Rozwód. Przemilczana historia ojców
Proces rozwodowy może stać się wyniszczającą wojną dwóch zwaśnionych stron. Okazuje się, że niejednokrotnie jest dopiero początkiem problemów. O często pomijanej perspektywie mężów i ojców, a także o konsekwencjach ponoszonych przez dzieci z rozbitych rodzin Gabriela Lisowska rozmawia z Wojciechem Malickim, autorem książki Rozwód. Poradnik dla mężczyzn.
Napisałeś na Facebooku, że kobiety ostrzegają się nawzajem na forach i grupach dla rozwódek przed twoją książką. Dlaczego tak jest i co ci zarzucają?
Sporo kobiet kupuje moją książkę. Nie wiem do końca z jakich powodów. Czy spodziewają się zdobyć jakąś wiedzę tajemną, czy z czystej ciekawości, a może z przekory? W każdym razie kupują. Od jednej z takich czytelniczek dostałem screeny, dzięki którym dowiedziałem się, że moja książka jest w takich kręgach komentowana. Wcześniej w ogóle nie miałem tej świadomości. To, co zobaczyłem na głównym screenie, było bardzo podłym atakiem na moją książkę ze strony dość znanej feministki, pani Anity Deskiewicz.
Nie kojarzę jej.
Udzieliła dużego wywiadu, m.in. dla „Gazety Wyborczej”, wypowiadała się też dla Tok FM. Była rzeczniczką praw ofiar przestępstw w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Mówię o niej, ponieważ po publikacji książki spodziewałem się hejtu i nieprzychylnych opinii. To oczywiste – temat jest trudny, drażliwy. Natomiast nie spodziewałem się, że dopuszczą się go osoby publiczne, zrobią to pod swoim nazwiskiem i do tego bez lektury samej książki.
Pani Anita napisała wprost, że jest to instrukcja „gnojenia matek i dzieci”. Po otrzymaniu tych screenów nawiązałem kontakt z autorką wpisów. Zadałem jej konkretne pytanie: na której stronie książki nawołuję do gnojenia matek i dzieci? Zaczęła mi na to pokrętnie odpowiadać. Z jej odpowiedzi wywnioskowałem, że na 99% nie przeczytała mojej książki.
Najwidoczniej uznała, że skoro poradnik jest kierowany do mężczyzn, to na pewno są tam jakieś świństwa i dopuszczam się mizoginii. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Upubliczniłem naszą rozmowę, co oczywiście wywołało spore emocje. Nie doczekałem się jednak przeprosin.
Główną osią twojej książki jest zachęcanie do odpuszczania i dążenia do świętego spokoju. Wielokrotnie podkreślasz, że w sytuacjach okołorozwodowych życie i zdrowie jest ważniejsze niż równość i poczucie sprawiedliwości. Szczególnie ciekawy jest fragment o tym, co się dzieje, kiedy stawiamy wroga w centrum swojego życia.
Fragment, o którym mówisz, zaczerpnąłem od Stephena Coveya, autora bestsellerowych książek rozwojowych, takich jak 7 nawyków skutecznego działania. Trudny rozwód jest modelowym przykładem sytuacji, w której stawiamy swojego wroga w centrum uwagi i kiedy zaczynamy żyć jego życiem. Wszystkie nasze działania są ukierunkowane na to, żeby śledzić jego poczynania i im zapobiegać. Zachowujemy się jak osaczony partyzant w lesie, który boi się z niego wyjść i nieustannie zastanawia się, gdzie czai się zagrożenie.
Taka postawa powoduje, że tracimy życie. Traci się nie tylko radość, ale także przyjaciół, rodzinę. Często wydaje nam się, że nasze przeżycia są tak fascynujące, że na pewno będą wszystkich zajmowały. Tak naprawdę dla osób z zewnątrz są przeraźliwie smutne i nudne.
Wracam do odpuszczania. Owszem, namawiam do niego, ale nie w każdej sytuacji. Przykład? Jeśli od postawy mężczyzny zależy, czy po rozstaniu pozostanie pełnoprawnym, prawdziwym ojcem, zachęcam do walki o dzieci wszelkimi legalnymi sposobami.
Po lekturze twojej książki wywnioskowałam, że wśród wielu rozwodników panuje przeświadczenie, że skoro są wykształconymi, inteligentnymi ludźmi, to na pewno „jakoś się dogadają”. Tymczasem opisane w niej prawdziwe historie pokazują, że jest zupełnie na odwrót: im bardziej ludzie są inteligentni, im lepszą mają sytuację zawodową i materialną, tym bardziej są zdolni do wyrafinowanych świństw i intryg. Czy pozycja społeczna małżonków rzeczywiście ma wpływ na to, jak trudny będzie ich rozwód?
Tak naprawdę wszyscy rozwodnicy żyją w przeświadczeniu, że inteligentni ludzie zawsze się dogadają i że najważniejsze jest dobro dzieci. Potem toczą wyniszczającą wojnę. Inteligentni ludzie mają większe możliwości toczenia wojen, np. znajomości, więc potrafią zaangażować więcej ludzi. W przypadku ludzi zamożnych dochodzi do tego bardziej zawiły proces podziału majątku. Jest o co się pokłócić.
Im więcej mają do stracenia, tym dłużej trwa wojna?
Mają też licznych pomocników, chociażby kilku adwokatów, którzy często, zamiast dążyć do złagodzenia konfliktów, jeszcze bardziej je rozpalają. Z oczywistych przyczyn: im więcej konfliktów, im więcej wojen, tym więcej zarabiają pieniędzy.
Tytuł jednego z podrozdziałów twojej książki brzmi: Nie szukaj dowodów zdrady. Dlaczego?
Wbrew powszechnej opinii zdrada nie jest kluczowym argumentem dla sądu, który zagwarantuje, że od razu uzyska się orzeczenie o winie. Tak dzieje się tylko w filmach. Jeśli zdrada rzeczywiście była bezpośrednią przyczyną rozpadu pożycia małżeńskiego, owszem, w tej sytuacji nie ma o czym mówić. Natomiast najczęściej jest tak, że zdrada jest skutkiem zaniku pożycia.
Taki trudny rozwód, z walką o orzeczenie o winie, to z reguły kilka lat wyjętych z życiorysu. Finalnie może okazać się, że cały ten wysiłek był bezsensowny, bo w polskich sądach nie ma stopniowalności winy. Jeżeli ktoś chce uzyskać orzeczenie o winie małżonka, oznacza to, że ten małżonek w 100% ponosi winę za rozpad małżeństwa. Nawet jeśli wina małżonka wyniesie 90%, sąd nie wyda pożądanego orzeczenia.
Właśnie dlatego odradzam batalie sądowe. One niczego nie dają. Co więcej, nawet uzyskanie orzeczenia o winie wcale nie musi skończyć się alimentami dla małżonka. Sama satysfakcja bywa bardzo wątpliwa, jeśli po drodze zerwało się tak wiele więzi.
Wracamy do punktu wyjścia – stawiania wroga w centrum swojego życia.
Tak. Po chwilowym triumfie w sądzie okazuje się, że zostawiliśmy za sobą spaloną ziemię. Do konfliktu z małżonkiem włączają się sąsiedzi, rodzina, koledzy. Powstają dwa wielkie obozy, które ze sobą walczą. Koniec końców ludzie, którzy byli w dobrych relacjach, nie odzywają się do siebie przez resztę życia.
Nagrania, pluskwy, dyktafony, prywatni detektywi – zbieraniu dowodów poświęcasz obszerny rozdział w swojej książce. Jak powszechna jest to praktyka?
To coraz bardziej powszechne i coraz tańsze. Na forach rozstaniowych można znaleźć mnóstwo ofert różnych narzędzi inwigilacji: od najprostszych sprzętów za kilkadziesiąt złotych po wyrafinowane programy i specjalne aplikacje wgrywane do telefonu i pozwalające śledzić każdy ruch małżonka. Moi znajomi detektywi twierdzą, że 80-90% ich spraw dotyczy rozwodów. Zdecydowana większość ich pracy polega na zdobywaniu informacji i szukaniu haków na małżonka.
Z usług detektywistycznych częściej korzystają kobiety czy mężczyźni?
Z tego co wiem, detektywi mają raczej klientki. Po lekturze mojej książki wielu mężczyzn zgodziło się z tezą, że kobiety są o wiele bardziej praktyczne w tych sprawach. Do rozstań przygotowują się dużo wcześniej niż mężczyźni.
I częściej składają pozwy rozwodowe.
Tak, to ok. 75% przypadków. Kobiety nie robią tego tak, jak mężczyźni, którzy potrzebują impulsu, jakiegoś gwałtownego zdarzenia, które przeleje czarę goryczy. Kobiety podejmują długi proces przygotowania. Znam nawet człowieka twierdzącego, że jego żona planowała rozwód jeszcze przed ślubem.
Jak to możliwe?
Brzmi nieprawdopodobnie, a jednak. Mężczyzna nie wiedział, że jeszcze przed ślubem jego żona pozaciągała wiele kredytów, w wyniku czego była bardzo zadłużona. Liczyła na to, że mąż będzie je regulował w ramach wspólnoty majątkowej. Znajomy uznał, że jego żona wykalkulowała, że w momencie, gdy spłaci za nią wszystkie kredyty, wtedy ona wystąpi o rozwód. Tak też się stało. To oczywiście skrajny przypadek, ale faktem jest, że kobiety przygotowują się do rozwodu dużo wcześniej. Chociażby zbierają pieniądze na adwokatów.
Z czego może wynikać ta różnica w przygotowaniach do rozwodu między kobietami a mężczyznami?
Kobiety są bardziej otwarte. Konsultują się z koleżankami, z kimś, kto wcześniej przeżył to samo. Nie robią z tego tematu tabu. Z kolei mężczyźni milczą do samego końca. Rozwód uważają za tak wielką życiową porażkę, że nie mówią o swoich problemach nawet najbliższej rodzinie i zaufanym kolegom. Dopiero gdy sprawa trafi do sądu, wszystko się na nich zwala.
Mężczyźni są nieprzygotowani nie tylko pod względem prawnym (nie mają żadnych dowodów), ale przede wszystkim mentalnie, emocjonalnie. Rozwód jest dla nich realną katastrofą. Myślę, że to także jest przyczyną dysproporcji w liczbie samobójstw. W ok. 85% przypadków to mężczyźni odbierają sobie życie.
Po lekturze twojej książki wysnułam bardzo ogólną teorię, że kobiety zadziwiająco często nie mają żadnego poczucia wstydu. Mężczyźni hołdują myśleniu, że „jakoś to będzie” i zostawiają wszystko na ostatni moment. Jak bardzo powszechne jest to zjawisko?
To reguła. Mężczyźni wierzą w myślenie życzeniowe, stosują „chciejstwo”. Do końca wierzą, że może się uda, że jeszcze coś z tego będzie, może coś samo się zmieni. Przychodzą do adwokata jak do lekarza – w ostatniej chwili, zdecydowanie za późno.
Kobiety bardzo dobrze przygotowują się do trudnych rozstań. Zbierają dowody przemocy, nierzadko prowokując awantury, nagrywają krzyki i swój płacz na dyktafon. Mężczyźni nie mają o tych intrygach bladego pojęcia. Łatwo dają się podpuszczać, sprowokować do awantur i wyzwisk. W momencie, gdy dochodzi do rozprawy sądowej, kobiety przynoszą całą masę takich dowodów. I wygrywają.
Uważasz, że rozwód w 2024 r. nadal jest tematem tabu? Na Instagramie coraz częściej spotykam się z influencerkami walczącymi o to, aby „odtabuizować” rozwód i rozmowy o rozstaniach po wieloletnich związkach.
Należałoby to rozpatrzyć w odniesieniu do dużych miast, mniejszych miasteczek i zupełnie małych miejscowości. To zupełnie inne kategorie mentalności ludzi. W miastach na 10 zawieranych małżeństw prawie 5 się rozwodzi. Tym samym zbliżamy się do średniej europejskiej.
Z kolei w mniejszych miejscowościach, w których wartości tradycyjne, Kościół i zdanie proboszcza wciąż mają znaczenie, rozwód jest odczytywany zupełnie inaczej – jako porażka, powód do wstydu. Jeśli już do niego dochodzi, mieszkańcy tych miejscowości wychodzą z założenia, że warto zdobyć orzeczenie o winie po to, żeby mieć dowód przed samym sobą i przed rodziną, że nie stało się to z mojego powodu.
Ostatnio byłem nawet na Targach Rozwodowych w Poznaniu. Rozmawiałem z człowiekiem, który organizuje imprezy rozwodowe i twierdził, że rzeczywiście jest ich coraz więcej. Być może to jakaś forma odreagowania stresu, święto z powodu odzyskania świętego spokoju. To także domena większych miast. Nigdy nie słyszałem, aby ktoś w małym miasteczku organizował imprezę z okazji rozwodu.
Jak wyglądały te targi?
To była pierwsza edycja. Sporo stoisk powiązanych z szeroko pojętym biznesem okołorozwodowym: prawnicy, policjanci, mediatorzy. Była nawet pierwsza w Polsce pani coach rozwodowa przygotowująca do rozwodu mentalnie – w szerszym zakresie niż pomoc czysto psychologiczna.
Frekwencja nie była rewelacyjna. Przyszli nie ci, którzy się rozwodzą, lecz osoby zainteresowane samym tematem. Myślę, że upłynie jeszcze sporo czasu, zanim ludzie będą tłumnie przychodzić na takie wydarzenia.
Wróćmy jeszcze na chwilę do usług detektywistycznych. Zainteresowały mnie tzw. testerki wierności. W jaki sposób wynajmuje się takie panie?
Istnieją firmy, które świadczą takie usługi w sposób oficjalny. Dbają o pewien poziom, o to, żeby nie przekraczać granic, np. zastrzegają w umowie, że nie ma mowy o pójściu do łóżka z testowaną osobą. Istnieje też mnóstwo firm i osób, które działają poza systemem – wszystkie chwyty są tam dozwolone.
Czy dowody pozyskane od testerki wierności – zdjęcia, nagrania – są poważnie traktowane przez sąd?
Wiele zależy od konkretnej sytuacji, a nawet od konkretnego sędziego, ale jest to coraz bardziej powszechne, więc chyba działa. Kilka miesięcy temu byłem gościem na kanale Rafała Gębury. Powiedział, że skoro ktoś jest wierny, to chyba nie musi się niczego bać. Odpowiedziałem mu, że tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Spotkało się to z nieprzychylnymi komentarzami.
Takie jest życie i tacy są ludzie. Nie rozwodzą się aniołowie, rozwodzą się ludzie. W momencie poważnego kryzysu miłości, w trudnym stanie psychicznym wszystko może się zdarzyć, dlatego używanie w takich chwilach testerek wierności naprawdę nie jest w porządku.
Jak się ma szpiegowanie małżonka do tajemnicy korespondencji oraz przepisów prawnych zakazujących stalkingu i inwigilacji? Czy w przypadku, kiedy detektyw inwigiluje małżonka spotykającego się z kochanką, to ta kochanka może wnieść pozew do sądu za takie praktyki?
Zdarzały się takie przypadki, ale jeżeli detektyw przestrzega prawa… Według prawa nie można włamać się na cudze konto czy podsłuchiwać, jeżeli nie uczestniczy się w tej rozmowie. Natomiast obserwacja na ulicy, jeśli nie przełamuje się pewnej przeszkody, np. blokady telefonu czy nie dokonuje się włamania, jest dozwolona.
Czy takie praktyki są etyczne, to już zupełnie inna kwestia. Detektywi, którzy nie podkładają pluskiew, nie podsłuchują, nie włamują się na pocztę elektroniczną, nie instalują kamer, działają zgodnie z prawem. Zdjęcie zrobione na ulicy, w kawiarni czy w innym miejscu publicznym może stanowić dowód dla sądu.
A co w przypadku, kiedy mąż weźmie do ręki telefon żony i przeczyta jej konwersację na Messengerze?
Jeżeli złamie hasło, blokadę w telefonie, włamie się na pocztę, jest to nielegalne, bo taką informację traktuje się jako nieprzeznaczoną dla niego. Jeśli mąż weźmie telefon, który leży na ławie i przeczyta niezablokowanego SMS-a, to już inna sytuacja. Oczywiście można wchodzić w niuanse, ale wiele takich spraw zostało umorzonych ze względu na zbyt niską szkodliwość społeczną.
W swojej książce bardzo pozytywnie odnosisz się do opieki naprzemiennej, tymczasem w internetowych przestrzeniach dla kobiet często spotykałam się z krytycznymi komentarzami na jej temat. Komentatorki twierdziły, że sytuacja, w której dziecko mieszka z matką, a ojciec płaci alimenty i ma ustalone sądownie kontakty, jest o wiele lepsza dla rozwoju dziecka niż opieka naprzemienna, ponieważ nie musi ono żyć na walizkach.
Na pewno najgorszą sytuacją jest ta, kiedy jeden z rodziców jest odsuwany od dziecka. Takich sytuacji, w których blokowany jest kontakt dziecka z rodzicem, w większości przypadków dopuszczają się kobiety, chociażby z tego powodu, że polskie sądy zazwyczaj przyznają pierwszoplanową rolę rodzica matce. Z rozmów z ekspertami, Rafałem Wąworkiem i Przemysławem Kozińskim, wiem, że dzieje się tak nawet w 90% przypadków.
W mojej książce cytowałem opinię z konferencji naukowej poświęconej opiece naprzemiennej, podczas której stwierdzono, że w trudnym dla dziecka momencie rozwodu rodziców ta forma opieki stanowi najbardziej optymalne rozwiązanie. Na Zachodzie często jest tak, że dziecko nie zmienia miejsca zamieszkania, lecz to jego rodzice żyją na walizkach.
Kupują drugie czy trzecie mieszkanie i naprzemiennie wprowadzają się do tego, w którym stale mieszka dziecko. To społeczeństwa bogatsze, więc dużo łatwiej jest im wprowadzić takie rozwiązania. Rozwiązania, które oczywiście nie są idealne.
Jak twierdzą przywoływani już Wąworek i Koziński, w Europie Zachodniej nawet w 30-40% przypadków rozwodów stosowana jest opieka naprzemienna. Ta liczba stale rośnie, więc najwidoczniej musi się to sprawdzać. Z kolei u nas wciąż króluje model sprzed 60 lat, czyli kontakty plus alimenty. Problem w tym, że te kontakty z reguły są rzadkie, a często bywają uniemożliwiane.
Dobrym rozwiązaniem byłoby upowszechnienie opieki naprzemiennej, bo ona nie faworyzuje żadnego z rodziców i niejako wymusza na nich to, żeby jakoś się porozumiewali. Nie mówię o tym, aby opieka naprzemienna była rozwiązaniem obowiązkowym, ale żeby była traktowana jako punkt wyjścia. Myślę, że gdyby to podejście zostało upowszechnione, nie mielibyśmy problemu alienacji rodzicielskiej, czyli uniemożliwiania rodzicowi kontaktu z dzieckiem.
Nic nie wskazuje jednak na to, żeby obecna sytuacja miała się zmienić, tym bardziej, że, jak ostatnio przeczytałem, w Parlamentarnym Zespole ds. Reformy Prawa Rodzinnego w Polsce jest pięć kobiet, ale nie zasiada w nim ani jeden mężczyzna. Co więcej, bardzo głośne środowiska lewicowe uważają, że jest dobrze tak, jak jest, bo alienacja rodzicielska to wymysł.
Jak myślisz, skąd u tak wielu kobiet przeświadczenie, że lepszym rozwiązaniem dla dziecka jest znajdowanie się pod stałą opieką matki, a nie równorzędna opieka nad nim sprawowana przez obojga rodziców? Przecież w przypadku wprowadzenia opieki naprzemiennej dorośli mieliby o wiele więcej czasu dla siebie – odpoczynek, spotkania towarzyskie, randki czy rozwój pasji.
W aktualnym rozwiązaniu prawnym rodzic, któremu przyznane jest dziecko w sensie zamieszkania, tak naprawdę staje się „właścicielem” tego dziecka. Może nim grać, zrobić z niego kartę przetargową w walce z przeciwnikiem. I często to robi, bo ma władzę absolutną.
Oczywiście uogólniam, a uogólnienia mają to do siebie, że bywają niesprawiedliwe. Jeżeli jednak matka nie chce się godzić na spotkania z jakiegoś powodu, bo np. jej były mąż znalazł sobie kogoś nowego, a ona chce go w ten sposób ukarać, to po prostu przestaje mu „wydawać” dziecko do kontaktu. Często się tak zdarza. Są prawnicy, tacy jak Aleksandra Ejsmont, radca prawny zajmująca się sprawami rodzinnymi, która mówi wprost, że utrudnianie kontaktów rodzica z dzieckiem staje się plagą!
Wtedy zaczyna się długa wojna, zaczyna się manipulowanie dzieckiem. Mężczyzna nie ma praktycznie żadnych możliwości, żeby szybko przeciwdziałać. Oczywiście może wszcząć pewne procedury, ale one trwają miesiącami, latami, podczas których on nie widzi własnego dziecka. Niestety obowiązuje prawo zupełnie nieprzystające do realiów, w których aktualnie żyjemy.
W 2022 r. pod budynkiem sądu w Przemyślu zdesperowany mężczyzna alienowany od swojego dziecka w akcie sprzeciwu wobec bezduszności przemyskich sędziów dokonał samospalenia. Czy podczas zbierania materiałów do książki miałeś okazję poznać go osobiście?
Nie, ale znam jego kolegów, którzy protestują przeciwko alienacji rodzicielskiej pod tym sądem i starają się pielęgnować pamięć o przyjacielu. Po publikacji mojej książki napisało do mnie wielu mężczyzn, którzy mają ten sam problem. W książce zawarte są także relacje takich osób, w tym poruszający list alienowanego ojca do córki.
Wspominany już Przemysław Koziński, prawnik i szef organizacji Szczyty Alienacji Rodzicielskiej, mówi wprost, że to zjawisko zabija. Ludzie nie wytrzymują psychicznie. Również w Przemyślu była druga, dokładnie taka sama sytuacja z samospaleniem, ale ten człowiek przeżył. Głośna była także historia ze Szczecina, gdy zrozpaczony lekarz psychiatra chciał podpalić sąd. Gdyby nie został powstrzymany przez ochroniarza, doszłoby do niewyobrażalnej tragedii.
W takich przypadkach też ma zastosowanie cytowana już zasada, że tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Niektórzy popełniają samobójstwa, inni wpadają na tak niedorzeczne pomysły, jak podpalenie sądu. Takie historie się zdarzają. Jeżeli problem nie zostanie rozwiązany, to obawiam się, że nadal będą się zdarzać.
Wspomniałeś o tym, że w środowiskach lewicowych popularne jest przekonanie, że nie ma czegoś takiego, jak alienacja rodzicielska. W grudniu 2023 r. na portalu Wprost ukazał się wywiad Krystyny Romanowskiej z dr Anną Owczarek zajmującą się kobietami – ofiarami przemocy domowej. Tytuł tego tekstu brzmi: Ekspertka: Alienacja rodzicielska to pseudoteoria. Ojcowie-ofiary zarobiły na niej 7 milionów złotych. Przytoczę także lead tego artykułu, są to słowa dr Owczarek: „W imię pseudoteorii, zakwestionowanej nawet przez ONZ i WHO, kobiety w Polsce są karane wysokimi grzywnami, odbiera się im dzieci i zmusza do «terapii naprawczych» z przemocowcami”. Jakie kary mogą spotkać kobiety oskarżone o alienację rodzicielską?
Zacznijmy od tego, że alienacja rodzicielska w ogóle nie jest przestępstwem. W odróżnieniu od niepłacenia alimentów takiego przestępstwa po prostu nie ma w kodeksie karnym. Kobietom posądzonym o alienację grozi jedynie kara finansowa.
Na podstawie kodeksu cywilnego można uruchomić procedurę, podczas której sąd stopniowo bada sprawę. Najpierw ostrzega sprawcę lub sprawczynię alienacji, że jeżeli nadal nie będzie stosował(a) się do wyroku sądu, tj. będzie uniemożliwiać kontakty rodzica z dzieckiem, to za każdy niezrealizowany kontakt zostanie ukarana/y grzywną. Zwykle jest to 200-300 zł. To jedyna możliwa kara. Nie ma kary pozbawienia wolności.
A jakie są realne szanse, że sprawczyniom alienacji zostaną odebrane dzieci?
Teoretycznie istnieje taka możliwość. Sąd rodzinny może uznać, że konflikt ma tak fatalny wpływ na dziecko, że należy je umieścić w rodzinie zastępczej oraz wdrożyć procedury poddania się psychoterapii i mediacji. W rzeczywistości są to jednostkowe przypadki. Alienacja rodzicielska w Polsce w praktyce jest niekaralna, a przepis martwy. Jednym z głównych postulatów środowisk proojcowskich jest wprowadzenie takich zmian w prawie rodzinnym, aby alienacja została uznana za przestępstwo i była penalizowana.
Oczywiście nikt nie chce wsadzać do więzienia rodziców, którzy się jej dopuszczają. Chodzi o to, aby wprowadzić bardziej odczuwalną grzywnę niż 200 zł, a także karę ograniczenia wolności, która podziałałaby na wyobraźnię i rozwiązałaby problem. Trzeba być konsekwentnym. Jeśli za niepłacenie alimentów idzie się do więzienia, to za blokowanie kontaktów z dzieckiem także powinno ponieść się konkretną karę. W przeciwnym razie nie uda się zwalczyć tego zjawiska lub przynajmniej go ograniczyć.
Wrócę do pani Owczarek. Zupełnie nie rozumiem, skąd ma takie przekonania. Mogę przedstawić jej dziesiątki, jeśli nie setki prawdziwych historii (kilka matek i alienowanych babć także znam), że alienacja rodzicielska istnieje. To nie jest żaden wymysł, że alienowane dzieci są poddawane manipulacji.
Piszesz w książce, że takie dzieci cierpią na syndrom Gardnera. Na czym on polega?
Richard Gardner, amerykański psychiatra sądowy, jako pierwszy opisał mechanizm, który nazwał zespołem alienacji rodzicielskiej. Polega on na tym, że dziecko jest wciągnięte w wojnę rozwodową, zmanipulowane, zbuntowane, nastawione przez jednego rodzica i jego sojuszników przeciwko drugiemu, a zwykle też od niego izolowane. Ulubionym argumentem przeciwko alienacji jest to, że Gardner, który to opisał, miał problemy sam ze sobą.
Dr Anna Owczarek mówi, że „bardzo szybko ten syndrom okazał się nieprawdą. Z analizy historii dzieci z rozpoznanym syndromem Gardnera, opublikowanej przez prestiżowy «Children’s Legal Rights» wynika, że alienowany ojciec przeważnie wcześniej stosował przemoc domową wobec matki dziecka”.
Stwierdzenie, że nie ma takiego syndromu, a alienacja rodzicielska jest fikcją, bo Gardner miał problemy ze sobą, jest kompletną bzdurą. Człowiek, w tym naukowiec, i jego dzieła nierzadko prezentują zupełnie różne, skrajne wartości.
Podam przykład. Czy powinniśmy w Polsce przestać wypłacać ludziom emerytury tylko dlatego, że ich pomysłodawcą był Otto von Biscmarck, polityk, który nienawidził Polaków? Bez sensu, prawda? Zachęcam panią Owczarek, aby tak jak ja porozmawiała z alienowanymi ojcami, którzy toczą bezskuteczne boje i widzą, jak bardzo ich dziecko się od nich oddala.
Powiem więcej, czytałem niedawno na portalu Rzeczpospolitej tekst Brak ojca widać w mózgu. Pada w nim stwierdzenie, że rola ojca jest niezastąpiona, a umysły dzieci wychowywanych bez jednego rodzica pracują inaczej.
Od siebie dodam, że wychowani w takich warunkach dorośli ludzie bardzo cierpią. Co więcej, często wmawia się alienowanym od ojca dzieciom, że ojciec był zły, że był pedofilem. To sieje w takich dzieciach olbrzymie psychiczne spustoszenie.
Jak często alienowane dzieci, które osiągną pełnoletność, chcą skontaktować się ze swoim ojcem w dorosłym życiu?
Zapewne nikt nie gromadzi takich danych. Po wielu rozmowach z ojcami wnioskuję, że te relacje często są już nie do odbudowania. Dzieci uwierzyły we wszystko, co im wtłoczono na temat ojca. Jeżeli ktoś ciągle powtarza dziecku, że ojciec jest zły, to ono po pewnym czasie zaczyna w to wierzyć. Potem, nawet gdy osiąga pełnoletność i może samo o sobie decydować, i tak nie chce spotykać się z ojcem.
Poza negatywnym obrazem ojca i pielęgnowanym latami poczuciem krzywdy dorosłe dziecko nie ma też z tym człowiekiem żadnych wspólnych wspomnień, jest on kimś zupełnie obcym.
Tak, nie ma więzi, bo albo nie zdążyły powstać, albo zostały zupełnie zerwane.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Gabriela Lisowska
Wojciech Malicki