Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kochanie, nie martw się! Przecież to tylko dziecko

Kochanie, nie martw się! Przecież to tylko dziecko Jessica Rockowitz/unsplash.com

„Niech ci Bóg w dzieciach wynagrodzi” to jedno z popularniejszych polskich wyrażeń używanych jeszcze do niedawna, by okazać wdzięczność. Świeżo upieczeni rodzice, karmieni przez kulturę cukierkową narracją o rodzicielstwie, brutalnie zderzają się z trudami codzienności i niedziałającą polityką prorodzinną już na porodówce. Czym się to kończy? Depresją, zaburzeniami snu i przewlekłym stresem, zanim dziecko skończy trzy lata. Mając takie perspektywy, nie można się dziwić pokoleniu, które nie chce mieć dzieci.

Strategia Demograficzna 2040” ma 126 stron, na których znajdziemy kilkanaście różnego rodzaju świadczeń rodzinnych. Problem w tym, że cała ta machina instytucjonalnego wsparcia dla rodziców nie obejmuje pełnego obrazu rodzicielstwa: posiadanie dzieci to nie tylko nieustająca radość, którą możemy wyrazić w pięknych, instagramowych kadrach, ale także źródło stresu, frustracji, irytacji i – niestety zbyt często – depresji.

Bóle porodowe to dopiero początek

Problemy pojawiają się już na etapie starania się o dziecko. Wiele kobiet musi przyjmować leki, zarówno przed ciążą, jak i w jej trakcie. Codzienne zastrzyki z heparyną to nie tylko kolejny nieprzyjemny obowiązek, ale również obciążenie domowego budżetu.

Oczywiście część leków jest refundowana – sporo w tym zakresie zmienił program „Ciąża Plus”. Jednak lista potrzeb młodej mamy stale się zmienia i nigdy nie wiadomo, jaką kombinację preparatów będzie musiał przepisać lekarz podczas kolejnej wizyty. To sprawia, że wystawiane recepty tworzą nierównomierne wyzwanie dla domowego budżetu. System refundacji nie uwzględnia tego, w jakiej sytuacji finansowej znajduje się świadczeniobiorca. Może warto więc ustanowić limit, który musi pokryć pacjent – tak, by zajście w ciążę nie stanowiło dla nikogo bariery.

Niepokojów i stresu przybywa tam, gdzie ich źródło – na porodówkach. Rozgłos zyskał swego czasu raport NIK, który jasno wskazywał, że przyjęte standardy okołoporodowe nie odpowiadają na realne potrzeby kobiet. Regularnym badaniem i nagłaśnianiem doświadczeń kobiet na oddziałach położniczych zajmuje się Fundacja Rodzić po Ludzku. Z jej opracowań i badań wynika, że aż 54% rodzących kobiet doświadcza nadużyć lub przemocy w szpitalach.

Na stronie wspomnianej fundacji czytamy o kolejnym czyhającym na pacjentki traktów porodowych niebezpieczeństwie. „Według danych australijskich i nowozelandzkich, […] u 1 na 10 pacjentów w podstawowej opiece zdrowotnej występują objawy depresyjne, a w ciągu życia depresja pojawi się u 15% populacji! […] Dwukrotnie większe ryzyko zachorowania występuje u kobiet, a moment zachorowania po raz pierwszy to często czas okołoporodowy. Również według Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (2010) istnieje związek między zaburzeniami nastroju a urodzeniem dziecka. Wskazano, że zaburzenia psychiczne wyzwolone przez ciążę lub poród mają niepowtarzalny charakter”.

Depresja poporodowa często dotyka kobiet jeszcze podczas pobytu w szpitalu. „Obniżony nastrój i apatia tuż po porodzie są normą. Zjawisko to nazywane baby blues (lub inaczej smutek poporodowy) dotyczy od 50 do 80 procent mam. Zwykle pojawia się w okresie tak zwanego nawału mlecznego. Nasilenie baby bluesa zaczyna się w piątym, szóstym dniu po porodzie. Trwa około dwóch tygodni” – możemy przeczytać na stronie twarzdepresji.pl.

Na szczęście coraz więcej znanych osób mówi o tym, że rodzicielstwo nie jest usłane różami. Autorką jednych z najodważniejszych wypowiedzi w mediach jest Aleksandra Żebrowska: „Okres po porodzie zaskoczył mnie negatywnie. Ja bardzo chciałam być mamą, […] jednak to, co się dzieje po porodzie, ten okres połogu, jest po prostu psychicznie wykańczający. Przerosło to moje najśmielsze oczekiwania”.

Przeprowadzająca wywiad Martyna Wojciechowska dodaje: „Moja Marysia płakała, a ja płakałam razem z nią. Zmagałam się z totalną depresją poporodową, o której kiedyś jeszcze się nie mówiło, bo przecież miały nas zalewać fale miłości. Przez trzy i pół roku nie przespałam ani jednej nocy”.

Konsultantka snu

Stres i frustracja młodych rodziców bardzo często nie kończą się po wyjściu ze szpitala, ale stają się męczącym elementem codzienności. Pomoc możne znaleźć u takich osób, jak Joanna Tunkiewicz, która pracuje z rodzicami nad Nauką Samodzielnego Zasypiania noworodków. Podpowiada chociażby, jak zamienić koszmar usypiania dzieci i serię nocnych pobudek w spokojną, przespaną noc.

„Moja codzienna praca polega głównie na współpracy z rodzicami dzieci z zaburzeniami snu, pomagam zagubionym i zmęczonym mamom odnaleźć na nowo radość z macierzyństwa. Często permanentne zmęczenie i brak snu doprowadzają rodziców, głównie mamy, do złego stanu psychicznego i emocjonalnego. Rodzice przerzucają się obowiązkami, mają do siebie pretensje, pojawiają się nieporozumienia i niespełnione oczekiwania” – tak Joanna Tunkiewicz opisuje swoją pracę.

Ponadto stara się przedstawiać pełniejszy obraz rodzicielstwa. Na jednym ze swoich szkoleń opowiada o matkach, które desperacko poszukują sposobu na uśpienie dziecka. Opisuje m.in. ciągnięcie za włosy, drapanie i inne rodzaje cierpienia znoszone przez rodziców – byle tylko maluch zasnął.

„Macierzyństwo przerasta je, brakuje im cierpliwości, nie mają siły i pomysłu na to, żeby zmienić coś w swoim codziennym życiu, w którym są nieszczęśliwe. Najbliższe otoczenie stawia wobec nich wysokie oczekiwania, którym one nie mają siły sprostać, mają poczucie winy. Czują się nieszczęśliwe i sfrustrowane codziennością i opieką nad marudnym, niewyspanym dzieckiem” – tak Tunkiewicz opisuje matki szukające u niej pomocy.

Program Irytacja+

Co jeszcze wzmaga irytację i stres świeżo upieczonych rodziców? Niekończące się procedury, które w założeniu mają ułatwić życie rodziny.

Można wręcz powiedzieć, że rodzicielstwo zaczyna się od procedur – rodząca kobieta tuż po przybyciu do szpitala musi wypełnić stos dokumentów. Tak jakby dziewięciomiesięczny okres ciąży nie był dostatecznie długim czasem na załatwienie tych banalnych formalności.

Później jest już tylko gorzej. Procedura składania wniosku o dodatek mieszkaniowy wydaje się standardową czynnością, ale dla rodzica opiekującego się dziećmi to spore wyzwanie. Najpierw wzór formularza należy pobrać w urzędzie miasta, następnie zanieść go do spółdzielni w celu uzupełnienia niezbędnych danych i z powrotem odnieść do urzędu.

Na myśl o takich wycieczkach z niemowlęciem na rękach rzednie mina każdego rodzica. A przecież równolegle trzeba pozyskać niezbędne do wniosku informacje od pracodawcy i złożyć komplet dokumentów w urzędzie miasta – tylko po to, by po rozpatrzeniu wniosku dowiedzieć się, że dochód na osobę wykracza poza normę o kilka złotych. To nawet nie stwarza pozorów instytucjonalnej pomocy.

Z istniejących programów 500+ jest przykładem na to, że cała procedura starania się o wsparcie dla rodziny może być prosta i przyjemna – ale to wyjątek. Przydałby się kalkulator świadczeń rodzinnych, tak aby para myśląca o dziecku mogła sprawdzić, jak realnie zmieni się jej domowy budżet i które z szeregu wspomnianych świadczeń będą jej przysługiwać.

Oczywiście ideał to platforma do składania wniosków, która samodzielnie informuje obywatela o tym, z jakich rodzajów wsparcia na poziomie samorządowym czy krajowym może skorzystać. Obecnie za poszczególne świadczenia odpowiadają różne podmioty, co oznacza, że kilkukrotnie musimy przesyłać te same dane, nie wiedząc nawet, czy składanie wniosku w ogóle ma sens.

Przepisy i programy tworzone w oderwaniu od problemów rodziców nie mają szansy realnie wpłynąć na demografię. Gdy w domu pojawia się dziecko, życie naprawdę obraca się o 180 stopni. Plan dnia, choć wypełniony miłością i radością, w pełni podporządkowany jest nowemu domownikowi.

Wszelkie sprawy niezwiązane z karmieniem i usypianiem można załatwiać w krótkich przerwach pomiędzy tymi czynnościami, gdy dziecko akurat słodko drzemie. W innym przypadku narażamy się na histerię niemowlęcia podczas stania w kolejce lub na ciężką, nieprzespaną przez obie strony noc, spowodowaną przebodźcowaniem w ciągu dnia.

Rodzic opiekujący się dziećmi najczęściej nie jest w stanie załatwić wszystkiego samodzielnie. Wtedy oczywiście pomaga mu w tym partner (o ile istnieje), nierzadko zaniedbując przy tym swoje służbowe obowiązki. I gdy po raz enty, w kolejnej instytucji, musi podać te same dane osobowe, stres i znużenie sięgają zenitu.

Szpitale, windy i inne infekcje

Negatywne doświadczenia nawarstwiają się, gdy dziecko zaczyna czynnie korzystać z publicznych instytucji i któregoś dnia… zachoruje. Okazuje się wtedy, że cała opieka instytucjonalna wysiada przez zwykłe przeziębienie. Rodzice są zmuszeni do zostania z potomkiem w domu, a więc na przykład wykorzystania przysługującego im urlopu. Maluch często nie kończy na jednej infekcji, ale potrafi zaliczyć kolejno kilka różnych chorób. Czas ten zaczyna być liczony w tygodniach, a grafik obecności dziecka w żłobku prezentuje się następująco:

Kolor zielony oznacza obecność w żłobku, niebieski nieobecność, a szary dni, w których placówka nie funkcjonuje.

Niestety, gdy dziecko już wyzdrowieje, powrót do normalności jest krótki i bolesny. Po dwóch dniach w żłobku podopieczni łapią kolejną infekcję i… w najlepszym przypadku wiąże się to po prostu z wykorzystaniem urlopu oraz zostawieniem znacznej części wypłaty w aptece. W najgorszym, gdy wysokość pensji uzależniona jest od frekwencji w pracy, z realnym obniżeniem domowych przychodów.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na fakt, że zapotrzebowanie na instytucjonalną opiekę nad dziećmi może być zmienne i punktowe. Czasami potrzeba kogoś, kto zajmie się dziećmi we wtorek o osiemnastej na dwie godziny i żaden żłobek czy przedszkole na taką potrzebę nie odpowie. Dodajmy do tego rozpad lokalnych wspólnot, wynikający z silnej migracji do dużych miast. Wyprowadziliśmy się z małych miejscowości, gdzie każdy znał każdego, do bloków, w których często nie znamy nawet imion swoich sąsiadów. W takich warunkach nikt znajomy nie przyjdzie na chwilę popilnować naszych dzieci, a znalezienie niani w nagłej sytuacji jest praktycznie niemożliwe, nie mówiąc już o zaufaniu do obcej osoby.

Brakuje czegoś, co można by nazwać „żłobkowym pogotowiem”. Wykwalifikowani pracownicy żłobków mogliby uzupełnić lukę wynikłą z rozpadu lokalnych wspólnot i udzielać rodzicom wsparcia nawet po zamknięciu placówki. Być może rodzice zapisani do żłobka/przedszkola powinni mieć też do wykorzystania limit godzin domowej opieki, z których mogą skorzystać, w czasie gdy placówka jest zamknięta.

Prawdziwą traumę budzi jednak pobyt z maluchem w szpitalu (wracamy tam, skąd przyszliśmy). Rodzic z dzieckiem spędzają kilka dni w małej, kilkuosobowej sali, której nie wolno opuszczać. Opiekun najczęściej śpi na krześle, a o ciepłych posiłkach może tylko pomarzyć – nie da się ich dostać nawet za dodatkową opłatą. Warto sobie uświadomić, że więźniowie mają w areszcie zapewnione lepsze warunki (łóżko i ciepły posiłek wydają się tak banalnie proste), niż opiekunowie przebywający ze swoimi dziećmi w szpitalu.

Dużym wyzwaniem dla rodziców jest każda sytuacja, w której z dzieckiem dzieje się coś niepokojącego. Co zrobić, gdy maluch ma niejednoznaczne objawy groźnej choroby? Zapewne większość nie będzie ryzykować i pojedzie na SOR lub do punktu medycznego. Problem w tym, że w takich miejscach zupełnie nie istnieje segregacja pacjentów – człowiek ze złamaną nogą siedzi obok osoby chorej na grypę. To sprawia, że paradoksalnie najłatwiej złapać infekcję tam, gdzie oczekujemy jej wyleczenia. Rozwiązaniem mogłaby być działająca całą dobę infolinia, na której rodzic mógłby skonsultować z kimś kompetentnym powagę sytuacji i ustalić niezbędne działania.

Obraz zmęczenia i irytacji dopełniają czynniki pozornie błahe, lecz mające niebagatelny wpływ na codzienne życie. Trudno sobie to wyobrazić, ale wskaźniki rodzicielskiej irytacji osiągają najwyższe rejestry nawet podczas zwykłego spaceru. Wystarczy spróbować pokonać trasę do sklepu czy na pocztę, prowadząc wózek w przeciętnym polskim mieście. Trasę, która często wygląda tak:

Poniżej kilka przykładów z facebookowej grupy dla rodziców wieloraczków, opisujących, jak osoba samodzielnie opiekująca się trojaczkami schodzi z czwartego piętra w budynku bez windy:

Małgorzata: „Miałam wózek w garażu. Znosiłam każde [dziecko – przyp. red.] po kolei na półpiętro w łupinach. Na dole przekładałam do wózka i z powrotem tak samo. Do tego jeszcze pies”.

Kinga: „Ja mam trojaczki i jestem z nimi sama. Najpierw znoszę dwoje dzieci, zapinam i szybko lecę po to ostatnie”.

Katarzyna: „Mieszkam na trzecim piętrze bez windy. Zejść jest jeszcze spoko, najgorsze są powroty: do drugiego piętra wnoszę obie. Potem już pojedynczo co pół piętra”.

Nawet jeśli w budynku jest winda, to nie zawsze zmieści się do niej wózek, nie tylko ten      dla dwójki dzieci. Absurdem jest to, że problem dotyczy nie tylko starych bloków, ale również nowego budownictwa. Kto będąc w takiej sytuacji, podjąłby decyzję o kolejnym dziecku?

Świadomość rodzicielska naszego pokolenia

Według badań 13% Polaków żałuje decyzji o dziecku. Grupa „Żałuję rodzicielstwa” na Facebooku liczy blisko dziesięć tysięcy członków. Jednak szczere wyznania tych, którzy żałują rodzicielstwa, znaleźć można na wielu innych forach i grupach dyskusyjnych. Dla niektórych osób takie wyznania mogą być szokujące. 

W naszej kulturze posiadanie dzieci postrzegane jest wyłącznie pozytywnie, o czym świadczą związki frazeologiczne, w których potomek jest synonimem szczęścia. Kiedyś zapewne istotnie tak było, dziś jednak żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości.

Ciąża, poród i rodzicielstwo to dla większości młodych ludzi pierwszy prawdziwy deficyt szczęścia. Pierwszy realny problem, przy którym wcześniejsze bolączki wydają się niczym. W pokoleniu, które często zmienia pracę, które odwiedziło większość europejskich stolic, moment pojawienia się noworodka oznacza początek zupełnie innego życia. Możliwe, że gdyby pokolenie dzisiejszych sześćdziesięciolatków, którzy pracowali czterdzieści lat w jednym zakładzie pracy, a ich jedyną atrakcją był wyjazd do Warszawy, miało takie możliwości, nie byłoby w Polsce żadnego wyżu demograficznego.

Nie istnieje jednak magiczny sposób na zwiększenie wskaźnika dzietności. Nie ma bowiem żadnego konkretnego powodu, dla którego Polacy odkładają decyzję o dziecku. Przecież w czasach wyżu demograficznego wszelkie usługi publiczne działały gorzej niż dzisiejsze, a warunki instytucjonalne i bytowe były na dużo niższym poziomie. Chodzi więc o coś więcej niż stan konta i długość kolejki do ginekologa.

Być może Polacy nie chcą mieć dzieci, ponieważ nie wyobrażają sobie powiększenia rodziny z powodu takich banałów, jak brak windy, nieprzerwany ciąg kolejnych infekcji czy konieczność robienia prania dwa razy dziennie. Oczywiście wygodne mieszkanie czy stała praca także wpływają na odwlekanie lub nie podejmowanie decyzji o dziecku. Jednak to od strony państwa potrzebujemy skutecznej i zachęcającej  polityki prorodzinnej, która nie tylko zbuduje nowe mechanizmy instytucjonalne i socjalne, ale będzie skutecznie obniżać wskaźnik rodzicielskiej irytacji.

Czy da się coś z tym zrobić?

W całej strategii wsparcia dla rodzin zupełnie pominiętym podmiotem jest pracodawca, który w przeciwieństwie do premiera czy ministra może bez trudu zbadać indywidualne potrzeby rodziców i skutecznie na nie odpowiedzieć. Dlaczego w zakładzie pracy nie mógłby powstać żłobek, którego funkcjonowanie będzie dostosowane do godzin pracy opiekuna? „Badanie wykazuje jednak rozdźwięk pomiędzy ofertą pracodawcy a oczekiwaniami pracowników. Jednym z najbardziej pożądanych i jednocześnie najmniej dostępnych benefitów jest przyzakładowy żłobek” – pisaliśmy między innymi w tekście o pracowniczych benefitach.

Źródło: https://media.pracuj.pl/31872-rodzice-w-pracy-zycie-na-pelen-etat

Istnieją oczywiście inicjatywy wspierające rozwój przyzakładowych punktów opieki nad dziećmi, jednak potrzeba czegoś więcej. W pierwszej części tekstu wymieniono sytuacje, w których rodzic nieintencjonalnie musi zaniedbywać służbowe obowiązki. Pracodawcy, którzy nie tylko okazują w tym zakresie wyrozumiałość, ale też starają się stworzyć dogodne dla rodzica warunki, powinni liczyć na instytucjonalne uznanie i – na przykład – stosowną ulgę podatkową.

Wyraźnie oddzielmy tych, którzy przed rozpoczęciem roku szkolnego rozdają bony na szkolną wyprawkę, od tych, którzy specjalizują się w umowach śmieciowych czy wymagają przechodzenia na jednoosobową działalność gospodarczą. To ci pierwsi dają rodzicom wsparcie i poczucie bezpieczeństwa – czasami właśnie to ma największy wpływ na decyzję o kolejnym dziecku.

Nie wszystko musi jednak robić państwo. Jednym z wielu błahych problemów podczas rodzinnych wyjazdów jest konieczność transportowania niezliczonej ilości przedmiotów. I nie ma wtedy znaczenia, czy wyjeżdża się na dwa dni, czy na dwa tygodnie. I tak trzeba zabrać wózek, gondolę, foteliki, krzesełka do karmienia, rowerki, bujaki, karuzelę, hulajnogi… Bez tego wszystkiego ciężko o chociaż chwilę świętego spokoju. Życie rodzica byłoby o niebo łatwiejsze, gdyby na miejscu istniały wypożyczalnie „rodzinnego” sprzętu. Lokalni mieszkańcy mogliby oddawać do takich wypożyczalni zabawki, z których ich pociechy już wyrosły. Wspieranie działań regionalnych, ekologicznych i prorodzinnych w jednym.

Biorąc pod uwagę różnorodność rodzicielskich problemów, trudno próbować rozwiązywać je jednym, odgórnym mechanizmem. Dlatego warto zastanowić się nad programami wspierającymi oddolne inicjatywy i punktowe zwalczanie barier, z którymi zmagają się rodziny. Dzięki temu uwzględnione zostają specyficzne uwarunkowania poszczególnych miejscowości czy osiedli.

Takim rozwiązaniem byłby np. Rodzicielski Fundusz Wspólnotowy, działający podobnie jak budżet partycypacyjny. Rodzice z lokalnej wspólnoty zgłaszaliby do niego potrzebę finansowania drobnych lokalnych inwestycji, takich jak rozwój infrastruktury czy transportu publicznego. Poza wymiernymi dla danej wspólnoty korzyściami, pozwoliłoby to również uświadomić sobie, że do wychowania dziecka nie zawsze wystarczą dwie osoby.

W czasach wyżu demograficznego wychowaniem kolejnych pokoleń zajmowały się lokalne społeczności. Rodzice mogli liczyć na sąsiadów, ciotki czy kuzynki, szczególnie gdy zamieszkiwali mniejsze miejscowości. Po fali migracji do dużych miast takich relacji nie udało się odbudować. Możliwość zrealizowania wspólnego projektu zbliżyłaby do siebie rodziców w danym środowisku i pomogła w odbudowaniu „wiosek” zaangażowanych w wychowanie dziecka. Dajmy więc rodzinom narzędzie do punktowego i precyzyjnego przekraczania istniejących barier.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.