Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  22 grudnia 2021

Demograficzni specjalsi, zawód rodzic i zapaść edukacji publicznej. Jaka przyszłość czeka polską rodzinę i szkołę?

Marcin Kędzierski  22 grudnia 2021
przeczytanie zajmie 20 min
Demograficzni specjalsi, zawód rodzic i zapaść edukacji publicznej. Jaka przyszłość czeka polską rodzinę i szkołę? https://unsplash.com/photos/V3dHmb1MOXM

Celem tego tekstu nie jest szczegółowe zaplanowanie reformy edukacji i przedstawienie oceny skutków regulacji wprowadzenia instytucji „zawodowych” rodziców, ale raczej zwrócenie uwagi, że w świetle zarówno zmian w obszarze strategii dzietnościowych (z kluczową typologią workism vs. familism), jak i kryzysu takich instytucja, jak szkoła czy tradycyjna rodzina, niezbędne wydaje się przemyślenie założeń polityki rodzinnej. Proste kopiowanie rozwiązań z państw rozwiniętych, w których rozwiązania te działały w przeszłości, ze względu na specyfikę kulturową polskiego społeczeństwa, jak i zachodzące zmiany cywilizacyjne może zwyczajnie w świecie nie zadziałać.

Opublikowana niedawno Strategia demograficzna 2040 próbuje w kompleksowy sposób odpowiedzieć na problem niskiej dzietności Polek. Znajdziemy w niej wiele godnych uwagi rozwiązań ułatwiających chociażby łączenie macierzyństwa/rodzicielstwa z pracą zawodową, które funkcjonują z mniejszym lub większym powodzeniem w wielu krajach rozwiniętych.

Cały dokument bazuje na założeniu, że Polacy chcą mieć dzieci (aż 39% badanych zadeklarowało, że co najmniej trójkę!; dwójkę chce mieć 47%, a jedno dziecko ‒ 6%), ale powstrzymują ich bariery natury ekonomicznej, które strategia zresztą celnie diagnozuje. Mowa tu przede wszystkim o trudności w łączeniu rodzicielstwa i pracy zawodowej (słabość systemu opieki nad dziećmi), niskiej jakości opieki zdrowotnej wymuszającej korzystanie z usług prywatnych, braku bezpieczeństwa mieszkaniowego i wreszcie braku wystarczających środków niezbędnych do sfinansowania całego procesu wychowania dziecka. Jeśli zatem zależy nam na podwyższeniu współczynnika dzietności, powinniśmy zrobić wszystko, aby te bariery usunąć.

Brzmi to sensownie. Oczywiście, o ile prawdziwe jest założenie, że Polacy rzeczywiście chcą mieć dzieci. Zdaje sobie sprawę, że twórcy strategii przeprowadzili wiele różnych badań i to założenie nie jest wyssane z palca, ale intuicja i obserwacja świata naokoło mnie każe mi poważnie wątpić w jego prawdziwość, o czym więcej będę pisał w dalszej części tekstu. Nie oznacza to wcale, że należy rezygnować z usuwania wspomnianych barier. Przeprowadźmy jednak ćwiczenie intelektualne, co zrobić, jeśli Polacy en masse wcale nie chcą mieć trójki lub więcej potomstwa.

Dlaczego takie ćwiczenie jest potrzebne? Strategia zakłada, że do 2040 roku współczynnik dzietności osiągnie poziom stopy zastąpienia, czyli 2,1. Aby taki cel osiągnąć, faktycznie te 40% rodzin musiałoby mieć trójkę lub więcej dzieci, albo zdecydowana większość (80%-90%) musiałaby posiadać przynajmniej dwoje. W innym przypadku nie sposób „zrównoważyć” statystycznie tych rodzin, które zdecydują się na tylko jedno dziecko oraz osób, które w ogóle nie będą mieć dzieci, a wiemy, że liczba tych ostatnich systematycznie rośnie.

Dwa modele życia: workism vs. familism

Zacząłbym od hipotezy, że decydujący wpływ na dzietność ma dominujący modus vivendi młodych kobiet, a w mniejszych stopniu także mężczyzn. W dużym uproszczeniu w ramach współczesnej polityki publicznej coraz częściej uwzględnia się dwie kluczowe orientacje: workism familism. Co istotne, obydwie orientacje uznają emancypacje kobiet jako bazową, nawet jeśli w społeczeństwie są osoby pielęgnujące tradycyjny model rodziny, w którym aktywność kobiety powinna ograniczać się głównie do prowadzenia gospodarstwa domowego, to model taki będzie niszowy i nie może stanowić podstawy do tworzenia polityki.

Czym jest zatem orientacja na workism? Zgodnie z nią kobieta chce realizować swoje plany życiowe poprzez pracę zawodową, a jeśli w swych planach uwzględnia macierzyństwo, to na późniejszym etapie i w niewielkiej skali. Można zatem założyć, że kobiety kierujące się tą orientacją albo w ogóle nie zdecydują się na dziecko, albo będą mieć maksymalnie jedno.

Z kolei orientacja na familism zakłada, że kobieta chce się realizować zawodowo, ale jednocześnie ważnym elementem tego procesu jest macierzyństwo – dla jednych będzie to oznaczało częściowe poświęcenie pracy zawodowej na rzecz pracy domowej (lub pracy relacyjnej, jak określa ją Piotr Kaszczyszyn), dla innych – niemal całkowitą rezygnację z kariery zawodowej. W praktyce kobiety zorientowane na familism będą zatem skłonne do urodzenia większej liczby dzieci – w przypadku pierwszej grupy będzie to zwykle dwójka, w przypadku drugiej trójka lub nawet więcej.

Należy przy tym zaznaczyć, że wraz z wiekiem wybrana orientacja może ulegać zmianie. Co szalenie istotne, z perspektywy polityki obydwie orientacje mają charakter nienormatywny – nie ma lepszej lub gorszej orientacji, w niniejszym tekście przyjęto właśnie taką deskryptywną perspektywę.

Mając na uwadze powyższe rozróżnienie, należy zauważyć, że bodźce ekonomiczne będą wpływać pozytywnie na dzietność zasadniczo wyłącznie w przypadku kobiet zorientowanych na familism, choć w niejednoznaczny sposób. Kobiety, które chcą jedynie częściowo i czasowo zawiesić swoją karierę zawodową, decyzję o poczęciu drugiego dziecka będą prawdopodobnie uzależniać od rozwiązań umożliwiających łączenie obowiązków rodzinnych i zawodowych. Z kolei kobiety, które są gotowe do istotnej rezygnacji z życia zawodowego na dłuższy czas i poświęcenie się obowiązkom rodzicielskim, decyzję o poczęciu kolejnego (trzeciego/czwartego itd.) dziecka mogą uzależniać np. od dodatkowych świadczeń.

W tej pobieżnej analizie celowo pomijam wszystkie te czynniki, które bezwzględnie wpływają na dzietność i nie mają charakteru stricte ekonomicznego, takie jak jakość opieki okołoporodowej i pediatrycznej czy wsparcie dla rodziców dzieci z niepełnosprawnością (stricte, bo osoby bardziej zamożne mogą korzystać z prywatnych usług zdrowotnych i opiekuńczych, choć i w tym przypadku niekonieczne musi być to proste). Nie ulega bowiem wątpliwości, że niezależnie od kwestii demograficznych zadaniem państwa powinno być zadbanie o wymienione obszary.

Podsumowując tę część, należy jednoznacznie podkreślić, że to nie wspomniane czynniki ekonomiczne i quasi-ekonomiczne (np. system opieki zdrowotnej itd.), ale właśnie model życia wynikający z szeroko rozumianej kultury, wpływającej chociażby na aspiracje zawodowe młodych mężczyzn, a zwłaszcza kobiet, odgrywa pierwszoplanową i decydującą rolę w strategiach dotyczących planów prokreacyjnych. Dlatego analiza polityki pronatalistycznej powinna koncentrować się właśnie na owych modelach życia, a nie na rozważaniach o dostępności żłobków, choć niewątpliwie kwestia ta jest bardzo ważna i nie można jej zaniedbywać.

Mając zatem na uwadze wspomniane wyżej orientacje, można postawić hipotezę, że możliwość podwyższenia współczynnika dzietności w danym społeczeństwie w średnim okresie, a za taki w kontekście polityki demograficznej uznaję rok 2040, występuje jedynie tam, gdzie mamy do czynienia z dominującą orientacją na familism. W przypadku kobiet (i mężczyzn) charakteryzujących się orientacją na workism, niezależnie od tego, jak duże zachęty zostaną zaoferowane przyszłym rodzicom, nie należy oczekiwać (pozytywnej) zmiany postaw w zakresie dzietności.

Dobrym przykładem wydaje się Szwecja – kraj o wzorcowej zdaniem wielu polityce demograficznej, który oferuje przyszłym rodzicom kompleksowy pakiet wsparcia. Chociaż od końca II wojny światowej mamy tam do czynienia z fluktuacją współczynnika dzietności, to jednak począwszy od 2010 roku obserwujemy powolny, ale systematyczny jego spadek z poziomu 1,98 do 1,67 (stan na 2020), i to pomimo faktu, że coraz większy odsetek osób w wieku rozrodczym stanowią muzułmańscy migranci cechujący się zwykle wyższą dzietnością. Może to sugerować, że dzietność w ostatniej dekadzie wręcz tąpnęła, a jednym z możliwych wyjaśnień jest właśnie stopniowa zmiana orientacji z familism na workism.

Czy aby na pewno Polki chcą rodzić dzieci?

Wspomniane wcześniej i przytoczone w strategii badania dotyczące dzietności w Polsce wskazują, że mamy do czynienia z największym w świecie (!) rozdźwiękiem między deklarowaną a faktyczną dzietnością, co mogłoby świadczyć o dominacji podejścia opartego o familism (czyli kobiety chcą mieć dzieci, ale rezygnują z przyczyn ekonomiczno-społecznych). Zaryzykuję jednak na podstawie obserwacji młodego pokolenia Polek i Polaków hipotezę, że owe deklaracje niekoniecznie w wielu przypadkach mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie wynika to wcale z przyczyn ekonomicznych, ale właśnie z faktu, że coraz więcej młodych ludzi zaczyna orientować się na workism.

Jakimś dowodem potwierdzającym taką hipotezę mogą być wyniki badań stanowiących punkt wyjścia do opracowania Strategii Demograficznej. W pytaniu o priorytety życiowe priorytety prorodzinne wskazało tylko 22,9% respondentów, podczas gdy samorozwój jako swój priorytet wskazało 28,9%, a kolejne 16,7% wybrało wolność definiowaną jako niezależność i święty spokój. Oczywiście dane te nie mogą stanowić jednoznacznej weryfikacji hipotezy o rosnącym znaczeniu orientacji na workism, ale skoro cały czas jesteśmy w trakcie intelektualnego ćwiczenia, przyjmuję takie założenie.

Jeśli zatem młodzi Polacy, a zwłaszcza młode Polki, preferują raczej karierę zawodową niż łączenie jej z obowiązkami rodzinnymi (powtarzam – to opis, nie ocena), to zupełnie inaczej powinniśmy zacząć myśleć o strategii demograficznej. Jeśli zależy nam na zwiększeniu współczynnika dzietności, polityka powinna skoncentrować się niemal wyłącznie na instrumentach kierowanych wobec osób reprezentujących orientację na familism.

Statystycznie nie ma bowiem różnicy, czy np. trzy kobiety urodzą po dwójce dzieci, czy jedna z nich urodzi czwórkę, a pozostałe dwie – po jednym. Z takiego punktu widzenia działania państwa powinny koncentrować się (poza wspomnianym obowiązkowym pakietem medyczno-opiekuńczym) na oferowaniu zachęt dla rodzin, które są chętne do przyjęcia większej liczby potomstwa, ale które nie mogą sobie na to pozwolić ze względu na bariery ekonomiczne (zwłaszcza w przypadku rodzin 2+) lub szeroko rozumiane bariery zawodowe, na czele z wyzwaniem efektywnego łączenia pracy zarobkowej z wychowaniem dzieci (rodziny z jednym potomkiem).

Jakie zatem instrumenty polityki mogą lub potencjalnie mogłyby spowodować zwiększenie liczby dzieci w rodzinach familistów, zarówno tych zainteresowanych łączeniem obowiązków zawodowych i rodzicielskich, jak i tych dopuszczających możliwość przynajmniej czasowej rezygnacji z obowiązków zawodowych?

Zalety i braki polityki prorodzinnej PiS-u

Na początku warto przyjrzeć się istniejącym rozwiązaniom. Niewątpliwie pozytywny wpływ odegrał program „Rodzina 500 Plus”, zwłaszcza w swoim pierwotnym kształcie, a więc oferującym wsparcie na drugie i kolejne dziecko. Choć mieliśmy do czynienia jedynie z czasowym wzrostem współczynnika dzietności w latach 2017-2018, to jednocześnie można postawić dość twardą hipotezę, że program ten zahamował spadek dzietności, przynajmniej na kilka lat. Dodatkowo wprowadzenie świadczenia wychowawczego poprawiło sytuację materialną wielu rodzin, ponieważ stworzyłoby bardziej sprzyjający klimat do „odważniejszych” decyzji prokreacyjnych.

Trzeba jednak mieć świadomość, że za sprawą inflacji, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, realna wartość wsparcia systematycznie spada – od 2016 roku, czyli momentu wprowadzenia programu w życie, wartość nabywcza świadczenia spadła już o prawie 20%. Dlatego warto rozważyć jego waloryzację, a jednocześnie modyfikację programu w kierunku przywrócenia testu dochodowego w przypadku świadczenia na pierwsze dziecko ‒ w ten sposób efekt finansowy zmian dla budżetu mógłby być neutralny.

Równie istotnym rozwiązaniem było wprowadzone jeszcze za rządów koalicji PO-PSL wydłużenie urlopów rodzicielskich, w tym wprowadzenie, a później poszerzenie skali urlopu ojcowskiego (zwanego idiotycznie „tacierzyńskim”), jak również wprowadzenie świadczenia rodzicielskiego dla osób niepracujących (tzw. kosiniakowe).

Kolejną bardzo ważną inicjatywą, wprowadzoną przed 2015 rokiem, a istotnie wzmocnioną przez rząd Zjednoczonej Prawicy, jest program „Maluch” (od 2015 „Maluch+”), mający na celu poszerzenie oferty opieki nad najmniejszymi dziećmi – zarówno w żłobkach, jak i klubach dziecięcych. Od 2015 roku liczba miejsc w tych placówkach wzrosła o ponad 100%, z 80 tys. do ponad 190 tys. Niestety wciąż w wielu miejscach, zwłaszcza na prowincji, brakuje oferty opiekuńczej. W tym kontekście pozytywnie należy patrzeć na plany zapisane w projekcie Krajowego Planu Odbudowy, zakładające rozbudowę sieci żłobków, choć w świetle aktualnych sporów z Komisją Europejską nie ma gwarancji, że polski rząd otrzyma środki na sfinansowanie tego przedsięwzięcia.

Skoro już mowa o opiece nad najmniejszymi dziećmi, pozytywnie należy ocenić również pomysł wprowadzenia tzw. rodzinnego kapitału opiekuńczego, czyli świadczenia przysługującego rodziców dzieci w wieku 12-36 miesięcy (łącznie 12 tys. złotych), które może być przeznaczone na opłacenie żłobka, opiekuna/opiekunki lub indywidualnej opieki rodzica. Właśnie elastyczność tego rozwiązania stanowi jego największą zaletę – im szerszy repertuar wsparcia, tym większe poczucie bezpieczeństwa obecnych i potencjalnych rodziców. Niestety należy zauważyć, że bez poszerzenia oferty żłobkowej, zwłaszcza na prowincji, ten wybór będzie dla części rodziców czysto teoretyczny.

Powyższe rozwiązania – świadczenie 500+, ale przede wszystkim urlopy rodzicielskie, program „Maluch+” oraz rodzinny kapitał opiekuńczy – są istotne zwłaszcza z perspektywy rodziców chcących godzić obowiązki rodzinne i zawodowe. Jak dotąd brakowało rozwiązań dla osób gotowych wychować większą liczbę dzieci. Z tej perspektywy na uwagę zasługują wprowadzona w ostatnich latach minimalna emerytura dla kobiet, które urodzą co najmniej czwórkę dzieci, jak również planowana ulga PIT dla rodzin 4+, choć to ostatnie rozwiązanie jest problematyczne. Z jednej strony może on bowiem stanowić zachętę dla wielu rodzin chcących mieć dzieci do powiększenia liczby potomstwa, ale z drugiej strony, jak wskazują wyliczenia ośrodka CeNeA przygotowane na zlecenie Senatu RP, rozwiązanie to może pogłębić zjawisko odwróconej redystrybucji, czyli w uproszczeniu transferu publicznych środków od biedniejszych do bogatszych.

Trzeba uczciwie przyznać, że zestaw instrumentów wsparcia rodzin jest pokaźny. Czego w nim brakuje? W moim odczuciu trzech kluczowych elementów. Po pierwsze, rozwiązań realnie zwiększających elastyczność czasu pracy rodziców – z perspektywy osób chcących łączyć życie zawodowe z rodzinnym to kwestia o fundamentalnym znaczeniu. Po drugie, brakuje rozwiązań dla rodziców, którzy są gotowi zrezygnować z kariery zawodowej na rzecz wychowywania dzieci, 500+ to zdecydowanie za mało. Jednym z możliwych rozwiązań tego problemu jest wprowadzenie quasi-pensji rodzicielskiej, która zostanie w bardziej szczegółowy sposób opisana w dalszej części tekstu. Po trzecie wreszcie, ogromnym problemem pozostaje brak promocji partnerskiego modelu opieki nad dziećmi. Jak pokazuje większość badań, bez większego zaangażowania ojców w wychowanie dzieci nie mamy co liczyć na wzrost współczynnika dzietności. Opowieści o cnotach niewieścich i powrocie do tradycyjnego modelu rodziny, zwłaszcza w obliczu społecznego klimatu związanego z ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, mogą jeszcze mocniej zniechęcić młode kobiety do posiadania potomstwa.

Nieuchronna zapaść lub transformacja polskiej szkoły

W ten problem wpisuje się także brak wsparcia państwa w zakresie przygotowania do sprostania rosnącym wymaganiom procesu wychowawczego i edukacyjnego. Nie da się bowiem patrzeć na politykę rodzinną w oderwaniu od polityki edukacyjnej. Temu zagadnieniu chciałbym poświęcić drugą część niniejszego tekstu.

Rozpocznę ją od stwierdzenia, że na horyzoncie obserwujemy majaczącą już rewolucję systemu edukacji. Jestem głęboko przekonany, że polską szkołę publiczną w perspektywie najbliższych 10 lat czeka zapaść lub radykalna transformacja. Rozmowy z dyrektorami szkół, nauczycielami i ekspertami edukacyjnymi jedynie potwierdzają tę intuicję. A patrząc na rolę szkoły w rodzicielstwie i wychowaniu dzieci, to właśnie sfera edukacyjna będzie kolejnym kluczowym czynnikiem przyszłej dzietności Polek i Polaków.

Skąd zatem wywodzę hipotezę o rychłej zapaści publicznej edukacji? Powodów jest wiele, ale najważniejszy z nich dokonuje się na naszych oczach – rewolucja informacyjna radykalnie zmieniająca status nauczyciela, na którym „zbudowana” jest współczesna szkoła (nota bene twierdzenie, że szkoła kręci się wokół uczniów, jest jednym z większych mitów funkcjonujących w przestrzeni publicznej – szkoła od samego początku kręciła się właśnie wokół nauczycieli, o czym ostatnio mogliśmy się dobitnie przekonać, np. w trakcie nauczycielskiego strajku z 2018 roku).

Musimy bowiem pamiętać, że nauczyciel przez długie lata był nośnikiem wiedzy w społeczeństwie, dysponował znacznym kapitałem symbolicznym, nawet jeśli nie wiązało się to z wysokim kapitałem finansowym. Jednak wraz z upowszechnieniem się wiedzy jego rola i pozycja wyraźnie osłabły. Dziś każdy uczeń mający smartfona jest w stanie zweryfikować wiedzę nauczyciela w minutę, i to nie wychodząc z klasy. W efekcie nauczyciel w swojej tradycyjnej roli wykładowcy odpowiedzialnego za „wyłożenie” materiału zasadniczo przestał być potrzebny i stał się bezradny, tym bardziej, że uczniowie doskonale to wyczuwają.

Sami nauczyciele są w stanie utrzymać szacunek uczniów tylko wtedy, kiedy uda im się umiejętnie dostosować do nowej sytuacji i stać się bardziej mentorami czy przewodnikami, a nie robotami do wykładania „towaru” edukacyjnego. Innymi słowy, szansą na uratowanie szkoły i zawodu nauczyciela jest odejście od modelu transmisyjnego (nauczyciel-nadawca i uczeń-odbiorca) na rzecz modelu relacyjnego, gdzie nauczyciel i uczeń stają się swego rodzaju partnerami.

Niestety zgodnie z dominującą w Polsce od lat filozofią polityki edukacyjnej współczesna szkoła nadal funkcjonuje w prostym modelu transmisyjnym, a na horyzoncie niespecjalnie widać, by coś w tej materii miało się zmienić, bo wiązałoby się to z koniecznością radykalnego przedefiniowania zawodu nauczyciela i zwolnienia znacznej części obecnych belfrów, którzy nie będą potrafili zejść z wysokości katedry i wejść w bardziej partnerską relację.

Paradoksalnie jednym z największych hamulcowych zmian nie są szeregowi nauczyciele, ale raczej uczelnie pedagogiczne, nauczycielskie związki i ministerialni urzędnicy. Nauczyciele „frontowi” mają bowiem coraz większą świadomość, że istniejący model sypie się im w rękach. Pandemia i wprowadzone ostatnio zmiany w tzw. nadzorze pedagogicznym jedynie ten proces przyśpieszyły, bo nauczyciele zderzyli się z rzeczywistością braku szacunku, sprawczości, pewności, wsparcia i wreszcie ‒ braku sensu.

Edukacja zdalna zerwała bowiem zasłonę i pokazała zarówno nauczycielom, ale także wielu rodzicom, że publiczna szkoła to potiomkinowska wioska. Zgubienie kilkunastu procent uczniów w tym czasie stanowi smutne potwierdzenie tej obserwacji. Jeśli wierzyć, że szeroko rozumiana kultura tworzy język opisu rzeczywistości i wyprzedza w tym polityków czy akademików, to dobrym opisem sytuacji, w jakiej znajdują się obecnie nauczyciele, może być krótki film byłego członka kabaretu Łowcy.B – Bartosza Gajdy – z cyklu Zwykły bohater.

W konsekwencji postępujących zmian szkoła stała się bardzo nieatrakcyjnym miejscem pracy – niskopłatnym i niskoprestiżowym, co zwłaszcza w sytuacji coraz mniejszego bezrobocia i malejącej liczebności kolejnych roczników wybierających się na studia i wchodzących na rynek pracy będzie skutkować z jednej strony postępującą selekcją negatywną do zawodu, a z drugiej spadającą liczbą nauczycieli. Już dziś w wielu miejscach brakuje nauczycieli takich przedmiotów, jak matematyka, fizyka czy chemia, gdyż absolwenci tych kierunków wolą wybrać pracę w sektorze prywatnym. Z moich osobistych prognoz sprzed dwóch lat (jeszcze zanim uderzyła w nas pandemia), przygotowanych na potrzeby raportu Poza horyzont: Kurs na edukację, wynikało, że w 2030 roku będzie brakować już ok. 100 tys. nauczycieli. Obecnie ta prognoza wydaje mi się bardzo optymistyczna.

Tym bardziej, że w ostatnich latach jesteśmy świadkami postępującego exodusu uczniów, a co za tym idzie, także najlepszych nauczycieli, do szkół niepublicznych – obecnie już co dziesiąty uczeń uczęszcza do prywatnych lub społecznych placówek edukacyjnych. Co istotne, zjawisko to nie dotyczy wyłącznie polskich metropolii, ale w coraz większym stopniu prowincji. Pewnie na wsiach trudno jeszcze uświadczyć niepublicznej szkoły, ale już w miastach 50-tysięcznych taka oferta jest dostępna.

Zważywszy, że polskie społeczeństwo jest statystycznie coraz zamożniejsze, a jednocześnie rośnie świadomość rodziców co do fatalnego stanu publicznej edukacji, niespecjalnie należy się spodziewać odwrócenia się opisywanego trendu. Zdają się to potwierdzać badania – w sondażu przeprowadzonym w lutym tego roku przez firmę IPSOS dla oko.press aż 55% rodziców odpowiedziało twierdząco na pytanie: „Czy gdyby pieniądze nie były przeszkodą, posłałaby Pan/Pani dziecko do płatnej szkoły społecznej lub prywatnej?”. Prawdopodobnie utrzymają się prestiżowe publiczne licea, ale już na poziomie szkoły podstawowej powinniśmy spodziewać się daleko idącej prywatyzacji i swoistej gentryfikacji (prywatne podstawówki dla klasy wyższej i aspirującej klasy średniej oraz publiczne dla klasy ludowej).

To zaś oznacza, że w obliczu braku politycznej wyobraźni rządzących i równocześnie braku woli zmian ze strony środowiska nauczycielskiego (w tym zwłaszcza Związku Nauczycielstwa Polskiego) instytucję (publicznej) szkoły czeka zapaść, bo uciekną z niej jednostki zdolne do wprowadzania projakościowych zmian. W konsekwencji, chcąc nie chcąc, ktoś będzie musiał przejąć obowiązki nauczycieli, i patrząc na współczesną szkołę, można stwierdzić, że najprawdopodobniej będą to musieli być rodzice.

Możliwe, że reformy minister Anny Zalewskiej, a ostatnio ministra Przemysława Czarnka, zmierzające w uproszczeniu do powrotu do tradycyjnej wizji szkoły spowodują wcześniejsze zetknięcie z falą tsunami, ale umówmy się – także bez nich to zderzenie czekałoby nas prędzej czy później. Nie ma co jednak płakać nad śmiercią szkoły w obecnym kształcie – nasi uczniowie, choć wypadają naprawdę nieźle w międzynarodowych testach kompetencji PISA prowadzonych przez OECD, spędzają najwięcej czasu na naukę i należą do najbardziej zestresowanych. Cenę za to przyjdzie nam zapłacić już za kilka lat w postaci fali wypalenia, a nierzadko pewnie też depresji. Zresztą w moim odczuciu dzisiejszy fatalny stan zdrowia psychicznego Polaków zawdzięczamy między innymi właśnie szkole.

Polski rodzic jak w programie Jeden z dziesięciu – „na siebie”

Obserwacja zmian zachodzących we współczesnej szkole wskazuje, że coraz większe oczekiwania będą nakładane na rodziców, którzy i tak w ostatnich latach muszą mierzyć się z rosnącą presją, bowiem jakość wychowania dziecka stanowi, zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich (ale nie tylko, bo trend ten schodzi na polską prowincję), element prestiżu i pozycji społecznej. Stąd też jesteśmy (i w moim odczuciu będziemy) świadkami upowszechniania się zjawiska aktywnego rodzicielstwa, które nota bene może przybierać wręcz patologiczne kształty, kiedy aktywny rodzic będzie poświęcał dziecku coraz więcej czasu, a jednocześnie nie będzie go spędzał indywidualnie ze swoją pociechą. Współczesny kapitalizm dostrzegł w tym prawdziwą żyłę złota i będzie nas wszelkimi dostępnymi środkami zachęcał, abyśmy inwestowali coraz więcej pieniędzy w zabawki edukacyjne czy kolejne zajęcia pozalekcyjne, co uczyni z naszych dzieci roboty, a jednocześnie odciągnie nas ze świata relacji i wepchnie w świat konsumpcji.

Niezależnie od skutków tej narastającej presji, której ofiarami stają się zarówno rodzice, jak i dzieci, ci pierwsi będą doświadczać coraz to większych problemów z wypełnianiem powierzanych im ról, zwłaszcza że opisywany proces dzieje się w momencie pogłębiającego się kryzysu instytucji rodziny. Nie jest już wielkim zaskoczeniem fakt, że w Polsce co trzecie małżeństwo się rozpada. Tym samym wielu rodziców musi radzić sobie z zadaniami wychowawczymi i edukacyjnymi albo samodzielnie, albo w warunkach nietrwałych związków.

Jednocześnie tzw. tradycyjna rodzina doświadcza bardzo podobnych przemian jak szkoła – coraz trudniej będzie utrzymać model oparty o transmisyjność, hierarchię, dominację i (w niektórych przypadkach) przemoc, zwłaszcza w relacji pomiędzy mężczyznami i kobietami, ale także rodzicami i dziećmi. Za sprawą szeroko rozumianych procesów emancypacyjnych coraz trudniej będzie powrócić do tradycyjnego modelu rodziny (dodam, że na całe szczęście). To jednak oznacza, że nawet jeśli współcześni rodzice mają jakieś wzorce rodziny, to, po pierwsze, nie mogą już często liczyć na wsparcie ze strony dziadków, rodzeństwa itd., które było fundamentalnym elementem tamtego starego modelu, a po drugie, te wzorce muszą ulec zmianie.

Wspomniane zmiany powodują bardzo poważne skutki dla państwa w wymiarze polityki rodzinnej, opiekuńczej i wreszcie edukacyjnej, ale także polityki rynku pracy. Jeśli zgodzimy się z hipotezą mówiącą o upowszechniającym się, i to nie tylko w największych miastach, zjawisku coraz silniejszego zaangażowania rodziców w proces wychowania i kształcenia dzieci (gdzie to drugie przestaje być modą, a staje się koniecznością), obowiązki rodzicielskie będą nie tylko zajmować coraz więcej czasu, ale także, a może przede wszystkim, będą wymagać nowych kompetencji.

Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z wizją aktywnego rodzicielstwa, czy też nie, ze względu na samą rewolucję edukacyjną rodzice będą coraz częściej potrzebować rzetelnych wiedzy i umiejętności, których współcześnie albo nie posiadają, albo zdobywają je w sieci, niestety nierzadko w nieuporządkowany sposób (internetowe fora dla rodziców, w tym zwłaszcza dla mam, stanowią bardzo dynamicznie rozwijającą się strefę, a jednocześnie oferowana tam wiedza nie zawsze spełnia standardy). Stąd też zasadnym wydaje mi się pytanie, w jaki sposób wesprzeć współczesnych rodziców w procesie wychowania, aby zdjąć ciążącą na nich, a tym samym na ich dzieciach, presję i jednocześnie uchronić zarówno jednych, jak i drugich od nerwic. Przeprowadźmy więc ćwiczenie z wyobraźni w poszukiwaniu potencjalnych rozwiązań.

Pomysł „zawodowego rodzicielstwa”

Zdaję sobie sprawę z wrażliwości tematyki wychowawczej, w końcu w społeczeństwie nie mamy jednego modelu wychowania. Niezbędne wydaje się więc stworzenie przestrzeni, w której rodzice będą mieli możliwość zapoznać się z różnymi modelami, ich silnymi i słabymi stronami, a przede wszystkim uzyskać podstawową wiedzę z zakresu pedagogiki i psychologii rozwoju oraz komunikacji na linii rodzic-dziecko i rodzic-rodzic. To ostatnie jest szalenie istotne, zwłaszcza jeśli myślimy o przejściu od transmisyjnego do relacyjnego modelu edukacji, a może i modelu wychowania.

Przy założeniu, że problematyka wychowawczo-edukacyjna jest istotna z perspektywy państwa i jego obywateli, taką przestrzeń powinno zapewnić państwo, a najbardziej odpowiednim miejscem do edukacji rodziców jest szkoła. To zresztą wskazuje jeden z pożądanych kierunków zmian tej instytucji – szkoła publiczna mogłaby zmodyfikować profil i część swojej oferty kierować do rodziców, także po to, aby w przyszłości, kiedy już uda się nam przejść na bardziej relacyjny model edukacji, jakąś część z nich zaangażować czasowo (na rok albo nawet kilkanaście lat) jako mentorów wspomagających w procesie dydaktycznym zawodowych nauczycieli, co może okazać się koniecznie w sytuacji pogłębiającego się deficytu liczebności tych ostatnich. Zwłaszcza że w gruncie rzeczy kompetencje rodzica i nauczyciela w relacyjnym modelu edukacyjnym i wychowawczym są do siebie bardzo zbliżone.

Co więcej, otwarcie się szkoły na „niezawodowych” nauczycieli może z jednej strony wspomóc pożądany proces przemiany publicznej szkoły, a z drugiej strony pozwolić na jej reinstytucjonalizację. Pojęcie to w praktyce oznacza przekształcenie szkoły w coś bardziej na kształt lokalnego domu kultury, czyli przestrzeni umożliwiającej budowę więzi międzypokoleniowych i szeroko rozumianego kapitału społecznego, którego brak jest uznawany za jedną z największych bolączek naszego państwa.

Jestem absolutnie świadomy, że oferta kształcenia rodziców nie trafi do wszystkich – trudno mi sobie wyobrazić, aby większość osób w wieku, powiedzmy, 30 lat powróciła do szkoły, by uczyć się nowego, bardziej relacyjnego rodzicielstwa. Jeśli jednak uwzględnimy obserwację opisaną w pierwszej części tekstu, że dzieci będą się rodzić zdecydowanie częściej osobom charakteryzującym się orientacją na familism, ta oferta powinna być kierowana szczególnie do tej grupy, aby wzmocnić ich kompetencyjnie (choć oczywiście „workiści” też powinni mieć możliwość korzystania z takiego wsparcia).

Nie wykluczam zresztą, że osoby rezygnujące z kariery zawodowej na rzecz „profesjonalnego” rodzicielstwa mogłyby stać się, przynajmniej okresowo i w elastycznym wymiarze czasowym, takimi „niezawodowymi” nauczycielami i wziąć odpowiedzialność nie tylko za własne dzieci, ale także za wsparcie procesu wychowania oraz kształcenia potomstwa osób, które nie chcą rezygnować z kariery zawodowej z powodu posiadania dziecka. W praktyce może to wyglądać tak, że rodzic wspomaga nauczyciela w towarzyszeniu rozwojowi edukacyjnego nie tylko własnego dziecka, ale i jego koleżanek oraz kolegów z klasy.

Nie jest wcale powiedziane, że osoby decydujące się na swego rodzaju „zawodowe” rodzicielstwo w ogóle muszą mieć własne dzieci. Umiem sobie bowiem wyobrazić sytuację małżeństwa, które ma pragnienie wyboru takiej ścieżki życiowo-zawodowej, a z różnych przyczyn nie ma własnych dzieci. Takie historie będą zresztą coraz częstsze, zważywszy na pogłębiający się problem bezpłodności par.

Wprowadzenie instytucji quasi-zawodowych rodziców, którzy zrezygnowaliby przynajmniej czasowo z innych obowiązków zawodowych, a jednocześnie w jakiejś części zaangażowaliby się we wsparcie nauczycieli, wiąże się jednak z koniecznością wdrożenia czegoś na kształt wypłacanej z budżetu państwa „pensji rodzicielskiej”, o której piszę od prawie trzech lat. Może to być praca pełnoetatowa jednego lub dwójki rodziców (w zależności od liczby dzieci) albo praca na część etatu dla każdego z rodziców, tak aby mogli się oni wymieniać przy opiece zwłaszcza nad najmniejszymi dziećmi.

Podsumowując, „zawodowi” rodzice mogliby istotnie zmienić sposób funkcjonowania placówek wychowawczo-oświatowych. Z jednej strony część z nich (np. rodzice starszych dzieci) mogłaby stanowić wsparcie dla zawodowych nauczycieli w szkołach, co umożliwiłoby bardziej łagodne przejście z modelu transmisyjnego na model mentorski/relacyjny, w którym nauczyciel jest bardziej przewodnikiem uczniów, a nie prostym „transmiterem” programu kształcenia. Z drugiej strony inna część (np. rodzice młodszych dzieci) mogłaby zaangażować się w opiekę żłobkowo-przedszkolną i umożliwić likwidację wielodzietnych przedszkoli, a zwłaszcza żłobków, które nie są optymalnym miejscem dla najmłodszych dzieci (lub osoby takie mogłyby stanowić realna alternatywę opiekuńczą w miejscach, gdzie publicznych żłobków zwyczajnie nie ma).

Kilka słów ostrożnej samokrytyki

Oczywiście wprowadzenie instytucji quasi-zawodowych rodziców rodzi mnóstwo pytań i potencjalnych kontrowersji dotyczących chociażby tego, kto mógłby odgrywać taką rolę. Czy tylko osoby znajdujące się w związku małżeńskim? A może także osoby samotne, które nie znalazły partnera, ale mają silne pragnienie podjęcia się obowiązków rodzicielskich? Ile powinna wynosić taka „pensja rodzicielska”? Kto i czy w ogóle dokonywałby weryfikacji takich osób? Jeśli tak, to na jakich zasadach powinna być ona przeprowadzana? Czy i jak prawnie powinna być uregulowana opieka sąsiedzka ze strony „zawodowych” rodziców poza tradycyjnymi placówkami? Jak przeprowadzić reformę edukacyjną, która umożliwiłaby przejście do modelu relacyjnego i włączenie rodziców w proces reinstytucjonalizacji szkoły?

Takie pytania można mnożyć. Celem tego tekstu nie jest jednak szczegółowe zaplanowanie reformy edukacji i przedstawienie oceny skutków regulacji wprowadzenia instytucji „zawodowych” rodziców. Chcę w nim przede wszystkim zwrócić uwagę, że w świetle zarówno zmian w obszarze strategii dzietnościowych (z kluczową typologią workism vs. familism), jak i kryzysu takich instytucji, jak szkoła czy tradycyjna rodzina niezbędne wydaje się przemyślenie założeń polityki rodzinnej. Proste kopiowanie rozwiązań z państw rozwiniętych, w których rozwiązania te działały w przeszłości, ze względu na specyfikę kulturową polskiego społeczeństwa i zachodzące zmiany cywilizacyjne może zwyczajnie w świecie nie zadziałać.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.