Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Aborcja, Trybunał Konstytucyjny i zmierzch merytokracji. Propozycja wyjścia z ustrojowego impasu i odbudowy polskiej wspólnoty politycznej

Aborcja, Trybunał Konstytucyjny i zmierzch merytokracji. Propozycja wyjścia z ustrojowego impasu i odbudowy polskiej wspólnoty politycznej Bellotto Election of Stanislas Augustus/wikimedia.org

Nie ma ważniejszego patriotycznego zadania, niż wymyślić drogę wyjścia z kryzysu ustrojowego. Węzłowym jego punktem jest i będzie spór o dotychczasową i przyszłą legitymizację Trybunału Konstytucyjnego. Droga ku temu wiedzie przez nowe umiejscowienie sądu konstytucyjnego i jego decyzji w polskim ustroju. Musi ono po pierwsze wymuszać na zwaśnionych i współodpowiedzialnych za kryzys plemionach minimum koncyliacyjności, po drugie – zabezpieczać najwrażliwsze interesy obu obozów, po trzecie zaś – poddać orzeczenia TK demokratycznej kontroli. Proponowana korekta jest po części znana z najnowszej politycznej historii Polski, po części zaś – popiera ją w teorii egzotyczna koalicja od Prawa i Sprawiedliwości po Komitet Obrony Demokracji i Komisję Wenecką.

Zgoda na „zdradę” i brak zgody na narodowe pojednanie

W przededniu najważniejszego narodowego święta powinniśmy zająć się sprawą najdonioślejszą: przyszłością polskiej wspólnoty. Ostatnie dni, a właściwie lata, przynoszą co i rusz nowe dowody jej głębokiego i trudnego do przezwyciężenia kryzysu. Oczywiście, symetryzując można by znaleźć wiele „zasług” dla pogłębiania się tego procesu po obu stronach politycznej zimnej wojny.

Jednak po sześciu latach rządów prawicy należy stwierdzić, że większa odpowiedzialność za niezdolność do zahamowania tej patologii leży po stronie rządzących. Źródłem było najpewniej wprowadzenie do języka debaty publicznej kategorii „zdrady” w ocenie postępowania politycznych konkurentów, którym dziś tak szermują już także radykałowie opozycyjnej opinii publicznej z szefem największej partii opozycyjnej na czele.

Z okazji do deeskalacji konfliktu rządzący wielokrotnie, ku uciesze antypisowskich radykałów, dezerterowali. Najbrutalniejszym dowodem było zerwanie „momentu koncyliacyjnego”, szansy na odbudowę dialogu rząd-opozycja w obliczu pierwszej fali pandemii COVID-19. Wtedy to lansując szalone i groźne dla legitymizacji ciągłości władzy pomysły na przeprowadzenie wyborów prezydenckich bez społecznej ich akceptacji Jarosław Kaczyński wysłał swoim stronnikom jasny sygnał: ani kroku wstecz. Żadnego narodowego pojednania nie będzie.

Choć wówczas, dzięki publicznej odwadze ukaranego banicją z obozu „dobrej zmiany” Jarosława Gowina i cichemu zaangażowaniu zmarginalizowanej dziś Jadwigi Emilewicz, udało się uniknąć najgorszego ze scenariuszy, to odwleczone koszty tamtych decyzji ponosimy do dziś. Wybuch bezprecedensowej wściekłości na ulicach polskich miast jesienią 2020 r., ostateczna degeneracja debaty publicznej przez wprowadzenie do jej głównego nurtu wulgarnych haseł, wreszcie pogłębiająca niewrażliwość na wyzwania przekraczające interes plemienny – to wszystko mogłoby być zjawiskiem marginalnym, gdyby wiosną 2020 r. lider obozu rządzącego nie zdecydował się na gwałtowne zakończenie pandemicznego zawieszenia broni.

Chociaż po jednej i drugiej stronie nie brak polityków i liderów opinii, którzy ochoczo dają świadectwo temu, że bardziej nienawidzą konkurencyjnego plemienia, niż kochają Polskę – to jednak właśnie rządzący powinni grać pierwsze skrzypce w marginalizowaniu takich postaw. Nie robią tego – ze szkodą dla kraju, wartości którym oficjalnie hołdują, a w dłuższej perspektywie także dla własnego politycznego obozu.

Podkreślmy jednak – większa odpowiedzialność jednego z obozów, wynikająca z większej sprawczości i silniejszego deklaratywnego przywiązania do wartości wspólnotowo-patriotycznych, w żaden sposób nie jest usprawiedliwieniem dla win drugiego z plemion.

Rozpad wspólnoty ustrojowo-aksologicznej – plemienna wojna na polu minowym

W obliczu narodowego święta w wymiarze symbolicznym, a wobec piętrzących się zagrożeń i pogłębiającej patologii w wymiarze zupełnie praktycznym – nie wolno zadowalać się jedynie pesymistyczną diagnozą. Konieczne jest podejmowanie wysiłku na rzecz nakreślenia na przyszłość scenariusza przerwania spirali degeneracji.

Kluczowym wyzwaniem jest zbudowanie nowego konsensu ustrojowo-aksjologicznego, który od czerwca 2015 roku podlega erozji tak głębokiej, że właściwie można go uznać za niebyły. Gdy rosnącej polaryzacji i nasilaniu plemiennej wojny towarzyszy wzajemna niezgoda co do fundamentów wspólnoty i państwowości – z gorszącej przestrzeni „mordobicia za garażami” wkraczamy na śmiertelnie groźne dla polskiej państwowości pole minowe.

Dla porządku: początkiem kryzysu było złamanie Konstytucji przez koalicję PO-PSL w zakresie uzurpatorskiego obsadzania sądu konstytucyjnego proto-dublerami. Brutalnym i dalekosiężnym w skutkach rozwinięciem – konsekwentne działania Zjednoczonej Prawicy na rzecz wywrócenia ustrojowego ładu w zakresie kontroli konstytucyjności i sądownictwa ze szczególną, patologicznie odwetową rolą nominacji dublerów.

Punktem kulminacyjnym – orzeczenie tegoż zszarganego uzurpatorskimi gwałtami Trybunału w sprawie prawa do życia z 22 października 2020 r. To ono ukazało konsekwencje pięcioletniego wówczas procesu dewastowania roli sądu konstytucyjnego w całej okazałości, a kryzys legitymizacji umowy społecznej III RP wyniósł na nowy, aksjologiczny poziom.

„Wprowadził polską wspólnotę polityczną w nową rzeczywistość, bowiem zachwiał jej konstytucyjnymi fundamentami i w istotnym zakresie je zburzyły” – pisał o wyroku TK przed rokiem na naszych łamach Ludwik Dorn, jeden z nielicznych analityków patrzących na gorące konflikty jesieni ubiegłego roku nie przez pryzmat własnych poglądów w sporze o początek życia, ale wspólnoty politycznej i społecznej legitymizacji ustroju.

Nim przejdę do propozycji wynurzenia się w głębin chaosu, w którym się znaleźliśmy, spróbuję wskazać, dlaczego ani „ulegitymizowanie się” z czasem ustrojowej rewolucji Jarosława Kaczyńskiego, ani powrót do status quo ante w dłuższej perspektywie wydają się w najlepszym razie niemożliwe, a w najgorszym i najbardziej prawdopodobnym – ostatecznie zagrażające przetrwaniu naszej narodowej wspólnoty i niepodległego państwa.

Koniec merytokratycznej uzurpacji

By zrozumieć naturę rozpadu aksjologiczno-ustrojowego konsensu, warto sięgnąć do niezwykle celnego, zwłaszcza z perspektywy upływu czasu, komentarza Jacka Żakowskiego sprzed blisko sześciu lat, początków rządów Zjednoczonej Prawicy.

„Jeśli ktoś myśli, że celem tej wojny jest państwo prawa i monteskiuszowski trójpodział władz, to nie docenia wagi ani złożoności rozpoczętej przez Jarosława Kaczyńskiego batalii. Bo nie tylko państwo prawa jest celem, ale cały system kapitalizmu regulacyjnego, który po II wojnie światowej, a zwłaszcza od końca lat 70., spokojnie i niezauważalnie, ale w bardzo poważnym stopniu ograniczył demokrację na rzecz merytokracji. (…) Jeśli demokratyczny ład jest przez regulatorów usztywniony tak mocno, że nie umie się dostosować, a za demokratyczną formą kryje się już w istocie autorytarna [sic! – PTr] władza merytokratów, zaczyna się rewolta” – pisał wówczas lewicowy dziennikarz.

Porażka merytokracji w konfrontacji z demokracją jest, jak celnie wypunktował publicysta „Polityki”, źródłem globalnej rewolty przeciw demo-liberalnemu konsensowi, czy jak można ten proces określić alternatywnie- główną osią rywalizacji „lokalistów z globalistami”, którą u progu politycznego przełomu w Polsce nazwał na łamach „Nowej Konfederacji” Michał Kuź. Istotą, na którą wskazują właściwie wszystkie najcenniejsze diagnozy rozpadu politycznych wspólnot tworzone, w obliczu strachu przed populistyczną rewoltą, przez najznakomitszych intelektualistów na całym świecie.

„Technokratyczne podejście do rządzenia powodowało, że wiele kwestii publicznych traktowano jako zagadnienia dla ekspertów w danej dziedzinie, pozostawiając je poza zasięgiem zwykłych obywateli. Tak oto doszło do zawężenia debaty demokratycznej, spłycenia dyskursu publicznego oraz narastania poczucia bezsilności” – przekonuje choćby Michael Sandel, krytykujący liberalizm z pozycji wspólnotowych, jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów polityki.

„Jedną z wad technokratycznego podejścia do polityki jest fakt, że proces decyzyjny oddaje ono w ręce elit, tym samym pozbawiając szeregowych obywateli realnej władzy. Kolejną jego wadą jest to, że skutkuje odejściem od projektu przekonywania politycznego. Incentywizacja ludzi do odpowiedzialnych zachowań – oszczędzania energii, pilnowania wagi, trzymania się zasad etyki w biznesie – stanowi alternatywę nie tylko dla zmuszania do takich zachowań, ale także dla przekonywania ich o celowości takiego postępowania” – pisze ów profesor Uniwersytetu Harwarda w wydanej niedawno również w Polsce, a omawianej na naszych łamach przez Michała Rzeczyckiego, książce Tyrania merytokracji.

Owa „incentywizacja”, tj. miękkie formy bodźcowania „mas” przez „elity” do zachowań „merytorycznych”, „oczywistych”, „jedynie słusznych” – jest jedną z ważniejszych składowych anty-merytokratycznej diagnozy Sandela. W praktyce bowiem zastępuje polityczny wybór oparty o argumentowania na rzecz tego, co dobre i przeciw temu co złe – sporem o to, co „mądre” i „oświecone”, a co „głupie” i „wsteczniackie”.

Prowadzi to do sporu, w którym elity forsują i, w praktyce, próbują narzucać ludowi rzeczy „mądre”. „Lud” zaś – odrzuca to z, mniej lub bardziej świadomym, przekonaniem, że to, co nazywane „mądrym” nie jest może „głupie”, ale z pewnością – jest „złe”. Dyskurs się rozjeżdża, wspólnoty pękają, sukcesów brak. Rosną populizmy, korodują instytucje. „Elity” jeszcze bardziej się odrywają, „masy” – są coraz bardziej wściekłe.

Kryzys zaufania wobec metod walki z pandemią i programu szczepiennego jest tego przykładem najświeższym z doniosłych. Czyhający za rogiem opór wobec odgórnej transformacji energetycznej czynionej rękami elit i „portfelami” średniaków i najbiedniejszych – będzie zapewne najbardziej bolesnym i być może przybliżającym ostateczny upadek chylących się ku niemu od dawna merytokratycznych elit.

Strajk Kobiet, czyli paradoksalny tryumf rewolty przeciw elitom

Nic chyba lepiej niż ówczesna diagnoza Żakowskiego nie oddaje natury trwającego od sześciu lat kryzysu. Kryzysu zaufania do merytokracji, który w polskich warunkach najlepiej ilustrował status Trybunału Konstytucyjnego jako faktycznej „trzeciej izby parlamentu”, rady mędrców redefiniujących zgodnie z własnym uznaniem realne ramy polskiego ustroju i aksjologicznej wspólnoty leżącej u jego fundamentów.

Odrobinę uwagi poświęcić warto jeszcze paradoksalnej skuteczności tego procesu. Otóż w realiach polsko-polskiej wojny swoisty hołd rewolcie przeciw uzurpatorskiej, merytokratycznej, „w istocie autorytarnej”, jak pisał Żakowski, władzy elit złożyła… anty-PiS-owska ulica. Wszak społeczna rebelia przeciw władzy Trybunału Konstytucyjnego do dodefiniowywania norm ustrojowo-etycznych była właśnie wystąpieniem „demokratycznej rewolucji” przeciw „merytokratycznej ewolucji”.

Jakkolwiek chcą bowiem zamykać na to oczy zwolennicy ubiegłorocznych protestów i przeciwnicy decyzji Trybunału AD 2020 – był on logiczną konsekwencją decyzji Trybunału Konstytucyjnego AD 1997. Wówczas to skład z prof. Andrzejem Zollem na czele działał w dość wątpliwych okolicznościach prawno-politycznych: wyrok odnoszący się wprost do starego porządku konstytucyjnego jednocześnie narzucał interpretację nowej konstytucji; wyprowadzał przesłankę ochrony życia z niezwykle pojemnej zasady „demokratycznego państwa prawnego”; był wreszcie swoistą prawną korektą braku sukcesu opcji pro-life w bezpośredniej gwarancji ochrony życia od poczęcia w pracach nad właściwą ustawą zasadniczą.

Trybunał Zolla wypełnił wzorcowo merytokratyczną rolę „trzeciej izby”. Zwykli politycy i stojący za nimi wyborcy, czyli lud zatwierdzający ich kompromis w referendum, nie byli zdolni podjąć „mądrej”, „jedynie słusznej”, „oświeconej” decyzji przez zgubne uwarunkowania demokratycznej polityki. Wobec tego rolą merytokratycznych mędrców, swoistych „nad-polityków”, było tak ją zinterpretować, by wyszło „mądrze”.

Gdyby nie ówczesna uzurpacja – z której merytorycznym sensem się osobiście w pełni zgadam, ale w obliczu późniejszych wydarzeń dostrzegam jej realny deficyt legitymizacyjny – nie mógłby się wydarzyć październik 2020 roku. Jeśli ktoś powątpiewa w związek logiczny między orzeczeniami – niech sięgnie do opinii samego Zolla w sprawie oceny konstytucyjności tzw. przesłanki eugenicznej, które obszernie przytaczałem tutaj.

„Piętnastu uzurpatorów, bez względu na to przez kogo wybranych, nie może decydować o naszym życiu, ciele, zdrowiu!”. To manifestujący demos poczuł się w obowiązku upomnieć o swoją suwerenność wskazując, że to on, a nie sędziowie-kapłani liberalnej merytokracji wprowadzający akurat w tym przypadku prawnonaturalne gusła w demokratyczno-pozytywistyczne ramy porządku prawno-aksjologicznego, ma ostateczne prawo głosu.

Uczciwie w ostatnich dniach przyznała to zresztą Sylwia Spurek pisząc, że „czas na księgę ofiar systemu antyaborcyjnego w Polsce. Czas na pokazane, co przez 30 lat [sic! – PTr] robili politycy/polityczki, rząd, sędziowie TK [sic! – PTr] oraz jak lekarze/lekarki przestrzegali prawa”. Jasno podkreśliła tym samym, że w jej perspektywie domniemana uzurpacja nie zaczyna się w roku 2020 r., ale znacznie wcześniej. W chwili ustanowienia tzw. kompromisu w 1993 r., wraz z istotną cezurą odrzucenia przez „nad-polityków” z Trybunału Konstytucyjnego w roku 1997 próby dekonstrukcji „kompromisu” przez postkomunistów. Fakt, że ten wybuch wystąpił w kontrze do „uzurpatorskiego”, konserwatywnego rozwinięcia pierwszej z konserwatywnych uzurpacji tylko podkreślił paradoksalność i… powszechność demokratycznej rewolty wobec merytokratycznego autorytaryzmu.

Ostatecznie, bo wciągając w ten proces drugie z plemion, zburzono w ten sposób w polskim porządku wspólnotowym definitywną i zamykającą dyskusję rolę orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Celnie prognozował to zresztą już w styczniu 2016 roku ówczesny prezes Klubu Jagiellońskiego w jednym z najistotniejszych, jak sądzę, tekstów o epoce Jarosława Kaczyńskiego: „Samotny rewolucjonista ma wystarczająco dużo odwagi, by zakwestionować cały porządek prawny III RP. Ma wystarczająco dużo siły i determinacji, by zaskakującymi działaniami zmniejszyć rolę instytucji, którą środowisko prawnicze uznawało dotąd za nienaruszalny fundament” – oceniał, jak się okazało bezbłędnie, Krzysztof Mazur.

Naprzemienne rządy „elit” i „ludu” to droga ku autorytaryzmowi

Trzy przywoływane tu diagnozy rozpadu dotychczasowego ładu aksjologiczno-ustrojowego spotykają się u w jednym punkcie: przekonaniu, że znaleźliśmy się w miejscu, z którego nie ma już powrotu

Samotny rewolucjonista nie ma jednak wystarczająco dużo siły, by zaproponować nowy ład instytucjonalny, który na kilkadziesiąt lat zmieni Polskę. Jest ostatnim rewolucjonistą III RP (…) zbyt słabym, by zbudować wymarzoną IV RP” – pointował Mazur.

„Komunikat jest prosty – rządzić ma demokracja, a nie regulacja. Orbán i Kaczyński oraz ich otoczenie mniej lub bardziej zbornie w kółko powtarzają to samo: polityka ma wyrażać konsens społeczny, a nie merytokratyczny. To jest bardzo niebezpieczne. Ale w pewnym stopniu jednak nieuniknione” – oceniał Żakowski.

„Skuteczne uderzenie Kościoła i PiS-u w realną konstytucję III Rzeczpospolitej rozchwiało jedność polityczną wspólnoty. Będzie ona poszukiwać dróg do jej odtworzenia. (…) Wspólnota w przedłużającej się sytuacji anomicznej będzie za wszelką cenę szukać z niej drogi wyjścia” – konkludował Dorn.

Podsumujmy więc tę wspólną diagnozę.

Nie ma szans na odtworzenie „status quo ante”. Na gruzach dawnego, merytokratycznego ładu powstać musi coś nowego, co zrównoważy interesy „mas” i „elit”. W optymistycznym scenariuszu – nowa umowa społeczna, wspólnotowo-demokratyczna korekty dawnego technokratyczno-elitarnego porządku.

W przeciwnym wypadku, jak sądzę, czeka nas jeszcze kilka odsłon naprzemiennych i krótkotrwałych tryumfów obu „obozów”. Coraz bardziej radykalnych w każdej swej odsłonie i coraz bardziej oddalających nas od liberalno-demokratycznego punktu wyjścia. Wreszcie – coraz groźniejszych dla realnego trwania wspólnoty politycznej i państwa. Jeśli bez próby konsensu zwyciężą „masy” – unicestwią resztki pierwiastka liberalnego. Jeśli „elity” – zlikwidują pierwiastek demokratyczny. Jeden i drugi scenariusz oznacza ni mniej ni więcej dwie strony tej samej autorytarnej przyszłości. Alternatywą dla niej w wymiarze krajowym będzie zaś utrata suwerenności, której ten czy inny autorytaryzm zawsze daje wygodny pretekst.

Od rozpadu do odbudowy

Sednem próby odbudowy wspólnoty i poszukiwania nowej umowy społecznej między „elitami” i „ludem” w polskich warunkach musi być, ze względu na genezę rozpadu dotychczasowego konsensu, namysł nad wyjściem z kryzysu ustrojowego, którego centralnym punktem jest kwestia Trybunału Konstytucyjnego. Dotychczas formułowane recepty pozostawiają głęboki niedosyt.

Część z nich przywołują w cennej książce Upadła praworządność. Jak ją podnieść? publicyści „Nowej Konfederacji” Stefan Sękowski i Tomasz Pułról. Zarówno przywołany przez nich pomysł Lewicy, jak i propozycja znanych prawników Marcina Matczaka i Tomasza Zalasińskiego – zainteresowanych szczegółami odsyłam do lektury książki lub poszukania źródłowych propozycji – mają charakter rozwiązań merytokratycznych. Głównie siła „autorytetu” postulujących i domniemanej „mądrości” realizujących zmianę miałaby pozwolić na przejście do porządku dziennego nad wątpliwymi prawnie aspektami prób „odwracania” pisowskiej rewolucji.

Również – doceńmy samo podjęcie próby, nim przejdziemy do jej krytyki – propozycje zespołu eksperckiego Polski 2050 Szymona Hołowni wydają się dalece niesatysfakcjonujące. Wariantowo postulują oni bowiem bądź to wątpliwą prawnie, na co uczciwie sami zwracają uwagę, korektę składu sądu konstytucyjnego grożącą „zapętleniem” sporu o Trybunał, bądź też – rozproszoną kontrolę konstytucyjności przez sądy powszechne.

Wszystkie te rozwiązania – poza godnym pochwały wariantem, w którym eksperci Hołowni wskazują na możliwość referendum „zatwierdzającego” opcję zerową w TK – w praktyce przywracają dominację logiki „słusznościowo-merytokratycznej” ponad „polityczno-demokratyczną”. Należy je więc traktować jako propozycje scenariusza „elitarnego”, epizodu w modelu wymiennej dominacji między „elitami” a „ludem”, nie zaś – propozycje nowej umowy społecznej.

Podobne wątpliwości budzi we mnie prezentowana przez Sękowskiego i Pułrola propozycja nadania nowej formy Zgromadzeniu Ogólnemu TK, w którym zasiadać mieliby sędziowie sądu konstytucyjnego, a które to zgromadzenie miałoby zostać wyposażone w kompetencje do „samooczyszczenia” bieżącego składu TK. Wreszcie, merytorycznie może najciekawsza propozycja fundamentalnej reformy roli Trybunału w polskim ustroju sformułowana przed pięciu laty przez dra Jacka Sokołowskiego i prof. Arkadiusza Radwana zdaje się być… intelektualnie zbyt ambitna, by mogła stać się przedmiotem kompromisu „ludu” i „elit”, rządzących i opozycji.

W stronę politycznej kontroli aktu kontroli konstytucyjności

Większość dotąd proponowanych rozwiązań, bądź ze względu na źle rozumiany polityczny realizm, bądź też ze względu na ich merytokratyczne podglebie, nie daje poważnych szans na zmianę ustawy zasadniczej. Jeżeli jednak zgodzimy się, że przywrócenie jakiejkolwiek formy akceptowalnej społecznie kontroli konstytucyjności ma stać się podstawą nowej umowy społecznej – musi mieć, chociaż w ograniczonym stopniu, zakorzenienie w zmianie Konstytucji właśnie. Od tego, niezwykle ambitnego, zadania nie ma ucieczki. Cały szkopuł więc w tym, by proponowana korekta miała charakter z jednej strony ograniczony, z drugiej zaś – realizujący interesy obu stron sporu. Zarówno jego stron faktycznych, czyli „ludu” i „elit”, jak i ich politycznych reprezentantów – dzisiejszych rządzących i dzisiejszej opozycji.

Kierunkiem poszukiwania nowego punktu równowagi pomiędzy „elitami” a „ludem” jest uznanie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego za nieostateczne, a następnie zaproponowanie i konstytucjonalizacja formy ich demokratycznej, politycznej kontroli. Dopiero takie podejście pozwoli nam nie tylko na stworzenie przestrzeni do odbudowy zarówno konsensu ustrojowo-instytucjonalnego, jak i aksjologicznej części „konstytucji realnej”, o której pisał Dorn.

Wszak doświadczenia jesieni 2020 roku i podążająca za nią zmiana poglądów Polaków wskazują, że nie ma zgody na ustalanie treści wartości fundamentalnych przez piętnastu sędziów. Bez względu na to, czy prawidłowo czy nieprawidłowo wybranych. Musimy znaleźć ścieżkę ku temu, by negowane społecznie orzeczenia mogły być „wetowane” przez czynnik polityczny.

Inspirację znajdziemy w naszej, rzecz jasna nie w pełni chlubnej, gdy chodzi o genezę, najnowszej historii ustrojowej. Otóż od 1985 do 1997 roku orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego przechodziły przez, ni mnie ni więcej, swoistą „kontrolę polityczną kontroli konstytucyjnej”. Na mocy art. 7 ustawy o Trybunale Konstytucyjnym z 1985 roku Sejm miał obowiązek rozpatrywać orzeczenia o niekonstytucyjności aktów ustawodawczych w ciągu sześciu miesięcy od ich wydania. Oddalenie orzeczenia było możliwe, ale potrzebna była do tego większość 2/3 Sejmu. Dziś potrzebujemy analogicznego narzędzia – nie ograniczonego jednak wyłącznie do roli Sejmu, ale uwzględniającego również rolę suwerena w akcie demokratycznym.

Proponuję, by „oddalanie” orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego było możliwe albo w drodze uchwały Sejmu większością 2/3 ustawowej liczby posłów, albo – w referendum ogólnokrajowe, które mogłoby być inicjowane w określonym czasie od wydania orzeczenia z inicjatywy Sejmu, Prezydenta współpracującego z Senatem lub obligatoryjnie – na wniosek 500 000 obywateli.

Dopiero takie rozwiązanie stworzy nam przestrzeń do wyjścia z dalekosiężnych skutków trwającego od sześciu lat kryzysu – w tym na polityczne „rozpatrzenie” najdonioślejszych orzeczeń Trybunału ostatnich lat, tj. wyroków ws. aborcji i konfliktu prawa krajowego z unijnym.

Nie wiemy, kto wygrałby ws. aborcji

Takie postawienie sprawy pozwoliłoby zogniskować proces wychodzenia z kryzysu ustrojowego wobec politycznego zatwierdzenia lub odrzucenia konkretnych rozstrzygnięć, a nie ustrojowo-proceduralnych sztuczek przypominających jako żywo działania Prawa i Sprawiedliwości jesienią 2015 roku. Obie ze stron zyskałyby szansę na sukces, żadna – pewności tryumfu.

Zapewne nie udałoby się „oddalić” orzeczenia TK z 22 października 2020 roku na ścieżce sejmowej, bo większość 2/3 głosów w tej sprawie zdaje się trudna do wyobrażenia jeszcze przez długi czas. Czy jednak udałoby się zmobilizować obywateli do udziału w referendum (na tym etapie załóżmy utrzymanie wymogu 50-procentowej frekwencji dla ważności ogólnokrajowego plebiscytu) i czy na pewno przeciwnicy derogacji tzw. przesłanki eugenicznej mieliby w nim większość? Sondaże zdają się wskazywać, że tak, ale realnie rozstrzygnęłoby się to w toku referendalnej kampanii.

Na politykach prawicy i Kościele wymusiłoby to stanięcie z otwartą przyłbicą i rozpoczęcie pracy nad przekonaniem opinii publicznej do opcji „za życiem”. Efekt takiej kampanii jest nieoczywisty. Wymogłoby też na rządzących wywiązanie się z obietnic radykalnego wzmocnienia wsparcia rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, które w oczywisty sposób winny towarzyszyć ubiegłorocznej faktycznej zmianie regulacji w tym zakresie, by choć częściowo odrobić „straty” opcji pro-life w opinii publicznej.

Wreszcie, konieczne byłoby wzięcie przez stronę konserwatywną odpowiedzialności za decyzję, którą scedowała w mojej opinii błędnie na barki merytokratycznego ciała pozbawionego już nie tylko „ludowej”, ale i „elitarnej” legitymizacji, jakim stał się w ostatnich latach TK.

Marek Jurek na łamach „Magazynu Kontra” zwrócił ostatnio uwagę, że czeka nas „trzeci wyrok”, którym w praktyce będą kolejne wybory. Celnie podkreśla, że trwałość orzeczenia w zakresie ochrony życia będzie zależna od woli politycznej, a historia zna również przypadki zaakceptowania wątpliwych rozstrzygnięć ustrojowych wpierw gwałtownie kontestowanych. „Najoczywistsze normy ustrojowe – suwerenność, prawo do życia – mogą stracić znaczenie, jeśli zabraknie im zaangażowanego wsparcia, i jeśli nie będą traktowane przez władze jako normy konstytucyjne. Władzy może być wygodniej, by zabrał za nią głos Trybunał Konstytucyjny. Ale ona pierwsza powinna dać dowód, że orzeczenia Trybunału traktuje serio” – celnie pointuje.

Zgadzając się z tym postawieniem sprawy sądzę, że najlepszą metodą ochrony takich norm jest poddanie potwierdzających je orzeczeń pod demokratycznych plebiscyt i próba obrony ich z otwartą przyłbicą. Nie zaś – pakietowanie decyzji na ich temat z prostym plemiennym wyborem zwykłej sejmowej większości, który naraża nas tym samym na dalsze nakręcanie destrukcyjnej spirali kolejnych „wrogich przejęć” coraz mniej legalnych składów trybunalskich.

Korekta składu Trybunału elementem zmiany Konstytucji

Powyższą propozycję przedstawiam bez istotnej wiary, że podejmie ją którykolwiek z politycznych graczy. W teorii – mogłaby stać się propozycją zarówno co najmniej części spośród obozu rządzącego , jak i „nie-totalnej” części dzisiejszej opozycji. Obu stronom przynosi ona istotne szanse i stawia przed równie doniosłymi ryzykami. Sądzę, że dla obu minimalizuje groźbę ostatecznej porażki, tworząc dodatkową instancję „odwoławczą” przeciw uzurpatorskim decyzjom mniej lub bardziej legalnie zawłaszczanych dziś i w przyszłości Trybunałów.

Z perspektywy najważniejszej, wspólnotowej – przywraca szansę na to, by ze ścieżki naprzemiennego, pozakonstytucyjnego i coraz groźniejszego unieważniania kolejnych składów i kolejnych wyroków wrócić na ścieżkę odbudowy autorytetu sądu konstytucyjnego. Temu służyć ma możliwość jego politycznej kontroli w alternatywnych procesach o najwyższej możliwej legitymizacji – decyzji konstytucyjnej większości lub obywateli w bezpośrednim głosowaniu.

Oczywiście, zmianie konstytucji w zakresie wprowadzenia „nieostateczności” wyroków TK i uprawnienia ich oddalania dla Sejmu większością 2/3 i dla obywateli w drodze referendum powinna towarzyszyć korekta ustawy zasadniczej odnośnie do wyboru sędziów Trybunału. W tym względzie wciąż rozsądnym wydaje się sformułowana po raz pierwszy na naszych łamach już w grudniu 2015 roku propozycja ich wyboru sejmową większością 2/3.

Przypomnijmy – w teorii znalazła ona poparcie egzotycznej koalicji: od posłów PiS podpisanych pod propozycją zmiany Konstytucji w tym zakresie, przez najsilniej zaangażowanych w jej promowanie deputowanych Kukiz’15, następnie posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego aż po… obywatelski projekt zmiany ustawy o TK sygnowany przez Komitet Obrony Demokracji i rekomendacje Komisji Weneckiej dla Polski.

Nie chcę w tym momencie rozstrzygać, jak wprowadzenie tej zasady do Konstytucji miałoby wpłynąć na skład Trybunału zaraz po jej wejściu w życie. Wymagałoby to z pewnością wpisania do propozycji zmiany ustawy zasadniczej odpowiednich przepisów przejściowych.

Rozsądnym rozwiązaniem zdaje się być takie, w którym Sejm kolejnej kadencji powinien potwierdzić większością wymaganą nowym brzmieniem Konstytucji status dotychczasowych sędziów. Dzisiejsza opozycja w toku prac nad zmianą Konstytucji winna zobowiązać się publicznie, że zatwierdzi status dwunastu dzisiejszych sędziów wybranych legalnie i bez kontrowersji.

PiS-owi zagwarantowałoby to dalszą przewagę w Trybunale oraz oddaliło, prawdopodobny jak sądzę, scenariusz dewastacji składu i dorobku Trybunału od 2015 roku takim czy innym legislacyjnym gwałtem. W dłuższej perspektywie – dałoby szansę na blokowanie przez konserwatywny „lud” co bardziej postępowych orzeczeń. Opozycji –zagwarantowałoby możliwość kluczowego dla niej usunięcia tzw. dublerów oraz „pakietową” zgodę PiS na poddanie orzeczeń Trybunału „kontroli politycznej”, o której mowa była wcześniej. A więc w praktyce – możliwość podjęcia demokratycznej walki o oddalenie dotychczasowych (m.in. aborcyjnego) i przyszłych orzeczeń TK potencjalnie krępujących ręce przyszłej sejmowej większości.

Rozwiązaniem dającym PiS-owi pewność, że opozycja dotrzyma słowa w zakresie podtrzymania statusu dwunastu legalnych sędziów, powinna być zasada, że w razie braku osiągnięcia 2/3 dla zatwierdzenia dotychczasowych sędziów – w składzie orzekającym aż do „przełamania impasu” i tak pozostają dotychczasowi. Rozważania jak rozstrzygnąć kwestię ewentualnego braku większości dla wyboru nowych sędziów tak, by obecny skład TK nie zyskał przymiotu dożywotniości – pozostawmy na inną okazję.

W poszukiwaniu momentu konstytucyjnego

Odpowiedzialna klasa polityczna powinna skłonić się ku proponowanemu rozwiązaniu – lub zaproponować alternatywne prowadzące do tych samych celów – po prostu z patriotyzmu i świadomości destrukcyjności trwającego od sześciu lat kryzysu ustrojowego dla przyszłości polskiej wspólnoty politycznej. Trudno jednak na poważnie odwoływać się dziś do czynnika „odpowiedzialności” w polityce, bo jest on dramatycznie zmarginalizowany. Wobec tego, szukając szans na realizację niniejszej propozycji, spróbuję odwołać się do politycznej racjonalności i partyjnego interesu stron.

Wszystko wskazuje na to, że najbliższe wybory parlamentarne będą loterią. Przewaga zwycięzców będzie niewielka, ich władza – ograniczona. Jeżeli wysoko zwycięży PiS – najpewniej będzie musiało szukać sejmowej większości w koalicji z niełatwymi partnerami. Scenariusz trzeciej kadencji samodzielnych rządów zdaje się niezwykle mało prawdopodobny. Jeżeli przewagę zyska opozycja – funkcjonować będzie w bardzo złożonej koalicji wielu podmiotów, z perspektywą dwuletniej kohabitacji z prezydentem z przeciwnego obozu i „wrogim” Trybunałem Konstytucyjnym, co w pakiecie może ograniczyć jej realną władzę ustawodawczą niemal do zera. Dwuletni epizod kohabitacji będzie zaś raczej sprzyjał przyszłemu kandydatowi dzisiejszej opozycji, który w 2025 r. będzie szedł po zwycięstwo z obietnicą „odmrożenia” sparaliżowanej dwuletnimi konfliktami legislatury, którego to paraliżu z definicji Polacy akceptować nie będą. Jakakolwiek by nie była – wyborcy chcą, by władza mogła rządzić, a nie zajmować się jedynie wzajemną wojną na wyniszczenie.

Wyborczy werdykt, śmiem twierdzić, nie będzie oczywisty do ostatnich chwil. Ta niepewność i oczekiwany przez obie strony dyskomfort ewentualnego rządzenia na horyzoncie – powinien wywołać w jej liderach impuls do próby deeskalacji konfliktu. Skoro za chwilę mogą znaleźć się (lub pozostać na kolejną, trzecią już kadencję) w mniejszości – odbudowa sądu konstytucyjnego wraz z ustanowieniem jego politycznej kontroli zwiększa długofalowe bezpieczeństwo obu stron.

Dlatego mam resztki nadziei, że wypracowana „obustronnie” propozycja zmiany Konstytucji obejmująca po pierwsze ustanowienie instytucji „oddalenia” wyroków TK przez 2/3 Sejmu lub referendum, a po drugie ustanawiająca procedurę „legitymizacji” jego składu i wyboru kolejnych również większością 2/3 – dla obu stron mogłaby być ochroną przed scenariuszem totalnej anihilacji przez przeciwnika w razie porażki. Referendum zatwierdzające taką zmianę Konstytucji powinno towarzyszyć wyborom parlamentarnym 2023 roku.

By to się jednak stało – ktoś z politycznych graczy powinien przejąć tę propozycję i podjąć się trudu jej uszczegółowienia oraz mediacji na jej rzecz. Czego życzę sobie, Czytelnikom i przede wszystkim Rzeczypospolitej na Narodowe Święto Niepodległości AD 2021.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.