Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Musical „1989” łączy Polaków? Tak, ale tylko z plemienia „anty-PiS-u”

Musical „1989” łączy Polaków? Tak, ale tylko z plemienia „anty-PiS-u” autor ilustracji: Julia Tworogowska

Polska odpowiedź na Hamiltona, musical 1989, reklamuje się jako nowe, atrakcyjne dla młodzieży opowiedzenie początków III RP. Ma to być „pozytywny mit, co łączy, a nie dzieli”. Efekt jednoczący osiągnięto jednak poprzez wygumkowanie z narracji niewygodnych politycznie postaci i wątków. W rezultacie w ładnym opakowaniu dostaliśmy nie wezwanie do narodowej zgody, a opowieść ku pokrzepieniu serc dla plemienia anty-PiS-u. Mimo wszystkich braków warto na 1989 pójść. Choćby po to, by skonfrontować swoją wizję historyczną z propozycją twórców musicalu.

Kiedy w krakowskim Teatrze im. Słowackiego opadła malowana pędzlem Siemiradzkiego kurtyna, przez widownię przez wiele minut przetaczała się burza oklasków na stojąco. Z twarzy widzów promieniało szczęście, jak po wyjątkowo udanej sesji psychoterapeutycznej. Ja jednak, choć kątem oka widziałem, że pani obok świdruje mnie wzrokiem, do oklasków się nie przyłączyłem. Miałem poczucie, że stało się właśnie coś bardzo nie tak.

Ale od początku. Muzyczny spektakl 1989, który miał premierę na jesieni zeszłego roku, to koprodukcja Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.

Tak, to ten sam teatr od skandalizującej (ziew…) inscenizacji Dziadów, na którą to widzów napędzają MEN – w ramach rekonstrukcji późnego Gomułki i Marca ’68 – oraz miejscowe kuratorium oświaty.

1989 opowiada historię polskiej transformacji ustrojowej poprzez znany ze szkolnych podręczników łańcuch wydarzeń, od Sierpnia ’80 i powstania NSZZ „Solidarność”, poprzez Grudzień ’81 i stan wojenny, aż po annus mirabilis 1989, kiedy doszło do rozmów Okrągłego Stołu i pierwszych, częściowo wolnych wyborów parlamentarnych.

Aby nadać tej historii bardziej ludzki i intymny charakter (a przede wszystkim, aby wypełnić bardzo akcentowane feministyczne hasło „przywracania kobiet do historii”), została ona opowiedziana przez pryzmat trzech małżeństw opozycjonistów: Wałęsów, Frasyniuków i Kuroniów (na drugim planie jest też Bogdan Borusewicz z Aliną Pienkowską).

Istotną więc część akcji spektaklu wypełniają osobiste aspiracje (Frasyniuk chce się wyrwać z paździerzowej PRL na Zachód), tragedie (przedwczesny zgon Gai Kuroniowej) i intymne relacje, łącznie ze sceną łóżkową Wałęsów (przecież tej ósemki dzieci nie przyniósł bocian…). Co więcej, przez scenę przewija się jeszcze ponad 20 innych, mocniej lub słabiej zarysowanych postaci.

Hamilton alla polacca

Spektakl powołuje się na inspirację sławnym amerykańskim musicalem Hamilton. Ten broadwayowski hit odświeża amerykański mit założycielski i próbuje do niego przekonać społeczeństwo kulturowo, politycznie i rasowo zupełnie niepodobne temu z końca XVIII w. Obsadę Hamiltona stanowią prawie wyłącznie niebiali wykonawcy, którzy przed nowojorskimi burżujami na widowni rapują o amerykańskiej rewolucji językiem stylizowanym na slang z etnicznych gett.

Hamilton to produkt do szpiku amerykański i, pomimo 250 lat historycznego bagażu, po amerykańsku optymistyczny. Nijak ma się to do Polski, którą nie tylko historia regularnie kopie w d…, ale która to sama z masochistyczną uciechą ciągle to rozpamiętuje. Trudno więc mieć pretensje do polskich naśladowców, że nie trzymali się kurczowo ani ducha, ani struktury amerykańskiego pierwowzoru.

Podpieranie się sławą Hamiltona uprawnia jednak do porównań. Kłuje w oczy to, że w amerykańskim pierwowzorze pierwszy akt poświęcony był okresowi heroicznemu, czyli wojnie o niepodległość, drugi jednak temu, co Amerykanie z tą niepodległością zrobili, i wśród jakich sporów kształtowali podwaliny ustrojowe nowej republiki. Tymczasem w 1989 okres heroiczny rozciągnięty został na dwa akty, a akcja urywa się jak nożem uciął na 4 czerwca tytułowego roku.

Co ciekawe, pierwotny zamysł scenarzystów (trio Marcin Napiórkowski, Mirosław Wlekły i Katarzyna Szyngiera) był zupełnie odwrotny. Fabuła miała rozpoczynać się rankiem 5 czerwca i przedstawić proces transformacji oraz rozpadu „Solidarności”. Przeważyła jednak wola dyrektora Teatru Słowackiego, Krzysztofa Głuchowskiego, który lansował koncepcję kojącego „mitu pozytywnego”, rzekomo bardziej zgodną z duchem Hamiltona. Tym sposobem uchylono się od niewygodnego pytania, jak faktycznie wykorzystano tamto zwycięstwo i zbudowano nową Polskę. Jest to grzech pierworodny spektaklu.

Forma bez zarzutu…

Polska to nie Broadway, ale jak na polskie warunki 1989 reprezentuje bardzo wysoki poziom realizacyjny: kostiumy, scenografia i choreografia przedstawiają się godnie, choć bez większych ekstrawagancji. Oczywiście clou widowiska stanowi muzyka, za którą odpowiada Andrzej „Webber” Mikosz, tworzący w nurcie tzw. inteligenckiego rapu.

To właśnie rap, zgodnie z amerykańskim pierwowzorem, stanowi trzon spektaklu, choć nie brakuje wycieczek w inne gatunki (najbardziej zapada w pamięć kawałek ilustrujący rozmowy w Magdalence, śpiewany przez Chochoła w manierze weselnego disco-polo).

Wiele też wpleciono muzycznych cytatów z artystów najmłodszego pokolenia. Czy te mrugnięcia okiem wystarczą, aby przekonać do spektaklu okołolicealną młodzież? Czy w ogóle może ich zainteresować tak odległa od nich czasowo i mentalnie historia? O to trzeba by zapytać samych zainteresowanych. Na seansie, na którym byłem, widownia była w różnym wieku, więcej jednak było osób, które lata 80. pamiętają jeszcze z  autopsji.

Ale treść…

Jeszcze przed wejściem do foyer nie miałem względem spektaklu żadnych uprzedzeń ani oczekiwań. Nie interesowałem się nim i nic o nim nie czytałem.

Na swoje nieszczęście w oczekiwaniu na wpuszczenie na widownię przeczytałem na tablicy, że będzie to „pozytywny mit, co łączy, a nie dzieli”. Takie było hasło promocyjne spektaklu i, jak się miało okazać, jego główny lejtmotyw. No nie wyszło.

Esencją spektaklu jest pragnienie odejścia od wspomnianego już masochizmu, czyli celebracji narodowych klęsk i budowania wokół nich zbiorowej tożsamości. Ma je zastąpić, albo przynajmniej uzupełnić, ów mit pozytywny, historia, która nie kończy się porażką i rozlewem krwi, ale happy endem.

Oczywiście redukcja skomplikowanej rzeczywistości okresu „Solidarności” i kompromisu 1989 r. do teatralnej fabuły, i to pisanej pod optymistyczną tezę, siłą rzeczy musi być naiwna, pełna faktograficznych nieścisłości i przemilczeń. Nie ma co się oburzać i z naręczem monografii historycznych punktować, „jak było naprawdę”. Licentia poetica.

Opowieść bez Wojtyły i Michnika

Nigdzie nie zostało powiedziane, kogo ma ten mit łączyć, więc naiwnie założyłem, że chodzi o ogół Polaków, przynajmniej tych politycznie świadomych. Byłby to zamysł bardzo szlachetny i ambitny, zważywszy na to, że polaryzacja, wojna polsko-polska itd., itp.

Przecież obecne podziały sięgają swoimi korzeniami właśnie w lata 80. Już wtedy w łonie ówczesnej opozycji demokratycznej uwidaczniały się głębokie rozdźwięki na tle ideowych różnic, politycznej taktyki i last but not least osobistych animozji.

Mijały kolejne sceny i rychło okazało się, że autorzy najwyraźniej takich rozterek nie żywili. Bez zażenowania postanowili osiągnąć efekt jednoczący poprzez wygumkowanie z opowiadanej historii postaci politycznie im niewygodnych, czyli takich, do których odwołuje się obecnie okołopisowska prawica.

Nie ma więc tu miejsca nie tylko dla Kaczyńskich czy Macierewicza, co jeszcze można zrozumieć, ale nawet dla Gwiazdów lub Wyszkowskiego (założycieli Wolnych Związków Zawodowych!). Korzystam z przywileju późnego urodzenia i te postaci nie budzą we mnie osobistych emocji. Udawanie jednak, że ich wtedy nie było, wywołuje absmak. Spod gumki umknęła jedynie Anna Walentynowicz (zapewne z racji bycia kobietą), ale została zepchnięta na drugi plan, do scen zbiorowych.

Kuriozum, które zauważył nawet recenzent Gazety Wyborczej, jest prawie całkowite wymazanie z fabuły i przestrzeni symbolicznej spektaklu roli Kościoła. Listkiem figowym, który to zakrywa, są puszczone półgębkiem uwagi typu „Kościół nas popiera” i fetyszowa religijność Wałęsów: Danuta coś tam wzdycha o Matce Boskiej, a Lech ma ją nawet na koszulce.

Jan Paweł II, czyli absolutna ikona tamtej epoki (i to dosłownie, bo to przecież jego wizerunek wisiał na bramie Stoczni Gdańskiej), w tej opowieści w ogóle nie występuje (a znalazło się miejsce nawet dla Breżniewa).

Oczywiście, trudno oczekiwać, żeby w spektaklu pojawiła się każda ważna dla tamtej epoki osoba, no bo kto by chciał oglądać inscenizację słownika biograficznego? Trzeba też zaznaczyć, że ofiarą selekcji padły także postacie jak najbardziej „salonowe”, jak Tadeusz Mazowiecki czy Adam Michnik (choć widać go na archiwalnych kadrach z Magdalenki). Ogólne wrażenie pozostaje jednak jednoznaczne: utkano taką opowieść, jakby „tamtych” w ogóle wtedy nie było.

Pluralizm czasu zaprzeszłego

Ktoś pewnie się żachnie: jak to nie ma pluralizmu ponad podziałami? Przecież jest pełne spektrum, od prawicowego Wałęsy poprzez liberalnego Frasyniuka do lewicowego Kuronia. Owszem, ale to pluralizm czasu zaprzeszłego. Był taki czas, kiedy Wałęsa, po tym jak ośmielił się zostać prezydentem, stał się „czarnym ludziem” wyszydzanym i zwalczanym równie zaciekle, co obecnie Jarosław Kaczyński. To jednak było 3 dekady temu, po tzw. „wojnie na górze”.

Obecny Wałęsa, zrezygnowany i pogodzony z dawnymi wrogami, to wygodny rekwizyt, który można wyciągać na różne okazje jako ucieleśnienie legendy „Solidarności”. W podobnej roli występuje Frasyniuk, a występowałby pewnie także Kuroń, gdyby jeszcze żył.

Skoro już o Lechu mowa, to wypada zaznaczyć, że autorzy podeszli do jego postaci z sympatią, ale bynajmniej nie na klęczkach. Ukazany jest jako lider chwiejny i dość ograniczony. Postawiony też zostaje głośno zarzut (ale nie stwierdzenie) jego agenturalnej przeszłości.

 A można to było zrobić inaczej!

Gdyby twórcom spektaklu naprawdę zależało na pluralizmie, i to nie takim antykwarycznym, łatwo mogliby go osiągnąć. Nie chodzi tu bynajmniej o rytualny hołd dla Papieża Polaka albo doklejenie laurki dla braci Kaczyńskich, postaciom – przed Okrągłym Stołem – drugiego (Lech) i trzeciego (Jarosław) planu. Wystarczało w istniejący już schemat fabularny wpisać jeszcze jedno, wspominane już, małżeństwo czołowych działaczy opozycji, Andrzeja i Joannę Gwiazdów. Ich brak to wielka, ziejąca dziura w fabule 1989.

Pochwale Okrągłego Stołu przeciwstawiona by w ten sposób została jego krytyka, płynąca z ważnego, choć skazanego na niepamięć odłamu samej „Solidarności”.

Gwiazdowie są żyjącym symbolem tego nurtu kontestacji III RP, bez którego nie da się zrozumieć genezy współczesnych, tak głębokich podziałów. Byłoby to intelektualnie ciekawsze, tyle że taka opowieść to już nie byłby przyjemny, „łączący” mit pozytywny.

1989 nie chodzi więc o to, aby jakoś godzić ze sobą skłóconych dziedziców etosu „Solidarności”. Trzeba by być zresztą ciężkim naiwniakiem, aby wierzyć, że taki spektakl miałby w obecnej Polsce szansę zaistnieć, a już zwłaszcza w roku wyborczym, kiedy po raz kolejny toczy się ostateczna walka Dobra ze Złem.

Łączymy Polaków, ale tylko tych z opozycji

Żeby nie było żadnych wątpliwości, przeciwko komu trzyma krakowski teatr, zadbano również o uwspółcześniający dowcip, aluzyjny jak cios pięścią w nos: po ogłoszeniu fatalnych dla PZPR wyników głosowania 4 czerwca na scenę wbiega kobieta w trepowskim mundurze, utapirowana jak Elżbieta Witek, i wysapuje „Trzeba dokonać reasumpcji, bo przegramy…”.

Dostaliśmy zatem teatralny comfort food dla polskiego inteligenta, po którym ma się poczuć dobrze, takim jakim jest, albo przynajmniej wydaje mu się, że jest. Czy tak ostentacyjnie podkreślany lejtmotyw mitu „co łączy, a nie dzieli” jest więc tylko frazesem, wypranym z aktualnej społecznie treści? Myślę, że nie, jeżeli przyjąć, że osiągnięto coś innego: posklejano mianowicie tożsamościowo obóz anty-PiS-u.

Ten od pewnego czasu dąży do rekonkwisty pamięci historycznej o epopei „Solidarności”, od lat zawłaszczanej przez obecną partię władzy, i wykorzystuje związaną z nią symbolikę w obecnej walce politycznej. Przykładem jest odkurzenie szyldu „opozycji demokratycznej” albo rocznicowe celebracje 4 czerwca. Nie oceniam ani słuszności, ani skuteczności tej retoryki, trzeba jednak zauważyć, że o ile łatwo przychodzi ona środowisku postsolidarnościowemu, to coś zgrzyta, kiedy na marszu 4 czerwca o obronie demokracji peroruje np. Włodzimierz Czarzasty, który 34 lata temu z ulotkami „drużyny Wałęsy” po ulicach bynajmniej nie latał.

Odczytanie 1989 r. jako historycznego kompromisu między „rozsądną” częścią opozycji demokratycznej a reformatorską frakcją w PZPR ten dysonans wśród postkomunistów uśmierza.

Przed kilku laty, kiedy Frasyniuk w wywiadzie w swoim stylu wypalił „Myśmy ich [komunistów], k…wa po-ko-na-li”, obecny lider Nowej Lewicy tweetnął w odpowiedzi: „Żeście komunistów pokonali? No nie. Wyście się z nami, k…wa, przy Okrągłym Stole do-ga-da-li!”.

Sieroty po PRL-u mogą się w spektaklu odnaleźć gdzieś w spektrum pomiędzy dwoma postaciami. Jednym jest kreślony szlachetnymi liniami jako lewicowy kontestator systemu Jacek Kuroń a drugim mocno karykaturalny i śliski jak brylantyna w swoich włosach Aleksander Kwaśniewski. Objawia się on z przytupem dopiero w drugim akcie jako gamechanger, który rozbija od środka partyjny beton (to on przecież zaproponował w pełni wolne wybory do Senatu).

Bez żadnej już sympatii ze strony scenarzystów odmalowani zostali Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski jako relikty mijającej epoki. Postać tego ostatniego jest kalką groteskowego króla Jerzego III z Hamiltona. Daje to dziwne wrażenie, jakby w „wojnie polsko-jaruzelskiej” wyalienowany Generał znajdował się hen za oceanem. Oczywiście nie zostaje też wspomniane, że odrzucony w wyborach przez naród Jaruzelski został pierwszym prezydentem PRL i III RP. To tak jakby ów Jerzy III, który próbował zdławić amerykańską walkę o niepodległość, został pierwszym prezydentem USA.

Kuroń zasługuje na własny spektakl

Twórcy spektaklu może i nie potrafili lub nie chcieli wyjść poza plemienny paradygmat, niemniej stworzona przez nich fabuła przetkana jest nitką głębszej i bardziej krytycznej refleksji. Koncentruje się ona w postaci Jacka Kuronia, którą śmiało można nazwać najciekawszą i najlepiej skonstruowaną w całym spektaklu.

Aż szkoda, że nie dostaliśmy musicalu z nim właśnie w roli głównej i tytułowej. Byłoby to bliższe amerykańskiemu pierwowzorowi, a fabuła skoncentrowana na jednej postaci byłaby bardziej koherentna.

Nie podzielam fascynacji Kuroniem jako laickim świętym III RP, ale ją rozumiem. Trudno o bardziej dynamiczną biografię w powojennej Polsce: od czerwonego hunwejbina poprzez zaciekłego opozycjonistę i ideowego socjalistę aż do dygnitarza III RP, który, chcąc nie chcąc, swoim prosocjalnym etosem żyrował balcerowiczowski przewrót.

Jednym z kluczowych momentów spektaklu jest retrospekcja z 1955 r., kiedy Kuroń, wówczas instruktor w czerwonym harcerstwie, dopuścił do tego, że podczas grupowej kąpieli w Wiśle utopiło się kilkoro dzieci. Nauką z tej tragedii staje się dla teatralnego Jacka wypisana wielkimi czerwonymi literami dewiza „Nie zostawiamy w tyle swoich ludzi”.

W kameralnej scenie rozmowy w „internacie” (moim zdaniem najlepszej w całym spektaklu) Kuroń i Frasyniuk spierają się na temat kształtu przyszłej, nowej Polski. Frasyniuk chce, żeby po prostu w Polsce było jak na Zachodzie, bez oglądania się na koszt społeczny, podczas gdy Kuroń szuka jakiejś trzeciej drogi, obawia się bowiem, że w tyle takiej transformacji zostaną miliony rodaków, którzy nie odnajdą się w realiach drapieżnego kapitalizmu.

Oczywiście w tych przewidywaniach teatralnego Jacka zakodowana jest znana diagnoza tego, co się stało w 2015 r.: „Ukradziono nam polską demokrację, bo my, światłe elity, za bardzo poszliśmy do przodu, bez oglądania się na tych uboższych, gorzej wykształconych, z małych miast. Zlekceważyliśmy rosnący społeczny resentyment, który został skapitalizowany przez populistów i obskurantów”. Oczywiście, diagnoza to jednowymiarowa, ale to i tak wyżyny autorefleksji jak na standardy III RP.

Kuroniowi zostało też oddane ostatnie słowo w spektaklu. We włożonym w jego usta monologu wyrażona zostaje obawa, że w Polsce stanie się tak, „jak w tej piosence o murach, której końca nikt nie pamięta” (cytuję z pamięci). Chodzi oczywiście o Mury Jacka Kaczmarskiego. Znacie? To posłuchajcie jeszcze raz.

„Szli ulicami miast, / zwalali pomniki i rwali bruk. / „Ten z nami, ten przeciw nam! / Kto sam, ten nasz najgorszy wróg!” / A śpiewak także był sam. / Patrzył na równy tłumów marsz, / milczał wsłuchany w kroków huk, / a mury rosły, rosły, rosły…”

Osobliwa to refleksja na koniec spektaklu, który, chcąc nie chcąc, dokłada się do budowania tego muru. W tym przypadku jest to mur historycznej niepamięci, którym można oddzielić „swoich” od „tamtych” (jakże inne znaczenia te zaimki miały w 1989 r.) i odgrodzić od świata rzeczywistego swój świat zmitologizowany.

Tymczasem nauka, który płynie z realnego roku 1989 jest tak oczywista, że łatwo się o niej zapomina: zwycięstwo, zwłaszcza w warunkach demokratycznych, nigdy nie jest całkowite, a ci „drudzy” zawsze będą. Nie trzeba się z nimi lubić, ale trzeba z nimi współżyć, a czasami nawet się dogadywać. A już na pewno nie można udawać, że się nie ma z nimi nic wspólnego. Nie inaczej będzie po tegorocznych wyborach, niezależnie od tego, kto je wygra.

A na 1989 gorąco polecam pójść i obydwu plemionom, i tej większości rozproszonej gdzieś pomiędzy (to nie to samo, co pośrodku). Po pierwsze, jest to zgrabnie zrobiona rzecz i warto to docenić. Po drugie, im bardziej komuś nie po drodze z taką wizją historyczną, tym bardziej powinien się z nią zapoznać. Nie trzeba się śmiać i klaskać w tym samym momencie, co wszyscy, ale warto wykruszyć choćby pojedynczy kamień w murze i zobaczyć, co jest, a czego nie ma po drugiej stronie.

Tytuł, podtytuły, lead, skróty, wyimki i wyróżnienia pochodzą od redakcji.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.