A może by tak dążyć do federalizacji UE i stworzenia wspólnej armii?
Narracja o konieczności reformy UE w związku z potencjalną wygraną Donalda Trumpa w USA w tym roku tylko przybierze na sile. Czy tego chcemy, czy nie, reforma Unii, która będzie prowadzić do formalizacji Unii wielu prędkości, najprawdopodobniej nastąpi. Dzisiaj stoimy przed wyborem pomiędzy rozwiązaniami złymi i bardzo złymi, z bardzo ograniczonymi możliwościami wpływania na cokolwiek. Wobec tego przed Polską wybór jednej z trzech potencjalnych strategii: płynąć w głównym nurcie, wycofać się do dalszego kręgu integracji lub uciekać do przodu poprzez popieranie stworzenia prawdziwej federacji.
Od kilkunastu tygodni w Polsce trwa gorąca dyskusja na temat reformy Unii Europejskiej. Jej bezpośrednią przyczyną jest listopadowa rezolucja Parlamentu Europejskiego (PE) postulująca głębokie zmiany traktatowe. Oczywiście krajowa debata na ten temat stała się ofiarą naszej swojskiej polaryzacji, przez co umyka nam sedno nadchodzących zmian.
Przesunięcie kompetencji w stronę Brukseli
Skąd się w ogóle wziął projekt zmian traktatowych autorstwa Parlamentu? Po pierwsze, wcale nie jest to ani nowa, ani niespodziewana inicjatywa. Już w czerwcu 2022 r. jako pokłosie tzw. Konferencji w sprawie przyszłości Europy, która miała służyć wsłuchaniu się w głos Europejczyków co do kierunków reform UE, PE przyjął podobną rezolucję wzywającą Radę Europejską do rozpoczęcia procesu zmian traktatowych.
Lektura rezolucji z listopada ubiegłego roku pokazuje, że powtarza ona wiele propozycji z czerwca 2022 r. Otóż PE proponuje np. ustanowienie nowych kompetencji wyłącznych Unii (środowisko, różnorodność biologiczna, negocjacje klimatyczne), szeregu nowych kompetencji dzielonych (np. zdrowie publiczne), wprowadzenie głosowania większością kwalifikowaną w kwestiach z obszaru polityki zagranicznej, ustanowienie Unii Obronnej, zniesienie jednomyślności w sprawach dotyczących art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej (ochrona praworządności), rozszerzenie roli Trybunału Sprawiedliwości UE i zmniejszenie liczebności Komisji do 15 członków oraz przekształcenie jej w tzw. organ wykonawczy.
Co nie zaskakuje, PE zaproponował również zwiększenie swoich własnych kompetencji poprzez m.in. przyznanie sobie inicjatywy ustawodawczej oraz prawa do nominowania przewodniczącego Komisji, który później byłby zatwierdzany przez Radę Europejską, czyli odwrotnie, niż dzieje się to obecnie.
Wprowadzenie postulowanych przez Parlament zmian doprowadziłoby do znacznego przesunięcia kompetencji w stronę brukselskiego centrum i zmniejszenia roli państw narodowych w UE. Nie mielibyśmy do czynienia wówczas z federalizacją, a raczej z centralizacją, gdyż członkowie tak zreformowanej Unii utraciliby szereg kompetencji na rzecz rządu centralnego w Brukseli bez możliwości podejmowania samodzielnych decyzji i ich blokowania na poziomie centralnym.
Niestety rezolucja PE stała się narzędziem w ramach naszej wewnętrznej rywalizacji politycznej, co zabiło jakąkolwiek racjonalną dyskusję na jej temat. W konsekwencji rozdmuchano jej znaczenie do niebotycznych rozmiarów, odciągając uwagę od prawdziwych procesów reformy Unii.
Rezolucja Parlamentu jest bez znaczenia?
Czy zatem w ogóle powinniśmy się przejmować pomysłami Parlamentu Europejskiego? Tak i nie.
Nie, ponieważ rezolucja jest typowym produktem PE na temat przyszłości Unii. Bardzo ambitnym, pełnym wzniosłych sformułowań i wielkich wizji, który przy okazji ma być kolejnym sposobem zwiększenia przez Parlament swojej roli w brukselskiej układance. Jednak szanse realizacji ogromnej większości z przedstawionych pomysłów są naprawdę znikome.
Zresztą rezolucja została przyjęta większością zaledwie 17 głosów przy 44 głosach wstrzymujących się, co pokazuje, że sama unijna legislatura jest mocno podzielona wobec zaproponowanej wizji UE. Nie bez znaczenia jest też moment przyjęcia rezolucji na krótko przed końcem kadencji obecnego Parlamentu, który na ostatniej prostej i przed nowym rozdaniem politycznym w Unii chce zaznaczyć swoją rolę w procesie reformy. Reformy, która notabene może się zrealizować w kadencji Parlamentu znacznie bardziej przesuniętego na prawo niż dzisiaj.
Drugi powód jest natury formalnej. Zgodnie z art. 48 Traktatu o Unii Europejskiej Parlament może przedkładać propozycje zmiany traktatów, ale to Rada Europejska decyduje, czy nadać im dalszy bieg. Taka decyzja może zapaść większością głosów, co uruchamia procedurę zmiany traktatów, ale na końcu każdej z traktatowych ścieżek reformy Unii jest niezbędna jednomyślność wszystkich państw.
Rada Europejska nie jest zatem związana żadną z propozycji Parlamentu, a nawet nie musi wobec niej zajmować stanowiska. To, czy szefowie europejskich rządów w ogóle pochylą się nad propozycjami Parlamentu, jeszcze się okaże.
Dopiero 18 grudnia Rada przekazała rezolucję Radzie Europejskiej, która najwcześniej będzie mogła się nią zająć na nadzwyczajnym posiedzeniu 1 lutego br. Póki co mamy tylko grudniowe konkluzje, w których Rada Europejska w żaden sposób do rezolucji Parlamentu się nie odniosła, zapowiadając jedynie, że do lata 2024 r. przyjmie plan działania dotyczący przyszłych prac na temat reformy Unii.
Nie jest jednak tak, że propozycje Parlamentu nie mają żadnego znaczenia. Są one bowiem kamykiem do wzbierającej lawiny procesu reformy Unii, który nastąpi bez względu na to, co o nim sądzimy. Zapowiedzi prawdziwych zmian należy jednak szukać w innym dokumencie.
Francusko-niemiecki tandem
Jest nim opublikowany we wrześniu ubiegłego roku raport francusko-niemieckiej grupy ekspertów na temat propozycji reformy Unii. Choć autorzy tworząc raport, formalnie byli niezależni od niemieckiej i francuskiej administracji, to objęcie ich prac oficjalnym patronatem przez rządy obydwu państw nie pozostawia wątpliwości, że pomysły w nim zawarte mają ich poparcie. Dokument jest więc typowym sondowaniem reakcji pozostałych stolic europejskich i Brukseli pod pozorem formalnie niezależnej pracy analitycznej.
Lektura raportu pokazuje, jakie są prawdziwe obszary nadchodzącej reformy. W odróżnieniu od rezolucji PE nie znajdziemy tu zbyt wielu szczegółowych pomysłów dotyczących przyznania Unii nowych kompetencji. Jedynym konkretnym postulatem w tym obszarze jest przebudowa unijnego budżetu, a szczególnie przyznanie Unii nowych źródeł finansowania (tzw. zasobów własnych).
Poza tym raport sprowadza się przede wszystkim do reformy instytucjonalnej Unii, w tym zmiany sposobu podejmowania decyzji i analizy sposobów wprowadzenia zmian przy braku jednomyślności wszystkich członków UE.
Centralnym elementem raportu jest zmiana sposobu głosowania w Radzie. Autorzy proponują odejście od jednomyślności na rzecz głosowania większościowego (Qualified Majority Voting) w niemal wszystkich obszarach, a szczególnie polityce zagranicznej i podatkach.
Chcą także zmiany zasad podejmowania decyzji w procedurze art. 7 TUE (ochrona praworządności) i odejścia od zasady jednomyślności (z wyłączeniem kraju, wobec którego toczy się procedura) na rzecz większości . Jednomyślność miałaby zostać zarezerwowana wyłącznie dla zmiany traktatów, przyjmowania nowych członków i zmiany unijnych instytucji.
Co istotne, niemalże wszystkie zmiany dotyczące odejścia od jednomyślności na rzecz QMV można przeprowadzić bez zmiany traktatów z wykorzystaniem tzw. klauzuli passerelle z art. 48 ust. 7 Traktatu o Unii Europejskiej, która pozwala przejść na głosowanie większościowe za jednomyślną zgodą Rady Europejskiej.
Jednocześnie autorzy – wiedząc, że rezygnacja z narodowego weta w sprawach tak wrażliwych, jak polityka zagraniczna czy podatki, będzie (głównie dla mniejszych państw) bardzo trudna – proponują wprowadzenie kilku mechanizmów bezpieczeństwa.
Po pierwsze, postulują rozszerzenie na inne obszary istniejącego już mechanizmu z art. 31 ust. 2 TUE, zgodnie z którym przy podejmowaniu decyzji większością kwalifikowaną w sprawach dotyczących polityki zagranicznej (już dzisiaj są takie nieliczne obszary) członek Unii może zablokować decyzję, powołując się na ważne względy polityki krajowej. Jeżeli nie można znaleźć rozwiązania, to Rada może większością kwalifikowaną zdecydować o przedłożeniu sprawy Radzie Europejskiej celem jednomyślnego przyjęcia decyzji.
Drugą propozycją jest zmiana progów podejmowania decyzji w Radzie przy głosowaniu większościowym. Raport sugeruje zastąpienie obecnej podstawowej większości 55% państw reprezentujących 65% ludności Unii większością 60/60, co miałoby zwiększyć siłę głosu państw małych i średnich.
Proponuje się także wprowadzenie superwiększości kwalifikowanej dla najbardziej wrażliwych spraw, która wynosiłaby jednomyślność „–1” (czyli za decyzją musiałyby się opowiedzieć wszystkie państwa członkowskie poza jednym). Autorzy nie wskazują jednak, jakich spraw miałaby taka większość dotyczyć.
Wreszcie ostatni proponowany bezpiecznik to możliwość opt-outu (wyłączenia) dla państwa członkowskiego z polityk, które są transferowane z głosowania jednomyślnego do QMV. Autorzy powołują się tutaj na kazus Wielkiej Brytanii, która po Traktacie z Lizbony miała pięć lat na decyzję, w których instrumentach z obszaru polityki wewnętrznej i sprawiedliwości chce nadal uczestniczyć. Propozycja francusko-niemiecka różni się jednak tym, że opt-out miałby dotyczyć całości danego obszaru, a nie poszczególnych instrumentów prawnych, jak w przypadku Wielkiej Brytanii.
Autorom francusko-niemieckiego raportu na pewno nie można odmówić refleksji nad potrzebą wprowadzenia mechanizmów łagodzących polityczny koszt przejścia na głosowanie większościowe szczególnie dla małych i średnich państw. Problem polega na tym, że po bliższym przyjrzeniu się zaproponowane zmiany okazują się w dużej mierze listkiem figowym, który nie zmienia znacząco sytuacji tych państw.
Najsilniejsi zyskają, słabsi stracą
W przypadku art. 31 ust. 2 TUE przeniesienie decyzji na poziom Rady Europejskiej do decyzji jednomyślnej wymaga decyzji Rady większością kwalifikowaną. Powstaje zatem pytanie, co jeśli Rada takiej decyzji nie podejmie, ponieważ do głosowania nie dojdzie lub sprzeciwiające się państwo je przegra? Jeśli nie wstrzyma to przyjęcia decyzji, to „hamulec bezpieczeństwa” okazuje się iluzoryczny; aby przenieść sprawę na poziom RE, nie wystarczy decyzja jednego państwa.
Propozycja zmiany progów głosowania również nie realizuje deklarowanego celu. Po pierwsze, trzeba ją czytać łącznie z potencjalnym rozszerzeniem Unii nie o jedno czy dwa państwa, ale o sześć czy siedem krajów. Teoretycznie zwiększenie wymaganej liczby państw przy zmniejszeniu wymaganej liczby ludności powinno ułatwić formowanie koalicji przy dużej liczbie państw małych i średnich ludnościowo.
Problem polega na tym, że w takich głosowaniach ważniejsza niż matematyka jest siła wpływu poszczególnych państw i zdolność do zawiązywania koalicji. A można przypuszczać, że zdolność Francji i Niemiec do tworzenia wokół siebie koalicji nowoprzyjętych państw Bałkanów Zachodnich, Ukrainy i Mołdawii, gdzie kraje te od lat budują swoje wpływy i mogą zaoferować różnorakie zachęty w ramach unijnego członkostwa, jest znacznie większa niż krajów naszego regionu.
Doskonale widzimy to na przykładzie Ukrainy, która prawdopodobnie gra dzisiaj przede wszystkim na Niemcy, a nie nasz region, i w hipotetycznych głosowaniach w Radzie dzisiaj wspierałaby raczej stanowisko niemieckie.
Jeszcze ważniejszy w proponowanym rozwiązaniu jest wątek mniejszości blokującej, do którego autorzy się nie odnoszą. Dzisiaj, aby zablokować przyjęcie decyzji w Radzie, potrzeba sprzeciwu co najmniej czterech państw reprezentujących co najmniej 35% ludności Unii.
Po brexicie ten warunek daje Francji i Niemcom de facto prawo weta, gdyż te dwa kraje mają same ponad 30% ludności Unii. Czy brak wzmianki o tym w raporcie oznacza, że mniejszość blokującą nadal stanowiłyby cztery państwa, tyle że tym razem mające 40% ludności?
Teoretycznie osłabiałoby to siłę blokującą Francji i Niemiec, z tym że znowu dzisiejszy kazus Ukrainy pokazuje, że nowym członkom Unii może być znacznie bliżej do jej rdzenia niż regionu EŚW. W każdym razie wszelkie tego typu propozycje warte są pogłębionej analizy z wykorzystaniem narzędzi matematycznych i teorii gier; w przypadku Traktatu z Lizbony taka analiza została kiedyś opracowana i była dostępna na stronie Ministerstwa Finansów w formie publikacji naukowej jego pracowników.
I wreszcie wątek opt-outów (wyłączeń) z obszarów, gdzie wprowadzane będzie głosowanie większościowe. Potencjalnie mogłoby to być atrakcyjne rozwiązanie. Problem polega jednak na tym, że w zaproponowanej formie zmusza ono państwo, które chciałoby takie narzędzie zastosować, do przyjęcia zasady „wszystko albo nic”.
Oznacza to, że albo godzimy się na głosowanie większościowe co do każdego instrumentu w danym obszarze, albo w ogóle nie bierzemy udziału we współpracy również tam, gdzie wartość dodana wspólnego działania na poziomie UE jest oczywista, jak np. nakładanie sankcji. Rozumiem chęć uniknięcia cherry-pickingu, czyli wybierania sobie tylko tych obszarów ściślejszej współpracy, które są wygodne dla danego kraju, ale takie sformatowanie powoduje, że możliwość wyboru staje się iluzoryczna.
Jest też problem natury praktycznej: jeżeli taki opt-out ma oznaczać, że państwo całkowicie nie bierze udziału w danym obszarze, to co np. w sytuacji zastosowania takiego rozwiązania po zniesieniu jednomyślności w sprawach podatkowych? Czy to znaczy, że państwo, które zgłosi opt-out, nie będzie związane polityką podatkową UE np. dotyczącą podatku VAT, który jest najbardziej zharmonizowany na poziomie UE, a jednocześnie jest istotnym źródłem finansowania unijnego budżetu? Być może takie wyłączenia miałyby dotyczyć jedynie przyszłych rozwiązań, ale raport tego nie precyzuje.
Co więcej, jeżeli państwa potencjalnie zaczną zgłaszać opt-outy w różnych obszarach, może to spowodować jeszcze większą plątaninę różnych szczebli integracji dla różnych państw, co równie mocno utrudni podejmowanie decyzji, jak w przypadku wyłączeń co do poszczególnych instrumentów, które przecież autorzy odrzucają.
Zmiany traktatowe bez zgody Polski?
Drugim wartym szczególnej uwagi wątkiem raportu jest kwestia sposobu wprowadzenia proponowanych zmian. W polskim kontekście jest to szczególnie istotne, ponieważ ciągle dominuje w naszej debacie pogląd, że do przeprowadzenia zmian traktatowych niezbędna jest jednomyślność, zatem to wyłącznie od nastawienia rządu w Warszawie zależy zgoda bądź jej brak na proponowane zmiany.
Sposób przeprowadzenia zmian został uznany za tak ważny, że przeanalizowano aż sześć wariantów tego rozwiązania. Autorzy raportu sami rekomendują, że najlepszym i „najczystszym” prawnie rozwiązaniem jest normalna procedura zmiany traktatów. Jednocześnie dostrzegają jej fundamentalny problem, czyli konieczność uzyskania jednomyślności zarówno w Radzie Europejskiej, jak i potem przy ratyfikacji w poszczególnych państwach.
Stąd za drugą najlepszą opcję uznano powiązanie zmian z rozszerzeniem Unii Europejskiej. Zgodnie bowiem z art. 49 ust. 2 TUE wraz z przyjęciem nowego członka wprowadza się niezbędne dostosowania w traktatach.
Do tej pory te dostosowania interpretowano jako zmiany bardziej technicznej natury, więc autorzy raportu przyznają, że niektóre z propozycji trudno byłoby uzasadnić prawnie jako bezpośrednio powiązanie z rozszerzeniem. Raport przedstawia aż trzy wariacje takiego sposobu zmiany traktatów, co pokazuje, że to chyba w tym rozwiązaniu pokładane są największe nadzieje.
Koniec końców wszystkie te warianty sprowadzają się do politycznego przetargu „rozszerzenie w zamian za pogłębienie”. Oczywiście ten model cały czas wymaga zgody wszystkich państw członkowskich.
Ostatni, i najciekawszy, wariant zmiany traktatów w sytuacji braku jednomyślności to zawarcie przez koalicję chętnych osobnego traktatu, który wprowadzałby proponowane w raporcie zmiany (np. głosowanie większościowe i nowe źródła finansowania budżetu).
Powołuje się przy tym na ustanowienie Europejskiego Mechanizmu Stabilności osobną umową międzyrządową, o czym sam wspominałem tutaj. Autorzy przyznają przy tym, że takie rozwiązanie doprowadziłoby do formalizacji podziału Unii na rdzeń i pozostałe kraje.
Dostrzegają też problemy z pogodzeniem obowiązków państw związanych tylko Traktatem z Lizbony z państwami związanymi dodatkowo nowym traktatem. Niemniej postulują rozważenie takiej opcji ze względu na jedną ogromną zaletę: nie trzeba się oglądać na państwa blokujące dalszą integrację i negocjować z nimi jakichkolwiek derogacji czy protokołów przejściowych.
Wszystkie zaproponowane w raporcie rozwiązania, w różnych swoich wariacjach, nieuchronnie będą prowadzić do formalizacji Unii wielu prędkości, szczególnie w powiązaniu z rozszerzeniem jej na ponad 30 państw. Autorzy raportu zresztą wprost to przyznają i rekomendują większą otwartość na zróżnicowane formy integracji.
Docelowo proponują oni cztery poziomy europejskiej integracji: 1) wewnętrzny krąg obejmujący Strefę Euro i Schengen oraz kraje, które pogłębiły integrację zgodnie z rekomendacjami raportu (m.in. zniesienie jednomyślności i nowe źródła finansowania budżetu), 2) dotychczasową Unię ze swoimi kompetencjami i źródłami finansowania, 3) członków stowarzyszonych, którzy uczestniczyliby we wspólnym rynku i mieliby status podobny do państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz 4) Europejską Wspólnotę Polityczną będącą najluźniejszą formą, skupioną raczej na współpracy politycznej z ewentualnymi sektorowymi bardziej wiążącymi porozumieniami.
Co z propozycji reformy UE wynika dla Polski?
Czy tego chcemy, czy nie, reforma Unii najprawdopodobniej nastąpi i nasze zdolności do wpływania na nią (nie mówiąc o zablokowaniu) są iluzoryczne.
Propozycje przedstawione we francusko-niemieckim raporcie są typowym produktem myślenia zachodnioeuropejskich elit – niby są tam jakieś mechanizmy zabezpieczające interesy słabszych, ale przecież wiadomo, że rdzeń Unii dzięki swoim wpływom politycznym, ekonomicznym oraz kulturowym i tak zrealizuje swoje cele.
Jednocześnie trzeba przyznać, że nie są to mechanizmy rażące swoim skrojeniem pod jedno państwo lub wybraną ich grupę. Twardym zabezpieczeniem interesów naszego regionu, a szczególnie Polski, mogą być natomiast tylko takie „prostackie” rozwiązania, jak np. wymóg zgody wszystkich członków Unii graniczących z Federacją Rosyjską przy podejmowaniu decyzji dotyczących tego państwa. Niestety, one są z kolei nieakceptowalne dla europejskiego polityczno-prawniczego mainstreamu ze względu na swoje zbyt ostentacyjnie „uszycie” pod jedną grupę państw.
Zresztą skupienie się właśnie na mechanice podejmowania decyzji, a nie przyznawaniu nowych kompetencji, ma z perspektywy ich adwokatów głęboki sens. Po co wzorem Parlamentu Europejskiego wdawać się w toksyczne dyskusje temat nowych kompetencji, skoro odejście od jednomyślności w połączeniu ogólnymi klauzulami dotyczącymi nowych uprawnień Unii (np. art. 352 TFUE) może dać ten sam rezultat?
W mojej ocenie najważniejszym elementem francusko-niemieckiego raportu jest część poświęcona sposobowi wprowadzenia postulowanych zmian, a konkretnie możliwości zawarcia traktatu w węższym gronie koalicji chętnych. Trudno to interpretować inaczej niż położenie na stół pistoletu na początku negocjacji i wysłanie sygnału, że oczywiście najlepiej, żebyśmy się wszyscy porozumieli, ale w zanadrzu mamy opcję awaryjną.
Zresztą podobny mechanizm obserwowaliśmy niedawno, gdy w odpowiedzi na weto Viktora Orbána wobec zaproponowanego przez KE mechanizmu wsparcia finansowego dla Ukrainy (Ukraine Facility) zaczęły pojawiać się doniesienia, że pozostałe państwa mogą dogadać się we własnym gronie na podstawie umowy międzyrządowej. Zresztą sam Orbán w ostatnim czasie robi bardzo dużo, żeby uwiarygodnić narrację o potrzebie zniesienia jednomyślności, kręcąc sznur dla siebie i całego regionu…
Powiedzmy sobie szczerze – jeśli w krajach Europy Zachodniej nie wystąpią fundamentalne wstrząsy polityczne (co jest możliwe) lub nie dojdzie do gwałtownych zmian w globalnym układzie sił (co również jest możliwe), to reforma Unii Europejskiej nastąpi z pewnością mniej więcej w zgodzie z kierunkami francusko-niemieckiego raportu. W historii integracji Unii, jeżeli te największe i najbardziej znaczące państwa były naprawdę zdeterminowane do osiągnięcia swoich celów, to zawsze im się to udawało.
Narracja o konieczności reformy UE w tym roku w związku z potencjalną wygraną Trumpa w USA tylko przybierze na sile. Nie przez przypadek niedawno pojawiły się przecieki, jakoby Donald Trump miał powiedzieć Ursuli von der Leyen, że USA nigdy nie przyjdą z pomocą zaatakowanej Europie. Perspektywa powrotu Trumpa i wycofania się USA z Europy będzie potężnym argumentem w dyskusji o potrzebie konsolidacji UE, z którego jej adwokaci już czynią użytek.
Trzy możliwe strategie dla Polski
Pierwsza to strategia pozostawania w głównym nurcie i szukania punktowych korekt. Całkiem możliwe, że wraz z innymi krajami Polska będzie w stanie wprowadzić pewne zmiany do proponowanych reform.
Można sobie wyobrazić wynegocjowanie okresów przejściowych do nowych warunków głosowania, wzmocnienie mechanizmów zabezpieczających w przypadku sprzeciwu tylko jednego państwa lub wyłączanie się z poszczególnych działań na zasadzie konstruktywnego wstrzymania się od głosu. To wszystko okraszone odwołaniami do NATO jako podstawy kolektywnej obrony czy podkreśleniem suwerenności w sprawach użycia sił zbrojnych.
Przy umiejętnej grze i zdolności budowania koalicji takie zmiany wcale nie muszą być wyłącznie kosmetyczne. Tyle że to będą tylko korekty – w jednym miejscu opóźnią, w innym rozwodnią zmiany, ale nie zmienią ich ogólnej trajektorii, a w przypadku kolejnego kryzysu pojawi się presja na rezygnację z tych półśrodków.
Strategia numer dwa to wycofanie się do dalszego kręgu integracji, korzystając z propozycji formalizacji unii wielu prędkości. Zakładając nawet poparcie społeczne dla takiego rozwiązania, myślenie decydentów promujących je mogłoby być następujące: największą wartością Unii jest wspólny rynek, w zakresie bezpieczeństwa i obrony musimy liczyć na siebie ze względu na brak unijnych zdolności i różnicę w percepcji zagrożeń, zatem czemu nie ograniczyć się tylko do tego elementu, który przynosi nam korzyść?
Jednak takie myślenie jest mało realistyczne i potencjalnie problematyczne. W dzisiejszych realiach członkostwo we wspólnym rynku oznacza także akceptację orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE (konieczność zapewnienia jednolitej wykładki wspólnych przepisów) i polityki klimatycznej Unii celem zapewnienia równych warunków konkurencji.
Jednocześnie nie mając miejsca i prawa głosu w instytucjach, utracilibyśmy nawet ten niewielki wpływ na unijne decyzje. Zatem poza kwestiami symbolicznymi (dla polityków nie bez znaczenia), co byśmy zyskali na takim rozwiązaniu?
Trzecią strategią mogłaby być ucieczka do przodu. Obecne propozycje reformy zmniejszają wpływ na podejmowanie decyzji państw takich jak Polska, nie dając nic w zamian. Nie znajdziemy we francusko-niemieckim raporcie poważnych propozycji budowy własnych zdolności wojskowych i utworzenia systemu kolektywnej obrony (to już rezolucja PE jest pod tym względem dla nas korzystniejsza).
Można więc pokusić się o sformułowanie propozycji bardzo ambitnej reformy Unii. Zgodzić się na zmianę zasad podejmowania decyzji i konsolidację, ale w zamian oczekiwać budowy wspólnej armii ze znaczącą obecnością na wschodzie Unii, przyznania krajom regionu EŚW autonomii w użyciu tych sił zbrojnych i znaczącego wzmocnienia unijnej polityki zagranicznej z podziałem odpowiedzialności za decyzje w zależności od położenia danego członka Unii (kraje na Wschodzie kształtują politykę wobec Rosji, na Południu wobec Afryki etc.).
Innymi słowy, byłaby to propozycja stworzenia prawdziwej federacji w zamian za dalszy transfer suwerenności na poziom unijny. Z tak śmiałą koncepcją jest oczywiście mnóstwo problemów, na czele z tym, że jest nierealna.
Obecnie brakuje gotowości mentalnej naszego regionu oraz przychylności Niemców i Francuzów do takiego rozwiązania, którzy przecież nie po to reformują Unię, żeby dać wschodnim Europejczykom ostatnie słowo w sprawie polityki wobec Rosji. Być może pewne elementy tej koncepcji można by taktycznie wykorzystać w ramach publicznej dyskusji o reformie Unii.
***
Podsumowując, złote czasy Polski w Unii skończyły się dawno temu. Dzisiaj stoimy przed wyborem pomiędzy rozwiązaniami złymi i bardzo złymi, z bardzo ograniczonymi możliwościami wpływania na cokolwiek. W nadchodzących latach nasi politycy będą musieli podejmować niezwykle trudne decyzje. Oby starczyło im determinacji i umiejętności do ugrania w tej grze dla nas wszystkich jak najwięcej.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.