Dawny, „czarny” Śląsk umiera, a opowiadanie o strajku górników zaczyna przypominać etnograficzną gawędę
W skrócie
Przed świętami przemknęła przez media 40. rocznica wprowadzenia stanu wojennego… Pokolenie Z uprasza się o chwilowe nieziewanie! Uprzedzę także, że piszę z regionalnej perspektywy. Nie bez racji, bo to załogi górnośląskich kopalń stawiły wtedy największy opór: na „Piaście” strajkowano prawie dwa tygodnie, najdłużej w całym kraju; na „Wujku” strajk utopiono we krwi – zginęło 9 górników. Na tę okazję przez region przetoczyła się fala rocznicowych oficjałek. Nie przykryła tego, że młodych Ślązaków i Polaków legenda „Solidarności” mało już obchodzi.
Przyznaję, za studenciaka sam chodziłem na 16 grudnia pod „Wujka” (etos NZS zobowiązuje…). Pamiętam tę atmosferę. Grudniowy wieczór, mgła, msza za ojczyznę i rosnący stos wieńców pod pomnikiem-krzyżem – pełny patos solidarnościowej liturgii. Wśród zebranych dominują dwa typy ludzkie. Pierwsi to weterani, z każdym rokiem coraz starsi. Dla nich tamte wydarzenia ciągle dzieją się tu i teraz. Drudzy to politycy, od lewa do prawa. Tych ważnych pokażą w telewizji. Ci pomniejszego płazu muszą sobie sami wrzucić fotki na Facebooka – immunizują się w ten sposób na cały rok od zarzutów o brak patriotyzmu.W tym roku pojawił się również prezydent Duda i nie przepuścił okazji, aby uwikłać rocznicę w bieżące spory polityczne – wygłosił filipikę przeciwko wymiarowi sprawiedliwości III RP. Niezauważone przemknęły inne słowa głowy państwa: „Dzisiaj, patrząc z perspektywy 40 lat, dziękuję wszystkim rodzicom, wychowawcom i nauczycielom – dziękuję za młodzież, która tutaj jest. Dzisiaj to przede wszystkim najważniejsze, by oni pamiętali; by oni byli tymi, którzy dalej będą budowali naszą ojczyznę”.
Będzie miał kto jeszcze w ogóle pamiętać o tej „Solidarności”?
Prezydent dotknął otwartego nerwu. Tych młodych, nawet jeśli pod „Wujka” przychodzą, to robią to ze szkolnego klucza i jest ich niewielu. W swojej masie nie czują takiej potrzeby. Emocjonalnie obcy jest im patos, a już zwłaszcza upolitycznione oracje. Dla pokolenia naszych ojców i dziadków „Solidarność” to ciągle świeże wspomnienie. Dla ludzi wychowanych w XXI wieku to przeszłość równie odległa, co powstanie styczniowe.
I w Polsce, i w regionie kruszą się dawne społeczne i gospodarcze podstawy pamięci historycznej. Dawny, „czarny” Śląsk umiera. Znamy już nawet datę jego śmierci: podpisana w minionym roku „umowa społeczna” przewiduje zakończenie eksploatacji złóż węgla do 2049 r. Jeszcze szybciej postępuje wygaszanie pamięci o górnictwie. Znajoma górnośląska muzealnik opowiadała, że dzieci, zapytane na oprowadzeniu, skąd się bierze prąd, odpowiedziały, że z… wiatraków i paneli fotowoltaicznych. Żadnemu nie przyszedł do głowy węgiel. I tak na przekór klasykowi świadomość wyprzedziła byt: małym Ślązakom wydaje się, że już żyją w ekoutopii. W takich warunkach opowiadanie o strajku górników zaczyna przypominać etnograficzną gawędę.
Potwierdzają to statystyki. Powtarzana co pięć lat ankieta CBOS pokazuje, że w obszarze pamięci historycznej pomiędzy starymi a młodymi zieje coraz większa przepaść. Wśród Polaków, którzy 40 lat temu wchodzili w dorosłość, nie ma prawie nikogo, kto by w ogóle nie kojarzył, kiedy wprowadzono stan wojenny, a 2/3 potrafi wskazać pełną datę. Na drugim biegunie są ci, którzy obecnie mają między 18 a 24 lata. Pełnej odpowiedzi udzielił tylko co czwarty z nich, a dla blisko połowy data 13 grudnia ’81 stanowi czarną dziurę.
Badanie sprzed pięciu lat pokazuje, że już tylko dla ¼ najmłodszych głównym źródłem wiedzy na temat tego okresu są relacje bliskich, którzy mieli bezpośrednie doświadczenia z tamtych czasów. Dla połowy podstawowym źródłem wiedzy jest już przekaz szkolny. Jak konkludują autorzy opracowania, „wskazuje to na proces instytucjonalizacji wiedzy o tym okresie, która przestaje być przekazywana jako opowieść o indywidualnych przeżyciach, a staje się elementem historii. Pamięć o stanie wojennym powoli przestaje być częścią pamięci rodzinnej czy osobistej, przechodząc do sfery zbiorowej, zinstytucjonalizowanej”.
Tymczasem ów instytucjonalny transfer pamięci historycznej mocno kuleje. Podstawa programowa ma się nijak do faktycznie realizowanej liczby godzin lekcyjnych. Kolejne roczniki absolwentów liceum żalą się, że na lekcjach w ogóle nie omawiali historii PRL i III RP, ponieważ… zabrakło na to czasu.
Jakąś próbą zaradzenia temu miał być chyba najnowszy pomysł ministra edukacji w postaci nowego przedmiotu Historia i teraźniejszość. Ma on uzmysłowić uczniom związek między historią najnowszą a otaczającą ich rzeczywistością. Cel szczytny i ambitny, ale… Nawet jeśli pominąć narodowo-patriotyczny sos, w którym utopiono tę inicjatywę, to fakt, że ceną tego „HiT-u” jest likwidacja przedmiotu Wiedza o społeczeństwie, pokazuje, że MEN wylewa dziecko z kąpielą.
Szkołom w sukurs mają przyjść placówki muzealne. Ministerstwo jako modelowy przykład wskazuje Śląskie Centrum Wolności i Solidarności w Katowicach. Zalążkiem Centrum była działająca przy KWK „Wujek” izba pamięci. W ostatnim czasie miejsce to przeszło metamorfozę i na 40. rocznicę pacyfikacji otwarta została nowa wystawa stała. Postawiono w niej na emotywność: główną atrakcją jest autentyczny czołg T-55 „przebijający” kopalniany mur – tak jak to miało miejsce przed 40 laty.
„Cała ta przestrzeń została przygotowana przede wszystkim dla ludzi młodych – to do nich adresujemy tę wystawę, chcemy opowiadać ich językiem, pokazać te wydarzenia z perspektywy czasu, a jednocześnie przemówić do nich tak, aby zrozumieli przynajmniej cząstkę tamtych emocji” – deklaruje Robert Ciupa, dyrektor.
Dla części śląskich regionalistów „S” to problem, bo sami zatrzymali się w ‘45
Tylko po co właściwie pamiętać o „Solidarności”? Korzyść dla elity politycznej jest wiadoma – jest to mit założycielski III RP i źródło legitymizacji jej władzy. Obie główne partie mają postsolidarnościowy rodowód i obie odmawiają sobie nawzajem prawa do niego.
Obecna opozycja rok w rok przypomina „Jarek, 13 grudnia spałeś do południa”. Z kolei na rocznicę 13 grudnia TVP w prime time’ie puszcza archiwalne nagrania, na którym Michnik obściskuje się z Jaruzelskim… Przypomina się scena z jednej z komedii, kiedy pijani postsolidarnościowi ministrowie zaczynają się kłócić, kto w „internacie”… ukradł Annie Walentynowicz gumę balonową. Na filmie mogło to być śmieszne. W realu jest to tylko żenujące.
Tymczasem „Solidarność” to temat ciągle warty przepracowania. To wielki wyrzut dla współczesnej Polski. To symbol zaprzepaszczonej oddolnej energii społecznej. Po ponad trzech dekadach budowania demokracji, społeczeństwo obywatelskie nadal kuleje, a debata publiczna staje się coraz bardziej toksyczna. A prawa pracownicze? Jeżeli w którejś z nowoczesnych, „społecznie odpowiedzialnych” korporacji uda się założyć związek zawodowy, to urasta to do rangi niusa… Rozumieją to młode środowiska idei. W ramach projektu Spięcie redakcje o szerokim spektrum światopoglądowym, od Klubu Jagiellońskiego do Krytyki Politycznej, opublikowały cykl tekstów o dziedzictwie „Solidarności” z okazji 40. rocznicy Porozumień Sierpniowych.
Wróćmy na Górny Śląsk. Tutaj epopeja „Solidarności” ma szczególne znaczenie. Nigdy przedtem Górnoślązacy nie uczestniczyli tak intensywnie we wspólnocie losów z Polakami. Przedtem kolejni władcy tej ziemi oczekiwali od nas coraz to innych deklaracji tożsamości i lojalności: służba na frontach obydwu wojen światowych, plebiscyt, volkslista, powojenna rehabilitacja i weryfikacja, członkostwo w masowych organizacjach od Hitlerjugend do PZPR… Ceną odmowy lub „niewłaściwej” odpowiedzi mogło być zwichnięcie kariery, wypędzenie z domu, a nawet śmierć. Tymczasem do NSZZ „Solidarność” ludzie zapisywali się nie dlatego, że to na nich wymuszono, ale z przekonania, że są po właściwej stronie historii.
Znamienna jest postawa górnośląskich regionalistów, nie wszystkich, ale tych najbardziej radykalnych i głośnych, w Polsce kojarzonych mgliście z szyldem Ruchu Autonomii Śląska. W promowanej przez te środowiska narracji historycznej „Solidarność” stanowi wydarzenie przeźroczyste. Jest to poniekąd racjonalne. Rozwijają przecież swój projekt tożsamościowy równolegle do dominującej narracji narodowopolskiej, czasami w opozycji do niej.
Skupiają się na takich wydarzeniach, które podkreślają osobność śląskiego doświadczenia historycznego, a także przemocowy charakter relacji polskiej władzy do śląskiego społeczeństwa. To tłumaczy dlaczego centralne miejsce w ich opowieści zajmuje tzw. tragedia górnośląska. Chodzi m.in. o uprowadzenie w 1945 r. kilkudziesięciu tysięcy Ślązaków do niewolniczej pracy w ZSRR i internowanie kolejnych tysięcy w obozach pracy prowadzonych przez komunistyczne władze polskie. Wiele osób przypłaciło to życiem.
Dlaczego „Wujek”, przecież także zbrodnia komunistyczna, nie zostaje wpleciony w tę opowieść o „śląskiej krzywdzie”? Przyczyną jest rewolucja demograficzna i tożsamościowa, która wydarzyła się na Górnym Śląsku po II wojnie światowej. Przymusowe przesiedlenia i migracja zarobkowa sprawiły, że ludność napływowa zaczęła dominować nad autochtonami. „Starzy”, etniczni Ślązacy owszem uczestniczyli w „Solidarności”, ale żywiołem dominującym byli Ślązacy „nowi”, przyjezdni. Potwierdza to makabryczna statystyka: na dziewięciu górników z „Wujka”, których ustrzeliły ślepe kule zomowców, siedmiu urodziło się poza regionem.
Z perspektywy części regionalistów jest to więc polska historia, tyle tylko, że przytrafiła się na Śląsku. Jest to jednak postawa kapitulancka wobec historii najnowszej. Projekt tożsamościowy, aby był atrakcyjny, musi być stale aktualizowany. Tymczasem co bardziej bojowi animatorzy tożsamości śląskiej sprawiają wrażenie jakby ich Śląsk umarł w 1945 r.
Ten désintéressement jest tym bardziej niezrozumiały, iż tematem „Wujka” inspirowali się najwybitniejsi śląscy twórcy kultury. W latach 90. Kazimierz Kutz wyreżyserował film Śmierć jak kromka chleba. Tak o nim wtedy opowiadał: „[Ten film] to moje marzenie i powinność. Śląsk jest nadal nie zaadaptowanym przeszczepem na polskim organizmie. Polska nie rozumie ani naszych powstań, ani tej koszmarnej komuny, która ze Śląska zrobiła swój cyrk, ani sensu tragedii na »Wujku«. Górnicy zdobyli się na coś, na co nikt się wtedy nie zdobył. Tamta śmierć była ofiarą, darem, kamieniem węgielnym nowego ustroju. Paradoks polega na tym, że świat, o który robotnicy walczyli, pożre ich. Dawna awangarda stanie się marginesem. I dzisiaj, po dziesięciu latach, do górników to już dochodzi”.
Pomimo takiego stanu ducha autora, Śmierć… nie wpisuje się w nurt rozrachunkowy lub rewizjonistyczny. To dzieło martyrologiczne, wolne od wszelkiej ironii, nasycone symboliką narodowo-patriotyczną i religijną. O ile w sławnym „tryptyku śląskim” Kutz odkrywał Śląsk dla polskiej publiczności, to w Śmierci… przedstawia ogólnopolską historią, która zdarzyła się akurat na śląskiej kopalni. Jedynym akcentem regionalnym jest koloryzowanie polskich dialogów miejscowym dialektem.
Film w swoim momencie był potrzebny i potrzebny był patetyczny ton, w którym jest utrzymany. Powstał przecież dzięki ludziom i dla ludzi, dla których „Solidarność” była świeżym wspomnieniem, a „Wujek” niezabliźnioną raną. Po prawie trzech dekadach zestarzał się moralnie i wegetuje w niszy rocznicowych seansów na TVP Historia.
Historia górników z „Wujka” potrzebuje nowej opowieści
Potrzebę opowiedzenia historii „Wujka” na nowo zrozumiał Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach (jak sam się chwali, pierwszy Ślązak na tym stanowisku w ponadstuletniej historii tego teatru). Jego dziełem jest muzyczny spektakl Wujek.81. Czarna ballada. Fabuła osnuta jest na wątku autobiograficznym: nastoletni chłopcy, z perspektywy których obserwujemy tragedię „Wujka”, są alter ego reżysera, którego ojciec brał udział w strajku. Chłopcy niewiele rozumieją z tego, co się wokół nich dzieje, przepuszczają rzeczywistość przez filtr swojej wyobraźni ukształtowanej przez ikony popkultury, od Dartha Vadera do… Jana Pawła II.
Talarczyk potraktował więc temat zupełnie inaczej niż Kutz, choć w spektaklu łatwo zauważyć mniej lub bardziej dosłowne cytaty ze Śmierci jak kromka chleba. Wyraźniej został zaakcentowany także regionalny wymiar tej opowieści. Uważny widz dostrzeże podział: niektóre postaci są autochtonami (bardzo duża część dialogów toczy się po śląsku), inne stanowią ludność napływową. Te etniczne podziały są jednak unieważnienie przez wspólną tożsamość korporacyjną: górników i ich rodziny jednoczy gruba (tj. kopalnia). Takie społeczności już na Górnym Śląsku nie istnieją.
Perspektywę Talarczyka uzupełnia młodszy o pokolenie katowicki raper Miuosh. Jego hip-hop stanowi klamrę kompozycyjną spektaklu i wabik na młodych widzów. Miuosh zna historię „Wujka” już tylko z opowiadań. W jednym z wywiadów kąśliwie komentował stan świadomości swojego pokolenia: „[Temat „Wujka”] nie pojawiał się w ogóle. To problem tych „wspaniałych” czasów – mimo wygodnego i łatwego dostępu do informacji, wiedzy, przekazów, większość z nas to ignoruje i wykorzystuje w innych celach […] [W szkole] nigdy, aż do liceum nikt nie poruszał tego tematu […] Nie wiem, czemu tak tego mało. Za mało.”
W tym roku nie było mnie na „Wujku”, aby słuchać na żywo prezydenta Dudy. Poszedłem kolejny raz na Czarną balladę. We foyer Teatru Śląskiego leżą rozłożone przedruki z rocznicowego artykułu o „Wujku”. Napisał je Zbigniew Rokita (rocznik 1989), tegoroczny laureat nagrody Nike. Warszawski salon docenił go za reportaż o Górnym Śląsku. Po trzecim dzwonku ze sceny zaczyna się sączyć rap. Na widowni jest bardzo wiele młodzieży, na oko licealnej. Godzina już późnowieczorna, więc nie mógł to być zwykły spęd szkolny. Poszli na spektakl, bo sami chcieli.