Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

„Państwo” Platona na deskach teatru? To nie mogło się udać

„Państwo” Platona na deskach teatru? To nie mogło się udać autor ilustracji: Julia Tworogowska

Teatralna adaptacja Państwa Platona w reżyserii Jana Klaty to szlachetny i odważny eksperyment, który jest z góry skazany na niepowodzenie. Nie da się zrobić inspirującego spektaklu z długiego i zawiłego dialogu filozoficznego. Nie pomogą żadne inscenizacyjne triki oferowane przez współczesny teatr performatywny. Ta katastrofa ma jednak swoje piękne strony.

Tytuł, podtytuły, lead i wyróżnienia pochodzą od redakcji.

Najnowszy spektakl w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie jest bez wątpienia nietuzinkowy. Intryguje dwujęzyczny tytuł – Państwo/Der Staat – oraz dwa słynne nazwiska – Platona i Jana Klaty. Kiedy dowiedziałem się o największym ekscentryzmie przedstawienia, fakcie, że ma być odegrane w języku starogreckim, zaciekawienie przerodziło się w ekscytację.

Jako skromny epigon antyku i języków klasycznych nie mogłem takiej gratki przepuścić, kupiłem więc rzutem na taśmę ostatnie bilety na weekend otwarcia. Poszedłem, choć miałem swoje wątpliwości. Niektóre się potwierdziły, inne nie.

Platon pisał o PiS-ie, Tusku czy AfD?

Dwujęzyczny tytuł bierze się stąd, że spektakl realizowany jest we współpracy z Nationaltheater Mannheim, jednym z najstarszych i największych teatrów w Niemczech. Na czym polegał wkład strony niemieckiej, trudno orzec, ponieważ prawie cała ekipa realizacyjna składa się z Polaków. W maju odbędzie się premiera niemiecka, mogłem więc porównać, jak dwa teatry reklamują ten sam spektakl.

Na stronie Słowackiego możemy przeczytać następujący opis: „Będziemy dyskutować o sprawiedliwości. Czym jest dzisiaj sprawiedliwość? Czy jest jedna i niezmienna, czy zawiera w sobie pole do interpretacji i manipulacji? Do jej siłowego zawłaszczenia i zdeptania? Kto ma prawo wydawania sądów, co jest sprawiedliwe, a co sprawiedliwe nie jest? I czy ta sprawiedliwość jest dziś nam rzeczywiście tak niezbędna?

Będziemy dyskutować o zrozumieniu. O odnalezieniu się w świecie, w którym to nie prawda jest ważna, ale jej interpretacje. Zresztą co tą prawdą faktycznie jest, a co rozumiemy lub chcemy rozumieć jako prawdę? Naszą prawdę. Gdzie leży prawdziwy świat, a co rozmywa się, reinterpretuje i zniekształca w tłumaczeniu? Wreszcie o wyzwoleniu. O stanięciu w prawdzie, bez względu na konsekwencje. Lepiej spłonąć niż zblaknąć”.

Niemcy w swoim opisie byli znacznie mniej nastrojeni filozoficznie, za to zdecydowanie bardziej wzmożeni bieżącą polityką. Informują, że „«dopóki filozofowie nie staną na czele państwa, dopóty nie będzie końca nieszczęść ani dla państwa, ani dla obywateli» – pisał Platon w «Państwie», jednym z jego najważniejszych i najbardziej wpływowych pism filozoficznych. 2400 lat później […] podejmujemy refleksję Platona na temat idealnej formy państwa. Jaka tajemnicza recepta wprowadzi nas na drogę do państwa doskonałego?

Kto powinien ponosić odpowiedzialność za jego kierowanie, a kto powinien być z tego rządzenia wykluczony? Jak definiować rząd demokratyczny, zwłaszcza wobec wzrostu prawicowego populizmu w Europie? Krótko po wyborach parlamentarnych w Polsce sławny polski reżyser, Jan Klata, […] inscenizuje jedno z najważniejszych dzieł w historii europejskiej filozofii i stara się odpowiedzieć na pytanie, czy nasza obecna forma państwa jest tą, na którą możemy się zgodzić jako społeczeństwa europejskie”.

Przyznam szczerze, że moje przeczucia co do spektaklu bliższe były duchowi niemieckiej fiksacji nad Rechtpopulismus. Byłem przekonany, że stanę się świadkiem manifestacyjnego egzorcyzmu wykonanego nad trupem rządów Prawa i Sprawiedliwości. Myliłem się.

Klata pewnie swoje myślał, ale zachował RiGCz, oszczędził nam taniej publicystyki i demonstrowania plemiennych barw. W żadnym momencie spektaklu ani słowem, ani obrazem nie odwołano się do współczesnej sytuacji politycznej w Polsce.

To, że platoński tekst takie skojarzenie będzie budzić, jest nieuniknione, ale widz musi ich dokonać w swoim umyśle sam, zgodnie z własną percepcją polskiej polityki. Pewnie dla większości „krakoskiej” widowni punktem odniesienia będzie to, co się wyprawiało „przez osiem ostatnich lat” naczelnictwa Jarosława Kaczyńskiego, ale i ci, którzy drą szaty nad trwającą od grudnia „tyranią” Donalda Tuska, znajdą w spektaklu duchowy pokarm dla swoich lęków i imaginacji.

Między młotem oligarchii a kowadłem demokracji

Jako historyk i klasycysta wolę wrócić do źródeł i przypomnieć perspektywę samego Platona. Pisał on swój dialog już wiele lat po tym, jak jego mistrz, historyczny Sokrates, w 399 r. p.n.e. został skazany na śmierć przez demokratyczny sąd. Kilka lat wcześniej skończyła się długa i krwawa wojna Aten ze Spartą. Przegrywającymi tę wojnę Atenami wstrząsały przewroty polityczne, których zwieńczeniem stał się oligarchiczny reżim Trzydziestu Tyranów (405–404 r.).

W imię ukrócenia ekscesów demokracji i przywrócenia „ustroju przodków” oligarchowie mordowali i wypędzali przeciwników politycznych, grabili przy tym ich majątki. Uważa się, że późniejszy proces Sokratesa, oficjalnie oskarżonego za bezbożność, był formą politycznej zemsty za to, że w okresie „tyranii” pozostał w mieście i nie opowiedział się jednoznacznie po „słusznej” stronie historii.

Dla Platona, wówczas młodego arystokraty, ten mroczny czas zewnętrznej wojny i wewnętrznej walki stał się okresem formacyjnym, który przepełnił filozofa sceptycyzmem wobec istniejących form rządów, z demokracją na czele. Także po latach, kiedy pisał dialogi, zaludnił je cieniami znanych sobie wtedy postaci, także późniejszych partyzantów i ofiar ateńskiej stasis, czyli walki politycznych fakcji. Postacią centralną pozostaje przy tym zawsze Sokrates, w którego usta Platon wkładał swoje własne poglądy filozoficzne.

Przypominam te fakty, których w żadnej innej recenzji spektaklu nie znajdziecie, bo warto pamiętać, że Państwo to traktat pisany nie tylko przez teoretyka, ale także świadka historii, który mógł się na własnej skórze przekonać, jak wewnętrzna niezgoda i zanik obywatelskiego instynktu prowadzą państwo na skraj upadku. W takiej perspektywie paroksyzmy, które wstrząsają polską polityką, nadal wydają się zabawą dzieci w piaskownicy, więc tym bardziej szkoda przykładać ich miarę do spektaklu Klaty.

Wydobyć świeżość z antyku

Teatr europejski czuje się zobowiązany do regularnego spoglądania na antyk. Nie ma więc roku, aby na deski teatrów nie zawitała kolejna inscenizacja którejś z tragedii Ajsycholsa, Sofoklesa czy Eurypidesa albo komedii Arystofanesa. Problem w tym, że antycznych dramatów przetrwało do naszych czasów niewiele. Łatwo zatem popaść w odtwórczość albo w pogoni za oryginalnością zagmatwać się w inscenizacyjne dziwactwa.

Jak więc wracać do klasyków, a jednocześnie nie robić w kółko tego samego? Jan Klata proponuje na pozór proste rozwiązanie: zainscenizować tekst antyczny, ale taki, który nie był pisany z myślą o scenie. Sam pomysł nie jest wywrotowy, podobne próby nieraz podejmowano.

Geniusz (czy też szaleństwo) reżysera polega jednak na tym, że wybrał materiał skrajnie nieprzystający do wymagań konwencjonalnego teatru – dialog filozoficzny. Przyznam szczerze, że od początku nie wierzyłem w powodzenie tego przedsięwzięcia. Powody można mnożyć.

Sama recytacja tekstu Państwa zajmuje 20 godzin. Tymczasem spektakl jest dość krótki (na szczęście), bo trwa ok. 1 godz. 45 min. Siłą rzeczy z tej drożdżowej babki pt. Państwo Klata może wydłubać dla nas zaledwie kilka rodzynek – „scen” wyjętych z platońskiego tekstu i odpowiednio spreparowanych.

Widzimy zatem odrzucenie mylnych definicji sprawiedliwości Kefalosa, Polemarcha i Trazymacha, przypowieść o pierścieniu Gygesa, pochwałę cenzury w państwie idealnym, alegorię jaskini, mit o Erze (życiu pozagrobowym), a na koniec mowę obrończą wziętą z zupełnie innego dzieła Platona, Obrony Sokratesa. Bardziej adekwatnym tytułem dla tego amalgamatu byłyby Wypisy z Platona.

To, co słyszymy ze sceny, choć poszatkowane, jest faktycznie tekstem platońskim. Nie wychodzi to spektaklowi na dobre. Przypomnę, że pod pojęciem platońskiego „dialogu” kryją się na ogół długie akapity tekstu włożone w usta Sokratesa (tudzież jego interlokutorów), z rzadka tylko przerywane wtrąceniami rozmówcy. Fabuły w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu prawie nie ma.

Na Sokratesie wracającym z portu Pireus do Aten zostaje wymuszone przyjęcie gościny w domu miejscowego bogacza. Tam wdaje się z domownikami i innymi gośćmi w rozmowę na temat istoty sprawiedliwości. Sokrates, jak to on, najpierw udowadnia, że wyobrażenia jego rozmówców w tej kwestii są mylne, a potem przedstawia własny pogląd.

Sokrates uważa, że państwo jest odzwierciedleniem człowieka w skali makro i łatwiej będzie wytłumaczyć istotę sprawiedliwości poprzez przedstawienie wizji państwa idealnie sprawiedliwego. Ten ogólny, „politologiczny” temat rozmowy zakłócany jest przez liczne i obszerne dygresje o naturze ściśle filozoficznej, w tym jeden z najwcześniejszych wykładów platońskiej teorii idei.

Kiedy Sokrates/Platon konkluduje swoje wywody, tekst się po prostu kończy. Utwór jest więc w istocie dyskursywny, a nie narratywny, choć to akurat dla współczesnego teatru perfomatywnego nie stanowi przeszkody.

Aerobik i psychodeliczny cosplay

Recenzowanie wywodów samego Platona nie ma sensu. Jego dzieła – by uderzyć w górnolotne tony – leżą w wieczystym depozycie naszej cywilizacji na równi z listami św. Pawła i kodeksem Justyniana. Póki chcemy być Europejczykami (a podobno wszyscy chcą nimi być), odrzucić ich nie możemy. Jedyne, co nam pozostaje, to wyciągać je od czasu do czasu, przecierać z kurzu i na nowo opowiadać, dlaczego są ważne. Tym razem zrobił to za nas Jan Klata i właśnie jego możemy rozliczać.

O ile podczas prywatnej lektury Platona możemy dawkować tekst w swoim tempie, powtarzać niezrozumiałe fragmenty i zaglądać do komentarza, to w warunkach spektaklu taką przegadaną (choć i tak skróconą) pigułę trzeba połknąć na raz. Klata i jego zespół dwoją się więc i troją, aby przydać jej strawności. Przede wszystkim starano się odciąć od stereotypu śnieżnobiałych kolumn, udrapowanych chitonów i peplosów oraz oliwnych gajów.

Główny element scenografii stanowi multimedialna projekcja Natana Berkowicza wyświetlana na wielkiej ścianie. Mieni się wszystkimi kolorami tęczy, które układają się w psychodeliczne sekwencje i niejasne symbole mogące znaczyć wszystko i nic. Projekcji towarzyszy oniryczno-kakofoniczna muzyka, za której opracowanie odpowiada sam reżyser.

Równie pstrokate są kostiumy Mirka Kaczmarka. Jest im chyba najbliżej do strojów Beatlesów, gdyby ci tworzyli disco w latach 80. Niejasna jest dla mnie intencja tego cosplayu, bo chyba nie chodziło o zasugerowanie, że postacie dialogu i ich wypowiedzi należy traktować jak błazeństwo.

Przebrani w ten sposób aktorzy i aktorki muszą się gimnastykować z niewdzięcznym tekstem w obcym języku. I to dosłownie. Wygłaszają monologi i asystują przy nich w każdej możliwej pozie – stoją jak słup, siedzą, klęczą, leżą, turlają się po podłodze, biegają i tańczą (za ruch sceniczny odpowiadał Maciej Prusak). Wszystkie wygibasy służą temu, aby zamaskować monotonię tekstu. Moja żona, z którą byłem na spektaklu, podsumowała to krótko: „Uprawiają aerobik”.

Alegoria jaskini rozczarowuje

Przyjmuję do wiadomości obraną estetykę, choć mogę wskazać jedną scenę, która autentycznie mnie rozczarowała – sławetna alegoria jaskini przedstawiająca relację między światem idei a światem zmysłowym. Wiązałem z nią duże nadzieje, bo ten fragment rzeczywiście ma olbrzymi potencjał inscenizacyjny. Można było przedstawić teatr cieni na modłę chińską, a nawet wprowadzić na scenę żywy ogień. Tymczasem dostaliśmy więcej tego samego.

Niech nie myli nikogo uszczypliwy ton. Zauważam i doceniam inscenizacyjny wysiłek. On po prostu mnie nie przekonuje. Tak samo nie przekonałby mnie nauczyciel filozofii, który, aby osłodzić znudzonym licealistom recytację Platona, rapowałby, stojąc na głowie. Sztuczka godna podziwu, ale do meritum sprawy nie wnosi nic wartościowego.

Aktorzy z kulą u języka

Dotychczas zaledwie napomknąłem o największej osobliwości całego przedsięwzięcia – spektakl odgrywany jest w języku starogreckim (bynajmniej nie cały, jako że dwie końcowe sceny-monologi wygłaszane są po polsku i niemiecku). Jestem w ocenie tego pomysłu rozdarty.

Z jednej strony z racji własnego wykształcenia i pasji dla tzw. żywej łaciny i greki chciałbym temu bożemu szaleństwu bezwarunkowo przyklasnąć. Jeśli jednak podejdzie się do sprawy na chłodno, można zauważyć, że jest to prostu kolejny zabieg formalny, który ma zamaskować niestrawność tekstu. Platon wygłoszony w niezrozumiałym i prastarym języku nabiera pozoru zaklęcia. Cena, jaką płacimy za tę aurę misterium, jest jednak stanowczo zbyt wysoka.

Jan Klata w wywiadach z dumą opowiadał, jak jego aktorzy wyuczyli się na pamięć kilkadziesiąt stron tekstu w starogreckim. Ich poświęcenie bez wątpienia zasługuje na szacunek. Problem w tym, że Klata pozbawił aktorów swobody w posługiwaniu się najważniejszym narzędziem ich rzemiosła – językiem. To tak, jakby musieli poruszać się po scenie z kulą u nogi.

Miałem głębokie poczucie, że aktorom brakuje przekonania do tego, co mówią, a wyartykułowanie niezrozumiałego w gruncie rzeczy tekstu pochłania tak wiele energii, że nie dają już rady tchnąć w niego emocji. Tak naprawdę potrafiłem uwierzyć w kwestie tylko jednej postaci – sytego życia starca Kefalosa granego przez Jacka Stramę.

Aktorów jest tym bardziej żal, że ich wysiłek zostaje od razu unieważniony. Widzowie skupiają się raczej na tym, co słyszą przez słuchawki, przez które transmitowane jest polskie tłumaczenie tekstu. Czytają je na bieżąco za kulisami ci aktorzy, których akurat nie ma na scenie. A robią to jak dobrzy telewizyjni lektorzy – jasno, ale jednostajnie i w niewielkim tylko stopniu sygnalizują emocje.

Skoro mowa o polskim tekście, to warto odnotować, że nie sięgnięto po klasyczny, już ponad 80-letni przekład Władysława Witwickiego. Za nowe tłumaczenie fragmentów Państwa (a także za dramaturgię) odpowiadała Olga Śmiechowicz, którą postrzegam jako trzecią najważniejszą kreatorkę spektaklu. Warto wydobyć z cienia Platona i Jana Klaty tę postać i jej wkład.

W ostatnich latach Śmiechowicz zdobyła rozgłos dzięki nowoczesnym tłumaczeniom komedii Arystofanesa. Zwłaszcza jej przekład Lizystraty szokował włożeniem w usta starożytnych Ateńczyków kolokwializmów, a nawet wulgaryzmów wziętych ze współczesnej polskiej ulicy, a także tym, że tłumaczka snuła paralelę między antyczną fabułą (fikcyjny seksualny strajk kobiet przeciwko wojnie) a protestami przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego w 2020 r.

Już od lutego Lizystratę w tym właśnie przekładzie możemy oglądać na deskach Teatru Miejskiego w Gdyni. Myślę, że może to być jedna z ciekawszych premier tego roku.

Ku mojemu zaskoczeniu, a nawet pewnemu rozczarowaniu, Śmiechowicz tłumaczyła Platona znacznie powściągliwej. I miała w tym słuszność. Tekst filozoficzny przedstawia przecież zupełnie inny, wyższy rejestr języka niż komedia. Śmiechowicz uniknęła przy tym napuszonej uczoności i niewolniczej wierności oryginałowi.

W jej prostych, lecz wcale nie prostackich frazach tekst Platona nabiera mocy i przejrzystości. Niewiele to jednak pomaga, skoro zdań tych pada ze sceny tak wiele, że giniemy w ich zalewie.

O tym, co naprawdę ważne

Sam pomysł spektaklu jest nietrafiony, nie oznacza to jednak, że nie było w nim jasnych momentów. Pojawiają się zwłaszcza w pierwszej połowie – znacznie bardziej dynamicznej i „dialogowej” w potocznym rozumieniu tego słowa. W rozmowie Sokratesa z kolejnymi postaciami – Kefalosem, Polemarchem i Trazymachem – zostajemy skonfrontowani z błędnymi sposobami pojmowania sprawiedliwości.

Kefalos prezentuje tradycyjne, „zdroworozsądkowe” widzenie sprawiedliwości jako „oddawanie każdemu, co jest się dłużnym, i mówienie prawdy”. Dla Polemarcha sprawiedliwością jest „wyrządzanie krzywdy wrogom i wyświadczanie przysług przyjaciołom”.

Sofista Trazymach, najgroźniejszy oponent Sokratesa, z niezwykłą agresją i pewnością siebie tłumaczy, że „sprawiedliwością jest zawsze to, co jest w interesie rządzących”. Sokrates oczywiście falsyfikuje wszystkie te definicje, jednak zwłaszcza dwa ostatnie sofizmaty powinny być dla nas jak cios obuchem.

Przecież taka właśnie, i to za naszym, demosu, przyzwoleniem, jest praktyczna moralność współczesnej polityki. „Praworządność”, „demokracja”, „prawa człowieka”, „europejskość”, ale także „suwerenność”, „interes narodowy” i „patriotyzm” – Trazymachowie naszych czasów wywijają tymi sloganami ze sprawnością żonglera. Nikt nie pyta, co te pojęcia tak właściwie znaczą, czy istnieją obiektywnie, a jeśli nie, to kto ma prawo wypełniać je treścią.

W swoim lenistwie odwykliśmy od refleksji nad sprawami najważniejszymi. Sokrates, i ten historyczny, i ten platoński, był jak giez, który kąsaniem rozruszał ospałą kobyłę ateńskiego społeczeństwa. Stawiał niewygodne w swojej prostocie pytania: Co to właściwie jest sprawiedliwość? Prawda? Dobro? Teraz takim gzem próbuje być Jan Klata, i chwała mu za to.

Inną wielką wartością jego spektaklu jest uchwycenie wewnętrznego napięcia w myśli platońskiej, a szerzej w całej europejskiej myśli filozoficznej. Czy rzeczywiście lepiej, żeby rządzili nami filozofowie? Albo, inaczej mówiąc, czy filozofia niesie nadzieję na nowy, lepszy świat, czy też już dawno się skompromitowała, bo raz po raz legitymizowała ideologie, które w imię budowy tego lepszego świata nie cofały się przed żadną zbrodnią?

Sokratesów dwóch

Tę dychotomię uosabia platoński Sokrates, którego grają w spektaklu Dominika Bednarczyk i Karolina Kazoń. Ich płeć nie wydaje się mieć większego znaczenia, ciekawsze jest pytanie, dlaczego do jednej roli zatrudniono aż dwie aktorki. Być może nie chciano obciążać jednej osoby zbyt dużą ilością tekstu, ale przyczyny wydają się głębsze niż względy czysto praktyczne. Wiele mówi moment, w którym następuje wymiana aktorek i ostentacja, z jaką zostaje przeprowadzona.

 „Pierwszy” Sokrates jest pasywny i wycofany. Wysłuchuje fałszywych definicji sprawiedliwości, zwłaszcza tyrady Trazymacha, w postawie skulonej ofiary, jakby cierpiał wraz z gwałconymi na jego oczach prawdą i rozumem. Również odparcie tych ataków przychodzi mu z trudem.

Kiedy w końcu zostaje zmuszony do prezentacji programu pozytywnego – wizji państwa idealnego – następuje metamorfoza. Ten „nowy” Sokrates aż kipi od energii i niezachwianej pewności siebie. Jego słowa wzbudzą niepokój w niejednym współczesnym odbiorcy.

W platońskim oryginale do budowy utopii mają służyć m.in. zniesienie prywatnej własności i rodziny, wprowadzenie apartheidu, dyktatura wąskiej kasty oświeconych „strażników”, indoktrynacja i rozmyślne okłamywanie społeczeństwa w imię utrzymania jedności społecznej, a na początek nawet eliminacja części populacji za starej, by ulepić z niej nowego człowieka.

Z tego katalogu marzeń antycznego totalisty Jan Klata przypomina na scenie o jednym – pochwale cenzury, dzięki której uchroni się społeczeństwo przed „niewłaściwymi” poglądami. Sokrates wygłasza ją pośród deszczu stron wydzieranych z książek, czyli jednej z niewielu czytelnych alegorii w spektaklu.

Ten widok dla inteligenckiej widowni czczącej złotego cielca wolności słowa powinien być chyba najbardziej przerażający. Czy aby na pewno tak jest? Czy w całym „wolnym świecie” nie odzywają się coraz silniej głosy chcące filtrować obieg myśli? Rzecz jasna, po to, aby uchronić demos przed „populizmem”, „mową nienawiści” i „fake newsami”.

***

Nie brakuje zatem w produkcji Teatru Słowackiego momentów, w których udaje się pożenić platońską treść i sceniczną formę, nie zmienia to jednak mojej ogólnej oceny. Jan Klata próbował dolecieć na skrzydłach Ikara w przestworza niedostępne dla języka teatru. To nie mogło się udać. Znajdą się pewnie tacy, którzy zechcą  razem z nim wzlecieć ku słońcu, ja jednak wolałem zostać na ziemi i być naocznym świadkiem tej pięknej, ale jednak katastrofy. Być może dla samego jej widoku warto kupić bilet.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.