Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Czy istnieje glejt na śląskość? Górny Śląsk łączy wspomnienia obozów pracy i obowiązkowej volkslisty

Czy istnieje glejt na śląskość? Górny Śląsk łączy wspomnienia obozów pracy i obowiązkowej volkslisty Grafikę wykonała Julia Tworogowska

Dla Ślązaka historia nie jest czymś oderwanym od rzeczywistości, ale częścią codzienności. Upamiętnioną w przedmiotach, budynkach, ludziach. Po otwarciu Panteonu Górnośląskiego oraz licznych obchodach 100-lecia powstań śląskich na nowo rozgorzała dyskusja o polskości Górnego Śląska, a także źródeł poczucia tożsamości narodowej. Czy Ślązacy czują się jednocześnie Polakami? I dlaczego wydaje się, że tylko polska lewica interesuje się śląskością?

Muszę to na wstępie powiedzieć: Tragedia Górnośląska nie jest dla mnie tylko częścią Historii pisanej przez wielkie „H”, ale także okruchem historii najmniejszej, rodzinnej. Brat mojej prababci, Walenty, porwany przez Sowietów, zmarł w kwietniu 1945 r. w bydlęcym wagonie w drodze do turkmeńskiego Krasnowodzka. Zanim stał się „nawozem” dla sowieckiej utopii, był murarzem i wymurował siostrze dom, w którym do dzisiaj żyjemy.

Z kolei brat pradziadka, Johann, zmarł wycieńczony na jesieni tego samego roku, krótko po tym, jak zwolniono go z obozu pracy, a wdowa po nim została deportowana do Niemiec. Została nam po nich pamiątka w postaci porcelany marki Rosenthal, którą Mama wyciąga na lepsze okazje. Przez blisko pół wieku takie historie stanowiły temat tabu, szeptem tylko powtarzane po domach niczym paciorki śląskiego różańca.

Po co więc o tym piszę? Aby się legitymizować. Na Górnym Śląsku, aby mówić o „naszych” sprawach, ciągle trzeba się legitymować, w zależności od okoliczności „dziadkiem powstańcem” lub „dziadkiem z Wehrmachtu” (czasami jest to jeden i ten sam dziadek). Inaczej powiedzą ci, że „nie rozumiesz” i „nie masz prawa”.

Więc kiedy w izbie murowanej przez wujka Walentego jem niedzielny rosół w talerzu po wujku Johannie, to wcale nie jest po prostu rosół. To jest mój tożsamościowy glejt. Czy wystarczający, niech to już osądzą liczni samozwańczy arbitrzy śląskości.

Kredyt od Rzeszy płacony z sowieckimi odsetkami

Czym jest tragedia górnośląska? Rozumie się przez to pojęcie całokształt zbrodni, których ofiarą padli Ślązacy, bez względu na prezentowaną opcję narodową, w pierwszych miesiącach po „wyzwoleniu” w 1945 r. Sprawcami byli Sowieci oraz instalowane przez nich nowe, komunistyczne władze polskie (czy też „polskie”, jak chcieliby niektórzy).

Wbrew wyobrażeniom niektórych śląskich cierpiętników krzywdy te nie porażają ani swoją skalą, ani wyjątkowością. Podobnie podłego potraktowania doczekali się np. Mazurzy, co z brutalnym naturalizmem przedstawił w Róży Wojciech Smarzowski. Wystarczyłoby przenieść akcję tego filmu z mazurskich uroczysk w cień śląskich hałd, aby uzyskać plastyczną wizję atmosfery, w jakie rozgrywała się również tragedia górnośląska.

Demony wojny zaczęły krążyć po Górnym Śląsku oczywiście już we wrześniu 1939 r. Wschodni skrawek regionu, który w okresie międzywojennym był częścią Polski, został na powrót inkorporowany do Niemiec. 

Okupanci od pierwszych dni prowadzili ludobójczą politykę wymierzoną w polskie elity narodowe: przedwojennych urzędników, inteligentów, byłych powstańców czy księży katolickich. Za przykład może posłużyć młody ksiądz, Jan Macha, od którego beatyfikacji minął właśnie rok. Aż nazbyt obszernie martyrologię polsko-śląskiego kleru przedstawia otwarty niedawno w Katowicach Panteon Górnośląski.

Zbrodnie te są faktem, dotykały jednak zazwyczaj wąskiej i pobudzonej narodowościowo grupy. Dla wielkiej części populacji życie płynęło względnie spokojnie. Wystarczało pokornie przyjąć obowiązkową volkslistę (obywatelstwo niemieckie), służyć przemysłowej machinie III Rzeszy i oddawać swoich synów na służbę w Wehrmachcie, aby ci gdzieś hen, tysiące kilometrów dalej walczyli za Führera. No i nie zauważać kopcących w nie tak odległym Auschwitz kominów.

W zamian dzieci mogły chodzić do szkół (oczywiście niemieckich), racje żywnościowe były znośne i żyło się bez lęku przed łapankami i ulicznymi egzekucjami, które w Generalnym Gubernatorstwie stały na porządku dziennym. Ze względu na geograficzne oddalenie Śląsk ominęły również wielkie alianckie bombardowania, które obracały w perzynę kolejne miasta III Rzeszy.

Był to jednak pokój na kredyt, który z odsetkami przyszło spłacić w styczniu 1945 r. Dopiero wtedy ogół górnośląskiej społeczności odczuł na własnej skórze grozę wojny totalnej. Było to także pierwsze od tatarskiego najazdu w XIII w. czołowe zderzenie Ślązaków z Azją. Przeżyty wówczas szok stanowi psychologiczną podstawę pamięci o tragedii górnośląskiej.

W mijającym roku światem wstrząsnęły obrazki z wojny na Ukrainie: z jednej strony obładowani najbardziej absurdalnym łupem rosyjscy żołnierze, z drugiej – płaczące ofiary gwałtów i rozkładające się ciała cywili wyciąganych z masowych grobów. Ślązacy, karmieni rodzinnymi historiami, kiwali tylko na to głowami i mówili, że po „Rusach” niczego innego spodziewać się nie można było.

Sowiecki podbój Górnego Śląska rozciągnięty był na kilka miesięcy. Przez ten czas przez region przetoczyła się fala mordów, gwałtów, grabieży i podpaleń. Najgorzej potraktowano tę część Górnego Śląska, która przed wojną znajdowała się w granicach Niemiec. Tamtejsi Ślązacy, włącznie z mniejszością polską, przyjęli na siebie pierwszą falę zemsty za trzy lata ludobójczej agresji Niemiec na Kraj Rad. Do rangi symbolu urosła masakra w podbytomskich Miechowicach, w której zabito ponad 300 przypadkowych cywilów. A takich Miechowic było więcej.

Oczywiście wszechobecna była przemoc seksualna. W nagrodzonym w zeszłym roku nagrodą Nike Kajś, reportażu o historii i tożsamości regionu, Zbigniew Rokita stwierdza: „Gdy kilka lat później po placach ganiają czasem skośnookie dzieci, nikt nie zadaje pytań”. Nie jest to beznamiętna uwaga odautorska, bo babka samego Rokity poczęta została właśnie w wyniku gwałtu czerwonoarmisty na Ślązaczce. Na takim tle wszechobecna pamięć o niezdrowej namiętności „Rusów” do kradzieży zegarków to już tylko niewinna anegdota.

Kolejnym elementem tragedii górnośląskiej była masowa deportacja Ślązaków do ZSRS. Prawną podkładką dla tego procederu były postanowienia konferencji jałtańskiej, w myśl których pozwolono Stalinowi ściągać od pokonanych Niemiec reparacje wojenne także w postaci przymusowej pracy obywateli niemieckich. A jako że Sowieci w narodowościowe niuanse nie wnikali, porywać zaczęli także Ślązaków, po obu stronach przedwojennej granicy i bez względu na ich uprzednią przynależność państwową. 

Byli cennym łupem, bo wychowani w wysokiej kulturze technicznej wyjątkowo dobrze nadawali się do pracy w sowieckich kopalniach i fabrykach. Dr Dariusz Węgrzyn z katowickiego IPN w wydanej w zeszłym roku Księdze aresztowanych, internowanych i deportowanych z Górnego Śląska do ZSRR w 1945 r. po latach benedyktyńskiej pracy doliczył się 46,2 tysiąca nazwisk ofiar tego procederu. Ludzie wracali dopiero po wielu latach, albo nie wracali już wcale, jak wujek Walenty.

Opisane aspekty tragedii górnośląskiej są politycznie bezpieczne, bo pełną i wyłączną odpowiedzialność ponoszą za nie Sowieci. Dochodzi jeszcze jednak element trzeci i tu dopiero wchodzi się na grząski grunt.

Miejsca przesiąknięte grozą

W powojennej Polsce zostały po Niemcach dziesiątki obozów koncentracyjnych i ich filii. Wiele z nich ulokowane było na Górnym Śląsku, gdzie podobozy KL Auschwitz dostarczały dla miejscowego przemysłu niewolniczej siły roboczej. Metody nazistów i komunistów były podobne, więc ci drudzy ochoczo skorzystali z gotowej infrastruktury obozowej zostawionej im przez swoich poprzedników.

Sowieci używali jej przy deportacjach na Wschód albo do trzymania pod kluczem wszystkich, których w sobie tylko znanej logice uznali za zagrożenie. Nie wszystkie powojenne łagry były jednak zakładane i administrowane przez Sowietów.

Idące pół kroku za swoimi mocodawcami nowe, komunistyczne polskie władze pootwierały własne obozy, nad którymi powiewały biało-czerwone flagi. W oficjalnej nomenklaturze były to „obozy pracy” (kalka z rosyjskiego „trudowyje łagieria”), jest to jednak tylko eufemizm. 

Już w Korzeniach totalitaryzmu Hannah Arendt stwierdza, że przezwano tak w Sowietach obozy koncentracyjne, „ponieważ radziecka biurokracja miała kaprys dodać im szlachetności tą nazwą”. Do obozów tych bez wyroku sądu trafiali mieszkańcy Śląska najróżniejszej proweniencji, często w wyniku denuncjacji swoich sąsiadów, którzy mogli w ten sposób wyrównać osobiste porachunki albo zagarnąć cudze mienie.

Oczywiście zdarzali się wśród internowanych aktywni naziści i kolaboranci, ale za takowych mogli być uznani, i bywali, nawet nastoletni chłopcy z Hitlerjugend. Wśród osadzonych folksdojczów nie brakowało również Ślązaków „polskiego ducha”, np. byłych powstańców albo żołnierzy AK.

Za druty trafiali także zabłąkani Polacy, których w ogóle na volksliście nie było. Więźniami byli dorośli mężczyźni – z nich jedynie był jakiś pożytek przy niewolniczej pracy w hutach i kopalniach – ale także kobiety, dzieci i starcy, co już samo dowodzi, że efektywność „pracy” była dla organizatorów tych miejsc czynnikiem drugorzędnym.

Na polskim archipelagu GUŁag nazwy czterech „wysp” do dzisiaj przeszywają Ślązaków grozą: Łambinowice, Mysłowice-Rosengarten, Jaworzno i Świętochłowice-Zgoda. 

Ten ostatni urósł do rangi symbolu, w czym wielką „zasługą” miał jego komendant, Salomon Morel. Był polskim Żydem z podlubelskiej wsi, któremu w czasie wojny polski granatowy policjant zabił rodziców, a on sam schronił się w komunistycznej partyzantce. W służbie Urzędu Bezpieczeństwa, przyjechał na Śląsk, z zamiarem mszczenia się na Niemcach. Konfabulował nawet przed więźniami jakoby był byłym więźniem KL Auschwitz.

Bestia z orzełkiem na piersi

W Świętochłowicach-Zgodzie, od lutego do listopada 1945 r., Salomon Morel był panem życia i śmierci każdego, kto trafił za druty. Przez ten czas przewinęło się przez obóz niecałe 6 tysięcy jeńców, z których ok. 1/3 zginęła. Była to śmiertelność porównywalna z niektórymi niemieckimi obozami koncentracyjnymi (nie mówimy tu o obozach zagłady typu Birkenau albo Treblinka). Więźniowie zginęli głównie wskutek rozmyślnie wywoływanego głodu i epidemii tyfusu, część jednak padła ofiarą rozbuchanego sadyzmu strażników, w którym prym wiódł sam komendant.

Dr Adam Dziurok z katowickiego IPN w publikacji Obóz pracy w Świętochłowicach w 1945 r. Dokumenty tak opisywał jego bestialstwo: „Morel często bił gołymi pięściami lub gumową pałką, ale najczęściej posługiwał się dwiema innymi metodami. Z pomocą swej obstawy rzucał więźniów jednego na drugiego, tworząc z nich pięć, sześć warstw. Była to tak zwana piramida, po zakończeniu której leżący najniżej musieli być wynoszeni do ambulatorium z powodu ciężkich obrażeń”.

„Jeszcze większe przerażenie – pisze dalej Dziurok – wśród więźniów «brunatnego baraku» budziła druga metoda tortur Morela – „wybierał sobie dowolnego więźnia, który mu się nie podobał, rzucał nim o podłogę, chwytał za nogę jeden z taboretów, a następnie wielokrotnie, z dużą siłą, bił więźnia ciężkim siedziskiem”.

Morel nigdy nie poniósł odpowiedzialności za swoje zbrodnie. W 1992 r., kiedy grunt zaczął palić mu się pod nogami, wyemigrował do Izraela, a ten konsekwentnie odrzucał wnioski o jego ekstradycję, twierdząc, że wszelkie oskarżenie są jedynie przejawem polskiego antysemityzmu. 

Kto ma mocny żołądek, nie musi sobie wyobrażać piekła stworzonego przez Morela. W 2017 r. przez ekrany przemknęła niezauważona Zgoda w reżyserii Macieja Sobieszczańskiego, utrzymana w konwencji „holocaust film”, tyle że oprawcy na mundurach zamiast swastyk mają polskie orzełki bez korony, a ofiary mówią po polsku i niemiecku. Jeden z recenzentów zauważył, że film nie miał szczęścia – gdyby wyszedł rok później, idealnie trafiłby w falę kontrowersji o „polskich obozach koncentracyjnych”, wywołaną przez poronioną nowelizację ustawy o IPN.

Nie wiem, do którego obozu trafił wujek Johann. Ten akurat paciorek z rodzinnego różańca wypadł. Może był jedną z ostatnich ofiar Morela, a może trafił do Łambinowic, gdzie wsławił się z kolei rodzony Polak-Zagłębiak Czesław Gęborski, pod którego komendą z 5 tysięcy więźniów zmarła „tylko” ¼. Gęborskiego również III RP nie zdołała osądzić, chociaż w przeciwieństwie do Morela nie uciekł za granicę.

Zbrodniczy charakter „Zgody” i innych obozów funkcjonujących w pierwszych latach Polski Ludowej w całym kraju nie budzi dzisiaj niczyich wątpliwości. Także stwierdzenie, że ich modus operandi był zbieżny z tym, który znamy z sowieckich łagrów i niemieckich Konzentrationslager, nie podniesie niczyjej powieki. Kres konsensusu osiąga się dopiero wtedy, kiedy chce się ustalić jaki naród lub państwo było za te „komunistyczne, powojenne obozy koncentracyjne” odpowiedzialne.

Tożsamość Ślązaka a mainstreamowa polskość

Jakiś czas temu w katowickim oddziale Klubu Jagiellońskiego odbyła się debata „Śląsk się budzi, Polska śpi”. Debatowali Łukasz Tudzierz, śląski bloger-regionalista, oraz pochodzący z Rudy Śląskiej Konstanty Pilawa, redaktor naczelny czasopisma idei „Pressje”. Debata była, prawdę powiedziawszy, ospała, bo okazało się, że Ślązak-liberał śląskonarodowy i Ślązak-chadek „polskiego ducha” w większości spraw się zgadzają.

Zaiskrzyło w jednym tylko momencie, kiedy Tudzierz zarzucił Polakom awersję do przyznania, że komunistyczne obozy koncentracyjne były polskie. Podkreślił przy tym wyraźnie, że za winnego nie uważa naród polski, tylko ówczesne polskie państwo, a także to, że Ślązacy byli tylko jedną z wielu kategorii ofiar. 

Pomimo tych zastrzeżeń stwierdzenie regionalisty wywołało lawinę pytań i protestów publiczności. Także Pilawa zajął wtedy pryncypialne stanowisko. Uważał, że określenie „polskie obozy” jest niedopuszczalne i świadczy o braku wrażliwości, ponieważ sugeruje paralelność z obozami niemieckimi, a są to sytuacje nieporównywalne. Naziści przecież metodami przemysłowymi próbowali uśmiercić cały naród, tj. Żydów. Pilawa stwierdził również, że w pierwszych latach po wojnie trudno nawet mówić o strukturach państwa polskiego.

Przedstawiona wymiana opinii ujawnia największą być może mentalnościową niekompatybilność między tożsamościowymi Ślązakami a polskim mainstreamem, jaką jest stosunek do państwa i narodu.

Ślązak jest zawsze lojalny wobec państwa

W okresie zaborów romantycy przesunęli punkt ciężkości polskiej tożsamości z państwa – konkretnej, określonej prawnie i instytucjonalnie struktury – w stronę mgławicowej, a przez to wiecznotrwałej idei narodu. A idea, jak to idea, musi być bezwzględnie dobra. Szczytowym wykwitem idealizacji narodu i jego przeszłości był mesjanizm.

Mickiewicz w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego ze śmiertelną powagą wykładał: „Naród Polski czcił Boga, wiedząc, iż kto czci Boga, oddaje cześć wszystkiemu, co jest dobre. Był tedy naród Polski od początku do końca wierny Bogu przodków swoich. Jego królowie i ludzie rycerscy nigdy nienapastowali żadnego narodu wiernego, ale bronili Chrześcijaństwo od Pogan i barbarzyńców niosących niewolę […] Nigdy zaś króle i mężowie rycerscy niezabiérali ziem sąsiednich gwałtem, ale przyjmowali narody do braterstwa, wiążąc je z sobą dobrodziejstwem Wiary i Wolności”.

Myślenie takie po stu latach zostało przeniesione na państwo polskie, kiedy i ono w końcu na powrót się zmaterializowało. W romantycznej interpretacji państwo jest tylko tańczącym na ścianie platońskiej jaskini cieniem idei narodu. Państwo prawdziwie narodowe musi być bezwzględnie dobre, a wszelkie zło jest tylko efektem działania sił zewnętrznych: zaborcy, okupanta, komunistów. 

Ze Ślązakami było, a częściowo nadal jest inaczej. Nigdy swojego państwa narodowego nie mieli, nie musieli więc nigdy poradzić sobie z traumą jego utraty. Częste zmiany dynastii panującej i przynależności państwowej wyrobiły nich przekonanie, że może zmieniać się centrala, z której są zarządzani, ale zawsze jakieś państwo jest i trzeba być wobec niego lojalnym. Ten immanentny szacunek dla państwa wraca jak bumerang w każdej chyba analizie i autoanalizie śląskiego mentalu od Emila Szramka po Zbigniewa Kadłubka.

Wobec Polski Ślązacy także są i będą lojalni, ale w zamian oczekują poważnego traktowania. Ci z nich, którzy nie zinternalizowali polskiego romantyzmu, nie wnikają w to, w jakim stopniu dane państwo polskie – sanacja, komuna, demokracja – odzwierciedlało szlachetną ideę narodową i było tą „prawdziwą” Polską. Ważne jest dla nich to, że istnieje ciągłość prawnoinstytucjonalna między Polską z 1945 r., zbrodniczą i komunistyczną a współczesną, wolną i demokratyczną, stąd oczekiwanie, żeby państwo (nie naród) poczuwało się do odpowiedzialności za działania swoich organów i funkcjonariuszy.

Wieczny kozioł ofiarny historii

Co roku pod egidą Ruchu Autonomii Śląska organizowany jest głośny, choć niewielki liczebnie „Marsz na Zgodę”. Upamiętnia on upokarzający przemarsz kolumny więźniów z centrum Katowic do obozu w Świętochłowicach, który miał miejsce w styczniu 1945 r. Z samego obozu została jedynie jedna z bram, a na jego miejscu założono w PRL ogródki działkowe. Stoi przed nią skromna płyta, przed którą składa się kwiaty i wygłasza przemówienia.

W tym roku Jerzy Gorzelik, demonizowany przewodniczący RAŚ mówił pod „Zgodą”: „Spotykamy się tu co roku nie po to, by rozpamiętywać, lecz by pamiętać i upamiętniać. Nie po to, by pławić się w poczuciu krzywdy, by wnosić własne dramaty ponad wszystkie inne, lecz by dokonać refleksji nad losem naszej wspólnoty i nad jej relacją ze światem […] To miejsce nie jest dla nas sceną jakiegoś martyrologicznego spektaklu. Przychodzimy tu nie po to, by sycić się jadem złej pamięci, lecz by budować dojrzałą opowieść o nas samych i o naszej więzi z przeszłością”.

Są to mądre, wyważone słowa, ale to, że Gorzelik musi je mówić, świadczy o tym, że, niestety, wielu Ślązaków w takiej właśnie jałowej martyrologii chce się pławić. Dyskurs wokół „Zgody” jest ciekawy również z tego właśnie powodu, że stanowi probierz tożsamościowej dojrzałości Ślązaków i tego, czy potrafią wyjść z wygodnej pozycji wiecznej ofiary. Taka refleksja rzeczywiście powoli się przebija do świadomości. 

Przed dwoma laty pisarz Szczepan Twardoch, obecnie czołowy kodyfikator śląskości, napisał post na rocznicę zamknięcia „Zgody”. W części adresowanej do Polaków zarzucił im „nieprzepracowaną winę”: „Polska zbiorowa, nieprzepracowana wina owocuje mechanizmami wyparcia, które ciągle działają niezawodnie: każdy akt historycznych podłości i okrucieństwa samoczynnie opuszcza polskość wyobrażoną”.

Następnie jednak przypomniał własnym ziomkom, że „to nie tak, że każdy Ślązak w niemieckim mundurze był dziwnym trafem kierowcą albo kucharzem. Liczni, wcale nie wyjątkowi śląscy strażnicy w Auschwitz nie przestali być Ślązakami; podobnie Ślązacy w niemieckich mundurach likwidujący warszawskie getto”.

„Przestańmy myśleć – pisał dalej Twardoch – żeśmy ulepieni z samej krzywdy i niewinności, śląskie karzełki, kopalniane gnomy, dobroduszne, pobożne i bojaźliwe, ciągle tylko dręczone przez złych Niymcōw a Polokōw. W naszej historycznej pamięci Zgoda i Łambinowice, krzywdy nam wyrządzone powinny być równie ważne, jak krzywdy, które my wyrządziliśmy, skoro już zakładamy, że jest jakieś zbiorowe «my», trwająca przez pokolenia, dziedziczona tożsamość”.

Tylko lewica mówi o Śląsku?

Tematu „Zgody” i innych powojennych obozów pracy nie można nazwać tematem nieprzepracowanym pod względem naukowym. Przez ponad trzy dekady wolności badań historycznych powstało wiele wartościowych i dobrze udokumentowanych prac (np. Represje na Górnym Śląsku po 1945 r. autorstwa śp. prof. Zygmunta Woźniczki, jednego z pionierów badań nad tragedią górnośląską). Prawdziwym problemem jest jak zwykle transmisja tej wiedzy do społeczeństwa albo przynajmniej jego elit.

Przez ostatnie lata powstawały dłuższe i krótsze formy dokumentalne (np. Zgoda – miejsce niezgody Stefana Skrzypczaka lub Jo był ukradziony Adama Grzegorzka). Większy oddźwięk uzyskały wydane ostatnio reportaże: Anna Malinowska napisała Komendanta, biografię Salomona Morela, a Marek Łuszczyna opublikował pracę pod rozmyślnie prowokacyjnym tytułem Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne

Książki te odrysowują szeroki kontekst, wyważają proporcje, przypominają, że tamte obozy były ogólnopolskim fenomenem, a Ślązacy tylko jedną z wielu kategorii ofiar. Obie książki miały swoje niedociągnięcia i zebrały mieszane recenzje, niemniej – powstały.

Charakterystyczne jest, że autorzy oboje należą do szeroko pojętej liberalnej strony debaty publicznej. Bo polska prawica po prostu nie ma pomysłu na Śląsk. Przykładem niech będzie to, że przed paru laty „Do Rzeczy Historia” obrał sobie co prawdy Salomona Morela i „Zgodę” na temat numeru, jednak autorzy nie potrafili wyjść poza znajome im koleiny narracji o nierozliczonej komunistycznej zbrodni na Polakach i bliżej nieokreślonych Niemcach i folksdojczach.

Z trudem przychodziło im choćby wyartykułowanie etnicznej specyfiki ofiar Morela, czego efektem stały się językowe łamańce, jak „ludność dwujęzyczna” albo „osoby określające się jako Ślązacy”. Ani więc tożsamościowy Ślązak nie doczekał się poważnego potraktowania, ani czytelnik z pozostałej części Polski nie został oświecony, dlaczego owi złowrodzy „ślązakowcy” tak jątrzą tym Morelem.

W żadnej dającej się wyobrazić przyszłości w kwestii „Zgody” nie zostanie wypracowana „śląsko-polska” zgoda. Kontrowersje sięgają zbyt głęboko w istotę rozumienia państwa i narodu, historii i odpowiedzialności pokoleniowej. Sprawa urosła daleko poza kwestię dziejowej sprawiedliwości i godnej pamięci o ofiarach. Stała się tożsamościowym totemem i jako taka nie podlega negocjacjom. 

I, prawdę powiedziawszy, nie jest to wielkim problemem. Politykierzy i ideolodzy mogą się do woli okładać imponderabiliami, kłócić o przymiotniki i domagać lub odmawiać przeprosin. Nie przywróci to życia ofiarom, nie pomoże też śląskiej sprawie, ani jej nie zaszkodzi. Śląsk wbrew pozorom nie umarł w 1945 roku – żyje, zmienia się, a swoją siłę atrakcji czerpie bynajmniej nie z martyrologii.

Edukacja regionalna poza systemem

To, co można i należy zrobić, to zadbać o transmisję pamięci do następnych pokoleń i domagać się systemowego wsparcia ze strony państwa. A z tym jest źle. Wystarczy zajrzeć do osławionego podręcznika „Historia i teraźniejszość” i sprawdzić, czego dowie się z niego młody Ślązak o tuż powojennym doświadczeniu swoich pradziadków. Znajdzie jedno, eufemistyczne zdanie: „Komuniści bardzo nieufnie odnosili się do polskich autochtonów, czyli Polaków mieszkających tam [na „Ziemiach Odzyskanych”] wcześniej pod rządami niemieckim” (s. 143).

Jakie konsekwencja miała ta „nieufność”, tego nie napisano. O powojennych obozach dowie się z kolei tyle, że „Przedstawiciele komunistycznych władz PRL stworzyli system łagrów, w których przetrzymywano w potwornych warunkach schwytanych przedstawicieli podziemia niepodległościowego”. Czyli dręczeni w „Zgodzie” folksdojcze byli żołnierzami wyklętymi?

Trudno mieć pretensje do prof. Roszkowskiego o powierzchowne potraktowanie tematu. „Tragedia Górnośląska” jest tylko przyczynkiem do historii, tym bardziej z perspektywy warszawskiego historyka. Rzecz w tym, że śląski uczeń prawdopodobnie nie dowie się o niej na żadnym innym etapie swojej formalnej edukacji.

Fakultatywny przedmiot pod nazwą „edukacja regionalna” pozostaje w realiach polskiej szkoły wyjątkiem, a nie regułą. Jeżeli śląski uczeń dowie się czegokolwiek o historii swojej małej ojczyzny poza obroną Głogowa i powstaniami śląskimi, to będzie to zapewne efektem dydaktycznej partyzantki nauczyciela-pasjonata. Po 33 latach demokracji i rzekomego afirmowania regionalności, pozostaje więc Ślązakom, jak za komuny, klepanie rodzinnego różańca pamięci.

Tytuł, śródtytuły, wyimki i wyróżnienia w tekście pochodzą od redakcji.

Artykuł został zrealizowany w ramach grantu Muzeum Historii Polski „Patriotyzm Jutra”.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.