Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Koalicja Tuska i Zandberga z Braunem i Bosakiem? Wnioskiem z Węgier konserwatywny premier, a nie jednoczenie opozycji

Koalicja Tuska i Zandberga z Braunem i Bosakiem? Wnioskiem z Węgier konserwatywny premier, a nie jednoczenie opozycji Twitter / @Platforma_org

W czwartek na zaproszenie Donalda Tuska gościł w Polsce Péter Márki-Zay, kandydat na premiera zjednoczonej opozycji na Węgrzech. Na konferencji prasowej obok lidera Platformy Obywatelskiej zadeklarował, że rekomenduje polskim partiom opozycyjnym zjednoczenie się. To dla opozycji w Polsce błędna rada, która w krajowym scenariuszu właściwie nie ma szans na realizację, ale co ważniejsze – jej ewentualne wysłuchanie zapewne doprowadziłoby do trzeciej kadencji rządów PiS. Jeśli opozycja miałaby wyciągnąć jakąś lekcję z Węgier, to co najwyżej taką, że jej kandydat na premiera powinien być zdeklarowanym konserwatystą, najlepiej rodem „z Polski średnich miast”.

Konferencję Donalda Tuska z Péterem Márki-Zayem należy interpretować jako próbę wzmocnienia narracji sporej części radykalnych zwolenników opozycji o konieczności pełnego zjednoczenia jako kluczu do pokonania Jarosława Kaczyńskiego. W komicznej formie, bardziej przypominającej prześmiewczą internetową pastę niż poważny apel, mogliśmy niedawno zapoznać się z takim pomysłem na łamach „Gazety Wyborczej”, która opublikowała list-odezwę jednej ze sfrustrowanych obrończyń demokracji na dalekiej emigracji. „Jeśli pójdziecie do wyborów w kilku koalicjach, my będziemy oglądać seriale na Netflixie” – pisała do Donalda Tuska „Jego Jola”. Wbrew pozorom spotkanie Tuska z Márki-Zayem to jednak dobra okazja, by wykazać błędy tego sposobu myślenia.

Źródła zjednoczenia opozycji na Węgrzech

Nie ma sensu streszczać tutaj genezy węgierskiego przełomu politycznego i zjednoczenia opozycji. Dużo kompetentniej i w przystępnej formie zrobił to niedawno na łamach Ośrodka Studiów Wschodnich Andrzej Sadecki. Przytoczmy jednak trzy najistotniejsze cytaty.

Pierwszy przedstawia sylwetkę zwycięzcy opozycyjnych prawyborów: „Ogłoszone 17 października nieoczekiwane zwycięstwo w opozycyjnych prawyborach Pétera Márki-Zaya, któremu jeszcze parę miesięcy temu nie dawano szans na wygraną, pozwoliło złapać wiatr w żagle blokowi opozycji i znacząco wzmocniło jej pozycję w rywalizacji przeciwko partii rządzącej. 49-letni burmistrz Hódmezővásárhely, który wcześniej dwukrotnie triumfował w tym mieście zwanym matecznikiem Fideszu w wyborach lokalnych, będzie znacznie trudniejszym rywalem dla Orbána niż liderzy największych partii opozycyjnych. Jest nową osobą w polityce (znaną jako samorządowiec dopiero od 2018 r.) i nie ciąży na nim odium niepopularnych rządów lewicowo-liberalnych sprzed 2010 r.”

I dalej: „Jako menedżer z doktoratem z ekonomii i doświadczeniem w pracy w środowisku międzynarodowym może być przekonujący dla wielkomiejskiej klasy średniej, a jego konserwatywne poglądy, działalność w organizacjach katolickich i samorządzie lokalnym mogą przyciągać wyborców w starszym wieku i z mniejszych ośrodków”.

Drugi wskazuje, że powodem zjednoczenia opozycji była ordynacja wyborcza, która – choć już wcześniej mieszana – została przez Fidesz zmieniona z stronę większego udziału czynnika większościowego. Jak pisze Sadecki, „przyjęta w 2011 r. nowa ordynacja wzmocniła komponent większościowy w mieszanym systemie wyborczym, co w sytuacji stałego poparcia dla Fideszu na poziomie ok. 40% i rozdrobnienia opozycji faworyzowało ugrupowanie Orbána (np. w wyborach w 2018 r. oddane na nie 49% głosów przełożyło się na 67% mandatów)”.

Trzeci uzmysławia nam, co podkreśla ekspert OSW, „kluczowy czynnik” węgierskiego zjednoczenia. Są nim „zmiany w Jobbiku, ugrupowaniu o korzeniach skrajnie prawicowych i ksenofobicznych, wywodzącemu się z ruchu protestu wobec rządów lewicy w latach 2002–2010. (…) Jobbik określa się obecnie jako partia centroprawicowa, konserwatywna i chrześcijańska, z akcentem na wrażliwość w sprawach społecznych”.

Dwa z węgierskich wniosków to prosta droga do trzeciej kadencji PiS

Rozprawmy się zatem z fałszywymi analogiami, które próbuje się rysować pomiędzy sytuacją polskiej i węgierskiej opozycji. W Polsce nie mamy systemu większościowego, a zaledwie przeliczamy głosy niesławną metodą D’Hondta, która premiuje większe ugrupowania kosztem najmniejszych i próg wyborczy, którego nieprzekroczenie działa na korzyść największych, szczególnie najpopularniejszej listy. Zjednoczenie opozycji miało sens na Węgrzech, bo tam wybrano w prawyborach nie tylko kandydata na premiera, ale i kandydatów w jednomandatowych okręgach wyborczych.

Na marginesie zwróćmy uwagę, że w rankingu kandydatów drugie miejsce wśród składowych partii, niewiele ustępując zwycięzcy, zajął Jobbik. Partia ta zdobyła aż 29 ze 106 nominacji (wobec 32 centrolewicowej Koalicji Demokratycznej i 18 kolejnej, postkomunistycznej Węgierskiej Partii Socjalistycznej). To mniej więcej tak, jakby w polskich warunkach na 41 okręgów 15 jedynek dostała Platforma Obywatelska, 14 Konfederacja, a 7 SLD.

W Polsce kluczowe dla opozycji jest zatem: zbudowanie co najmniej dwóch silnych bloków z poparciem w okolicach 20% i zagwarantowanie, że żadne „antypisowskie” głosy się nie zmarnują. Scenariusz dwóch lub trzech bloków opozycji „na lewo od PiS” i osobna lista Konfederacji daje dużo większe szanse na sukces, niż powtórka z wyborów do Parlamentu Europejskiego, kiedy ówczesna koalicja od PSL do SLD doprowadziła do historycznego sukcesu PiS z wynikiem ponad 45% poparcia.

Drugi istotny wątek dotyczy Konfederacji. . Nie ma żadnych szans, by formacja Bosaka, Korwin-Mikkego i Brauna chciała wejść w taką współpracę. Ponadto niezwykle małe są szanse, że scenariusz ten zaakceptowaliby politycy lewicy i antypisowska opinia publiczna z rozgrzanym do czerwoności w uprzedzeniach wobec prawicy komentariatem. Wreszcie, choć rzeczywiście elektorat Konfederacji jest dużo bardziej liberalny niż wydaje się wielu uprzedzonym politykom i komentatorom, to trudno jednak wyobrazić sobie w polskich warunkach taką metamorfozę Brauna, Korwina i narodowców, jak ta obserwowana w przypadku Jobbiku na Węgrzech.

Gdyby zatem w Polsce miało dojść do zjednoczenia opozycji, to skończyłoby się to tak samo jak w 2019 roku. Wobec obserwowanych i oczekiwanych spadków poparcia dla partii rządzącej – PiS, podobnie jak w przypadku ostatnich eurowyborów, otrzymałby dodatkowy tlen. Zyskałaby również Konfederacja.

Sojusz narodowców i wolnościowców byłby pewnie największy beneficjentem takiego układu, mogąc spokojnie liczyć na dwucyfrowy wynik. Stałoby się to zarówno dzięki przejęciu głosów rozczarowanych wyborców PiS, jak i byciu jedyną alternatywą do kształtującego się duopolu. Wówczas z dużą dozą prawdopodobieństwa to od Konfederacji zależałby kształt rządów po 2023 r.  Szanse PiS na utrzymanie władzy w trzeciej kadencji byłyby więc w takim scenariuszu znacznie większe, niż wydaje się to zwolennikom zjednoczenia. Alternatywą byłby zaś rząd od Brauna do Zandberga, od radykalnych pro-liferów po liderki Strajku Kobiet.

Szukając polskiego Márki-Zaya

Jeżeli zatem cokolwiek powinno być dla polskiej opozycji lekcją z Węgier, to właśnie „persona” jej nowego lidera. Człowiek nowy, spoza układów, z prowincji, zwycięzca wyborów z Fideszem z antyliberalnego zagłębia, konserwatysta, katolik, ojciec siedmiorga dzieci. Trudno to sobie wyobrazić w polskich warunkach, prawda? Szukanie takich kandydatów nie jest łatwe. Próbując na siłę odnaleźćć przykład bliski 1:1 należałoby wskazać kilku samorządowców z mniejszych ośrodków.

To choćby burmistrz 40-tysięcznej Nysy Kordian Kolbiarz – z jednej strony współtwórca lokalnych programów prorodzinnych i bonów wychowawczych nazywanych „samorządowym 500+”, z drugiej – samorządowiec skłonny do współpracy z ekspertami z całej Polski, również choćby z wyraziście liberalnym Centrum im. Adama Smitha. Albo Ludomir Handzel, który w 80-tysięcznym Nowym Sączu, gdzie PiS w wyborach do Sejmu dostał w 2019 roku ponad 52% głosów, pokonał kandydatkę formacji rządzącej.

Albo nawet włodarz innego „pisowskiego” bastionu (47% głosów na PiS do Sejmu), wywodzący się z Kukiz’15 Wojciech Bakun, który w drugiej turze wyborów na prezydenta 60-tysięcznego Przemyśla w 2018 roku zdobył prawie 75% głosów pokonując kontrkandydata z PiS…

Wyobrażacie sobie, że w opozycyjnych prawyborach ktoś taki dostaje nominację na „kandydata na premiera” w miejsce Tuska czy Hołowni? No właśnie, trudno uznać ten scenariusz za prawdopodobny. Wszak zainteresowanie opinii publicznej koncentruje się na największych miastach. W naszych warunkach rzekomym „polskim Márki-Zayem” mógłby zostać w najlepszym razie prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak albo prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz.

Konserwatywny kandydat na premiera, a nie sztuczne zjednoczenie

Nie oznacza to jednak, że opozycja nie może wyciągnąć z węgierskiego doświadczenia żadnej lekcji.

Trzy miesiące temu stawiałem tezę, że optymalnym układem z punktu widzenia demobilizacji lub pozyskania „wątpiących” wyborców PiS – „godnościowców”, jak nazwał ich ostatnio Marcin Palade –byłby ten, w którym Polska 2050 Szymona Hołowni wchodzi w wyborczy sojusz z PSL-Koalicją Polską, a kandydatem na premiera z ramienia tej koalicji staje się akceptowalny dla wielu wyborców PiS, Władysław Kosiniak-Kamysz.

Wtedy kontrowersje budziła moja sugestia, że po powrocie Tuska taka lista wciąż mogłaby liczyć na poparcie porównywalne z Koalicja Obywatelską. Wówczas była to intuicja. Dziś możemy wskazać, że w średniej sondażowej zsumowane wyniki „Koalicji Polskiej 2050” to 20% przy 25% formacji Tuska. W międzyczasie pojawiły się też takie badania, w których wyniki obu bloków były wyrównane. Choćby w listopadowym badaniu United Surveys dla Wirtualnej Polski KO osiągnęła 21,6% poparcia, a łączne wyniki formacji Hołowni i Kosiniaka-Kamysza – wyniosły 21,1%.

„Godnościowcy” znów zacisną zęby i zagłosują na PiS?

Kluczem do pokonania przez opozycję PiS w kolejnych wyborach nie jest wyczekiwana od sześciu lat „matka wszystkich afer”, sztuczne zjednoczenie ani nawet inflacja. Najważniejsze powinno być zrozumienie przez jej liderów, że Polakom poza wielkimi aglomeracjami naprawdę zaczęło żyć się lepiej za rządów Zjednoczonej Prawicy. Zarówno dzięki redystrybucji finansowej, jak i pewnie jeszcze ważniejszej – redystrybucji szacunku. Żaden wielkomiejski lider nie będzie wiarygodną twarzą takiej transformacji dzisiejszych konkurentów PiS.

Jeśli opozycja chce wygrywać, jej twarz musi być akceptowalna dla wyborców spoza wielkich miast i rozczarowanych przez PiS konserwatystów. Jak słusznie zwracał ostatnio uwagę na łamach „Magazynu Kontra” Michał Kuź – „w naszym regionie bez konserwatystów nie udaje się skonstruować nawet porządnej opozycji”.

Również lista „od konserwatystów z PSL po socjalistów z Razem” sprawi tylko, że „godnościowcy” kolejny raz przez zęby zagłosują na formację Kaczyńskiego, a rozczarowana część wyborców konserwatywnych wspierających dotąd PiS przerzuci głos na Konfederację. Nic nie wskazuje jednak na to, by w największej formacji opozycyjnej i jej medialno-komentatorskim zapleczu ktoś próbował wyciągnąć z tego wnioski.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.