Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Kaszczyszyn  22 maja 2017

Rewolucja Macierewicza. Za państwo trzeba czasami umrzeć

Piotr Kaszczyszyn  22 maja 2017
przeczytanie zajmie 5 min

Pierwsi żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej złożyli wczoraj przysięgę. Pojawienie się „terytorialsów” jest symbolem postępującej ewolucji w polskiej filozofii bezpieczeństwa państwa. Wraz z zainicjowaną przez ministra Siemoniaka modernizacją techniczną sił zbrojnych oraz wycofaniem się i niepodejmowaniem nowych misji zagranicznych otrzymujemy nową hierarchię priorytetów. W końcu zdaliśmy sobie sprawę, że tylko silna polska armia stacjonarna ma szansę obronić naszą państwowość.

Stworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej wiąże się z trzema symbolicznymi, ale jak najbardziej praktycznymi zmianami w funkcjonowaniu polskich sił zbrojnych. Zmiany te oddziaływają zresztą szerzej: zmiana filozofii bezpieczeństwa pociąga za sobą konsekwencję dla sposobu postrzegania obowiązków obywatelskich i trwania państwowości jako takiej.

Po pierwsze, chodzi o gotowość przeznaczenia do 2019 roku 1,2 mld złotych na funkcjonowanie piątego rodzaju polskich sił zbrojnych (takie szacunki znajdziemy na stronie Ministerstwa Obrony Narodowej). Ma to oznaczać twarde, bo przeliczalne na złotówki odejście od ekspedycyjnego modelu armii ku koncepcji stacjonarnej, skupionej w pierwszej kolejności na obronie terytorium kraju.

Drugi wymiar ewolucji jest głębszy. Stworzenie WOT, techniczna modernizacja polskiej armii zainicjowana w drugiej części rządów Platformy Obywatelskiej (w pierwszej kolejności w zakresie sił antyrakietowych), wzmocnienie wschodniej flanki NATO (wspólny sukces rządów PO i PiS) oraz wycofaniem się z dotychczasowych misji zagranicznych i niepodejmowanie nowych składają się na nową hierarchię priorytetów w myśleniu o bezpieczeństwie Polski. Na jej szczycie mamy więc docelowo lepiej uzbrojoną armię stacjonarną, skoncentrowaną na obronie granic. Za nią plasują się sojusznicze siły zagraniczne NATO o charakterze odstraszającym, które mają wzmacniać nasz potencjał obronny. Dopiero na dalszym miejscu znajdziemy ekspedycyjną rolę polskich żołnierzy, która ma być uzupełnieniem, a nie fundamentem bezpieczeństwa polskiego państwa. Taka zasadnicza zmiana wynikająca z zapoczątkowanych inwazją Rosji na Gruzję uwarunkowań geopolitycznych, musi cieszyć.

Po trzecie wreszcie sformowanie WOT oznacza ewolucję w postrzeganiu modelu obywatela. Do kasowania biletów, sprzątania po psie, płacenia podatków, głosowania w wyborach, czy aktywności w sferze społecznej, nieśmiało dołącza na powrót gotowość poświęcenia życia za ojczyznę. Po 1989 roku i „końcu historii” wydawało się, że „patriotyzm krwi” nie będzie już potrzebny. W Polsce pewnym praktycznym symbolem tej pacyfistycznej historiozofii była decyzja o likwidacji poboru. Stworzenie wojsk terytorialnych można potraktować jako pierwszy krok zrywający z tym kierunkiem. Tej zmianie należy kibicować.

Trzeba bowiem sprawę postawić jasno: armia to przedłużenie dyplomacji, a zachowanie państwowości może domagać się od nas w skrajnych przypadkach sięgnięcia po karabin. Czy nam się to podoba, czy nie, polityczność wiąże się nierozerwalnie z perspektywą śmierci. Albo się do tego dostosujemy, albo zrezygnujmy od razu z chęci posiadania własnego państwa.

To nie znaczy, że obrona terytorialna nie budzi wątpliwości. Sprawa pierwsza: pieniądze. Czy rzeczywiście Wojska Obrony Terytorialnej to marnowanie środków, które można by było lepiej spożytkować? W roku 2019 koszty resortu obrony narodowej na utworzenie, wyposażenie i funkcjonowanie WOT sięgną poziomu 1,2 mld złotych. Ta liczba robi wrażenie. Ale w zestawieniu z dziesiątkami miliardów złotych planowanych do wydania na modernizację naszej armii w perspektywie następnych 10 lat wątpliwości tracą na intensywności.

Wątpliwość druga: WOT jako mięso armatnie. Tutaj mamy do czynienia z kuriozalnym postawieniem sprawy. Oczywiste jest, że „terytorialsi” nie zastąpią żołnierzy zawodowych, nie osiągną ich poziomu wyszkolenia. Nie będą pełnoprawnymi partnerami dla właściwej armii. Ale w powołaniu WOT chodzi o to, by pełniły raczej pełnić rolę „żołnierzy poborowych 2.0”, elity wojsk obywatelskich w przypadku konieczności powołania kolejnych żołnierzy czy, mówiąc wprost, przywrócenia powszechnego poboru.

Oczywiście część krytyków może zakładać, że dzisiejsza liczebność naszej armii zawodowej wystarczy do obrony kraju. Trudno jednak zgodzić się z tym poglądem, a postulaty przekserowania środków z „pół-żołnierzy” WOT na armię zawodową nie wydają się realistyczne. Siłą obrony terytorialnej jest jej elastyczność: nie wymaga ona wyboru wojska jako pełnoetatowego miejsca pracy. Nie ma sprzeczności między zwiększeniem liczebności armii zawodowej a formowanie oddziałów wojsk obywatelskich. To są działania komplementarne i dodatkowo skierowane do różnych grup potencjalnych rekrutów. Wreszcie, jest też przecież szansa, że młodzi ludzie zaczynając w WOT, trafią później do armii zawodowej. Bez tego przejściowego etapu na taki krok być może nigdy by się na to nie zdecydowali. A kryjący się za wyrażeniem „mięso armatnie” strach przed śmiercią? No cóż, tak działa nasz świat. Znów wracamy do nieskutecznej pacyfistycznej filozofii państwowości.

Zarzut trzeci to tworzenie nowej partyzantki. Musimy mieć świadomość, że w dzisiejszych czasach walka z okupantem w lesie zakończyłaby się pewnie szybkim wykryciem i jeszcze szybszą rzezią. Dlatego WOT mają stanowić pomoc dla armii zawodowej w regularnych działaniach zbrojnych: choćby w scenariuszu, gdy rolą „terytorialsów” jest na przykład obrona przykład miejscowej elektrowni.

Te trzy najczęściej powielane zarzuty nie wyczerpują oczywiście palety wątpliwości. Wciąż niewiele wiemy o konkretnym uzbrojeniu nowego rodzaju sił zbrojnych. Dzisiejsze plany zakładają też równomierne rozmieszczenie batalionów, podczas gdy bardziej celowe wydaje się ich geograficzne zróżnicowanie.

Granica wschodnia powinna być priorytetem, na drugim miejscu powinny znaleźć się województwa warmińsko-mazurskie i pomorskie (bliskość Kaliningradu), a na końcu granica zachodnia.

Wątpliwością, od której uciec nie sposób, to pytanie o zaufanie do nowej formy organizacji wojsk. Według rankingów zaufania szef MON jest tym politykiem, którego Polacy darzą największą nieufnością: w majowym badaniu CBOS brak zaufania wobec Macierewicza deklaruje aż 58% badanych. Fakt, że fundamentalnej i koniecznej zmianie w myśleniu o państwie patronuje wyjątkowo niepopularny polityk to na pewno nienajlepszy prognostyk jej długofalowej, społecznej aprobaty. Co gorsza, w ostatnich miesiącach szef MON zrobił wiele, by zaufanie wobec niego tracili nie tylko wyborcy, ale też eksperci, dziennikarze i, przede wszystkim zawodowi wojskowi. Zaprzysiężenie pierwszych „terytorialsów” miało przecież miejsce na kilka dni przed sejmową debatą nad wnioskiem o wotum nieufności dla Macierewicza. Choć sejmowa arytmetyka nie pozwala oczekiwać jakichś niespodzianek, to z pewnością długi cień Bartłomieja Misiewicza będzie jeszcze przez jakiś czas padał na ocenę wszystkich działań MON.     

Pojawia się też pytanie o dalsze kroki. Stworzenie WOT nie wyczerpuje koniecznych zmian. Poważnie rozważyć należy wprowadzenie obowiązkowych lekcji strzelania w ramach licealnych zajęć z przysposobienia obronnego, program „Strzelnica w każdej szkole”. Instruktorami mogliby być wówczas właśnie oficerowie z WOT czy Narodowych Sił Rezerwy.

Wreszcie, nie powinniśmy uciekać od dyskusji na jakąś nową formą powszechnego poboru. Pierwszy krokiem mogłyby być obowiązkowe, cykliczne szkolenia dla osób z kategorią „A” w książeczce wojskowej. Inspiracji mogą dostarczyć nam Szwajcarzy i ich model „armii milicyjnej”.

Co ciekawe, model ten bazuje na doświadczeniach… polskich powstańców styczniowych. Szwajcarscy oficerowie, którzy tworzyli obowiązujący do dziś model szwajcarskiej armii, podglądali polskich dowódców w trakcie walk insurekcyjnych. Fundamentami takiej armii są powszechny obowiązek obrony własnego kraju oraz wysoka zdolność mobilizacyjna w momencie zagrożenia. W przypadku Szwajcarii mamy do czynienia z czterema tysiącami żołnierzy zawodowych, którzy w chwili wybuchu konfliktu zostają uzupełnieni 360 tysiącami żołnierzy poborowych. Co roku ok. 20-tygodniowe szkolenie wojskowe przechodzi blisko 23 tysiące mężczyzn w wieku od 18 do 34 lat, zaś kobiety mogą służyć dobrowolnie.

***

To tylko publicystyczna pieśń przyszłości. Na razie pozostaje się cieszyć z tych kilkuset pierwszych „terytorialsów”, którzy złożyli już przysięgę. I pamiętać, że WOT to tylko część większej militarnej całości. Przy całym entuzjazmie pamiętać musimy, że to część zdecydowanie mniej istotna, niż kondycja armii zawodowej i realizowana modernizacja techniczna naszych sił zbrojnych.