perry. Ponadto w latach 2004-2011 przeszły gruntowną modernizację. Wymieniono na nich, między innymi, system zarządzania walką, dodano niektóre elementy wyposażenia i co najważniejsze – zmodernizowano uzbrojenie. Australijskie fregaty, w odróżnieniu od polskich, mogą używać pocisków typu ESSM krótkiego zasięgu i SM-2 dalekiego zasięgu. Pociski ESSM są najbardziej użyteczne na Bałtyku – służą głównie do przechwycenia pocisków przeciwokrętowych czy samolotów taktycznych o zasięgu ponad 40 kilometrów. Pociski SM-2 mogą być wykorzystane głównie do przechwycenia patrolowych, strategicznych i taktycznych samolotów uderzeniowych na większych zasięgach i pułapach. Użyteczność tych ostatnich na Bałtyku jest mocno dyskusyjna, chociażby ze względu na brak u potencjalnego przeciwnika samolotów patrolowych na Bałtyku. Warto jednak pamiętać, że Australijczycy wraz z okrętami nie oferują pocisków – te musielibyśmy zakupić od Amerykanów.

Po pobieżnej analizie australijskie jednostki wydają się całkiem niezłym zakupem. Zdecydowanie gorzej wypadają, gdy zagłębimy się w szczegóły.  Przykładowo, wspomniane wcześniej całkiem nowoczesne pociski naprowadzane są… radarami z lat 70. Podstawowy radar rozpoznania sytuacji powietrznej nie określa wysokości nadlatującego celu. Do bardziej dokładnych pomiarów używany jest radar kierowania ogniem, ale ten robi to w sposób mechaniczny (obrót dwóch anten w kierunku celu). Jest to bardzo przestarzała i nieefektywna technologia, którą na nowoczesnych jednostkach zastąpiono jednym trójwspółrzędnym systemem radarowym. Zrobili tak między innymi Turcy na swoich fregatach tej klasy. Niestety, australijskie okręty mają więcej takich mutacji – nowoczesne technologie ograniczane są przez starszy sprzęt pokładowy. Okręty nie spełniają również dzisiejszych standardów pod względem obniżenia pól fizycznych (im mniejsze tym niższa jest wykrywalność okrętu) czy możliwości użycia modułów zadaniowych.

Po siedmiu latach walki z problemami technicznymi modernizacji i skandali politycznych Australijczycy zdecydowali na się na pozyskanie okrętów klasy Hobart, nowoczesnych niszczycieli zbudowanych we współpracy z Hiszpanią i USA. Oferowane Polsce okręty okazały się więc zbędne. Nie dość, że fregatom klasy Adelaida wiele brakuje do obecnie budowanych jednostek, to jeszcze nieubłaganie zbliża się granica opłacalności ich użytkowania.  Już teraz część polskich ekspertów przyznaje, że po ewentualnym zakupie okrętów trzeba będzie je zmodernizować.

Nie opłaca się być biednym

Mówiąc o kosztach – utrzymywanie prawie trzydziestoletnich jednostek nie jest tanie. Okręty oferowane Polsce w 2019 roku, będą miały 25 i 27 lat. Co więcej, są one napędzane wyłącznie napędem turbinowym, kosztownym w naprawie i mającym ograniczony resurs. Niewielkim pocieszeniem jest w tej sytuacji fakt, że lata 2004–2011 w większości spędziły w stoczniach, choć, jak wspomniano wyżej, modernizacja tych okrętów nie przebiegała bezproblemowo, a do wielu zastosowanych technologii można mieć spore wątpliwości.

Pomysł zakupu skrytykował minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej Marek Gróbarczyk, podkreślając, że rozwiązania „prowizoryczne” stają się bardzo często rozwiązaniami stałymi, a polska branża stoczniowa będzie musiała czekać na zastrzyk pieniędzy i technologii kolejne 20 lat. Kwestia zlecania produkcji sprzętu wojskowego krajowym producentom jest zresztą kością niezgody pomiędzy ośrodkami decyzyjnymi. Polscy wojskowi znani są ze swojej niechęci do współpracy z polskim przemysłem.

Oczywiście polskie stocznie mają swoje za uszami, ale gwóźdź do trumny wspólnych projektów zazwyczaj wbijała armia. Pretensje wojskowych sprowadzają się do programu Gawron, który zdegenerowano z poziomu kilku ciężko uzbrojonych korwet do jednego symbolicznie uzbrojonego patrolowca ORP Ślązak. Problem jest taki, że winni tej sytuacji uzasadniają niezdolność polskiego przemysłu… własną nieudolnością. MON wiele razy przerywał finansowanie programu Gawron, część wymagań nie określono, a część byłoby trudno spełnić w tak małym okręcie. Projekt realizowano w miarę stabilnie tylko w latach 2006–2009, po czym minister obrony po raz kolejny go zawiesił. W roku 2012 finansowanie prac przywrócono, żeby dobudować gotowy i częściowo wyposażony kadłub korwety i uczynić z niej patrolowiec, ale już było zbyt późno, żeby uratować stocznię, która znalazła się w poważnych tarapatach finansowych. Mimo to wojskowi w całej tej sytuacji nie widzą swojej winy.

Chcąc stanąć w obronie polskiego przemysłu, można wspomnieć o tym, że niedawno udało się polskim stoczniowcom zrealizować projekt polskiego niszczyciela min Kormoran-II, który poza niektórymi podzespołami, składał się z elementów krajowej produkcji. Kolejne jednostki tego typu są w trakcie budowy. Programy budowy holowników i okrętu ratowniczego też idą zgodnie z planem i nie mają, jak na razie, opóźnień. Do sukcesów można też zaliczyć podpisaną z Marynarką Wojenną Szwecji umowę na okręt rozpoznawczy, który poza wyposażeniem wywiadowczym, zostanie w pełni zbudowany w Polsce. Warto wspomnieć też o udanej modernizacji systemów zwalczania okrętów podwodnych przeprowadzonej na polskich fregatach przez polskich naukowców.

Polska branża stoczniowa może dużo więcej niż zakładają przedstawiciele BBN czy MON lobbujący za zakupem wiekowych okrętów z antypodów. Poza problemami wsparcia ze strony państwa, biura projektowe, stocznie, firmy i ośrodki badawczo-rozwojowe potrafią stworzyć konkurencyjne na rynku projekty. To pozwala sądzić, że istnieje szansa również na realizację bardziej ambitnych projektów okrętów bojowych w Polsce.

***

Można długo wymieniać wady kupna okrętów używanych – wysoka całkowita cena utrzymania, brak nowoczesnych technologii, wyprowadzenie publicznych środków na naprawy i modernizację zagranicę, czy jeszcze zimnowojenna koncepcja użycia takich okrętów. Entuzjazm, z jakim przyjęto propozycję zakupu australijskich okrętów, potwierdza, jak przerażająca jest sytuacja polskiej marynarki. Większość okrętów jest przestarzała technicznie, a strategię rozwoju opiera się na prowizorycznych rozwiązaniach. Amerykańskie fregaty podarowane ponad 20 lat temu miały być chwilowym rozwiązaniem po wycofaniu ORP Warszawa – w rzeczywistości do tej pory opiera się na nich cała marynarka. Oczywiście nigdy nie dorównamy pod względem finansowym największym światowym mocarstwom. Nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy rozsądniej wydawać przeznaczonych na modernizację sił morskich pieniędzy. Ostatnie kilkanaście lat dobitnie potwierdziło, jak wiele kosztuje bycie biednym. Nowe-stare australijskie fregaty zakonserwowałyby stan obecny.