Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  17 marca 2019

Wyzwanie na XXI wiek. Projekt solidarności międzypokoleniowej

Marcin Kędzierski  17 marca 2019
przeczytanie zajmie 20 min
Wyzwanie na XXI wiek. Projekt solidarności międzypokoleniowej ilustracja: Rafał Gawlikowski

Jest takie cywilizacyjne wyzwanie, które pozostaje praktycznie nieobecne w debacie publicznej. Chodzi o konieczność ułożenia na nowo relacji międzypokoleniowych we współczesnym państwie, co wynika z postępujących zmian demograficznych, edukacyjnych i na rynku pracy. Z tych powodów musimy wypracować nowy społeczny model solidarności międzypokoleniowej.

Żyjemy w czasach przełomu. Na horyzoncie majaczą już wielkie zmiany, których ostatecznego kształtu nie jesteśmy w stanie dzisiaj przewidzieć. Globalne ocieplenie klimatu; masowe migracje; nierówności dochodowe; kryzys demokracji liberalnej i widmo polityczno-społecznej rewolucji; czwarta rewolucja przemysłowa i przekształcenia w ramach globalnego kapitalizmu; narastający konflikt między USA a Chinami; kłopoty strefy euro, które mogą doprowadzić do dezintegracji całej Unii Europejskiej. Każdy z tych tematów to materiał na osobną książkę. Zresztą, sporo ich już powstało.

Mam jednak wrażenie, że wciąż w debacie publicznej umyka nam jedno ogromne wyzwanie, które, niezależnie od tych wspomnianych wyżej, może odegrać kluczową rolę w historii świata XXI wieku. Co prawda, doświadczamy go prawie wszyscy na przeróżne sposoby, ale wciąż brakuje nam jego kompleksowego i syntetycznego opisu. Tak abyśmy uświadomili sobie w pełni jego istnienie. Bo bez tej świadomości nie jesteśmy w stanie na nie odpowiedzieć. Byłoby szaleństwem twierdzić, że jestem w stanie taki kompleksowy, syntetyczny opis zaproponować. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy zacząć o tym mówić i pisać. Tym „niewidzialnym” wyzwaniem jest solidarność międzypokoleniowa, a dokładnie jej brak.

Kiedy przed dwoma laty na kanwie ewaluacji Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zastanawialiśmy się w Klubie Jagiellońskim, jak zdefiniować pojęcie rozwoju i czemu powinien on służyć, doszliśmy do przekonania, że na rozwój należy patrzeć przez pryzmat dwóch celów: solidarności terytorialnej oraz solidarności międzypokoleniowej. W ubiegłym roku wzięliśmy w Klubie na warsztat pierwszy ze wskazanych celów, a efektem tych prac był raport Polska średnich miast, podejmowana przez nas (i zakończona pewnym sukcesem) aktywność w debacie publicznej w celu promocji idei deglomeracji, i wreszcie zorganizowany w styczniu 2019 r. IV Kongres Klubu Jagiellońskiego w Radomiu, który odbył się pod hasłem „Polska średnich miast”.

Cel: solidarność międzypokoleniowa

Nadszedł zatem moment, aby pochylić się nad solidarnością międzypokoleniową. Najprostszym wyjaśnieniem tego pojęcia może być stwierdzenie, że ludzie w różnym wieku dla dobra całej wspólnoty politycznej biorą na miarę swoich możliwości odpowiedzialność za innych jej członków, którzy znajdują się w największej potrzebie.

Kto jednak jest dziś w największej potrzebie i wymaga wsparcia? Albo inaczej – jaka grupa wiekowa jest dziś kluczowa z perspektywy długookresowego rozwoju całej wspólnoty, a jednocześnie zmaga się z najbardziej palącym problemami?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście bardzo kontrowersyjna, ale z wielu powodów, które zostaną opisane poniżej, w moim przekonaniu (podkreślam, że nie jest to głos całego środowiska Klubu Jagiellońskiego) wspólnota powinna dziś szczególną troską otoczyć ludzi w wieku 25–40.

Są to osoby rozpoczynające pracę zawodową (w której z roku na rok spędzają coraz więcej czasu), zakładają rodziny, decydują się (albo coraz częściej nie decydują się) na posiadanie dzieci i przeżywają statystycznie szczyt wydatków konsumpcyjnych (mieszkanie/dom, dzieci, etc.), a jednocześnie z wielu powodów są coraz słabiej przygotowane do tej roli. I co gorsza, ze względu na natłok obciążeń niespecjalnie mają czas, żeby sobie to wszystko dobrze poukładać. Stąd płynie prosty wniosek dla całej wspólnoty. Choć inne grupy nie są w stanie wprost przejąć większości wskazanych obciążeń, musimy wszyscy zastanowić się, jak systemowo podarować dwudziesto- i trzydziestolatkom to, czego najbardziej im dziś brakuje – czas.

Drugą grupą, która wymaga szczególnego wsparcia ze strony wspólnoty, są osoby w wieku 70+. Tutaj powód jest znacznie prostszy – nie wypracowaliśmy jeszcze modelu funkcjonowania tej grupy w społeczeństwie, bo obserwujemy dopiero pierwsze pokolenie, które w większości statystycznie przekroczyło ten wiek. Ten brak modelu kończy się w efekcie systemowym opuszczeniem, bo nie mamy pomysłu, co zrobić z osobami starszymi.

Dlatego, parafrazując słynne powiedzenie o tym, czego nie unikniemy, do podatków i śmierci można dziś spokojnie dopisać samotność. Wydaje mi się, że choć obydwie grupy bardzo wiele dzieli, to jest jeden element, który je łączy. Jest nim podatność na depresję, o której mówi się, że będzie chorobą XXI wieku. Ten „wróg wewnętrzny” może okazać się równie niebezpieczny, jak zagrożenia, które czyhają na nas z zewnątrz.

Diagnoza wyzwania w trzech krokach

Zgodnie z prawidłami analizy polityki publicznej, po zidentyfikowaniu problemu należy pochylić się nad jego kompleksową diagnozą,  która w tym przypadku musi przyjąć de facto postać opisu kondycji współczesnego społeczeństwa. Nie da się go kompleksowo przedstawić w tak krótkim tekście, dlatego chciałbym się skupić jedynie na trzech, w moim przekonaniu, kluczowych dziedzinach, które są istotne z perspektywy wskazanego problemu. Zdaję sobie sprawę, że nawet te kilka aspektów może sprawiać wrażenie „ogólnej teorii wszystkiego”. Uważam jednak, że bez holistycznego spojrzenia na demografię, rynek pracy oraz edukację nie da się zrozumieć istoty problemu/problemów, przed jakim stajemy.

1.Demografia

Doświadczamy procesu starzenia się społeczeństwa, który jest spowodowany dwoma czynnikami. Zacznę od tego mniej oczywistego. W sposób nie do końca społecznie dostrzegany rośnie nam średnia długość życia. Podczas gdy w 1950 r. w krajach rozwiniętych wynosiła ona ok. 65 lat, dziś wyraźnie przekracza 80 lat. Oznacza to, że w stosunkowo krótkim czasie wskaźnik ten wzrósł aż o ok. 20 lat.  Proces ten dotyczy także do Polski.

Zjawisko to ma ogromne konsekwencje w wielu różnych dziedzinach. Wystarczy powiedzieć, że podczas gdy ludzie urodzeni po wojnie rzadko kiedy znali wszystkich swoich dziadków, dzisiejsza młodzież miała szansę spędzić swą młodość w towarzystwie pradziadków. Jednocześnie ze względu na procesy urbanizacyjne i migracyjne (w tym także tzw. euromigrację) szansa ta raczej nie była wykorzystana, co w rezultacie przekłada się na wydłużające się osamotnienie ludzi w ostatnich latach życia, tym gorsze, że przeżywane ze świadomością opuszczenia przez rodzinę. Z jeszcze innej perspektywy patrząc, czym innym było utrzymanie związku małżeńskiego do śmierci jednego z małżonków, kiedy ta śmierć przychodziła w wieku pięćdziesięciu kilku lat, a czym innym jest wytrwanie z jedną osobą przez ponad pół wieku. To wszystko nie pozostaje bez wpływu na współczesny model rodziny – z jednej strony bardziej wielopokoleniowej, a z drugiej – coraz częściej zdefragmentowanej.

Ponadto, mając na uwadze, że statystycznie człowiek jest bardziej podatny na nowotwory po ukończeniu 60. roku życia, wraz ze wzrostem jego długości będziemy notować coraz większy odsetek zachorowań na raka (stąd też nowotwory uzyskały miano choroby XXI w.), co nie może pozostać bez odpowiedzi ze strony systemów ochrony zdrowia. Mam tu na myśli zarówno sam proces leczenia i troskę o jakość życia chorych, którzy będą stanowić coraz większy odsetek społeczeństwa (zważywszy, że coraz częściej udaje nam się skutecznie walczyć z rakiem), jak i profilaktykę nowotworów.

Wreszcie, wzrost średniej długości życia ma kluczowe znaczenie dla kondycji systemu emerytalnego. Wiek emerytalny na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat (z małym wyjątkiem) nie został bowiem w Polsce podniesiony. W rezultacie przeciętna długość okresu pobierania świadczeń emerytalnych wzrosła kilkukrotnie, co przy jednoczesnym utrzymaniu średniej długości okresów składkowych musi przełożyć się na obniżenie poziomu emerytur w przyszłości. Tak zwana stopa zastąpienia, czyli relacja wysokości przyszłej emerytury do ostatniego wynagrodzenia, dla obecnych dwudziestolatków szacowana jest na niecałe 40%, podczas gdy dzisiejsi emeryci mogą liczyć przeciętnie na 50–60% swojej ostatniej pensji. Warto też zauważyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu przeciętnie pracowaliśmy 40–45 lat, a byliśmy utrzymywani przez rodziców lub państwo przez mniej więcej 25 lat. Obecnie ta proporcja uległa istotnej zmianie. W efekcie statystycznie niemal przez połowę życia utrzymujemy się z dochodów niepochodzących bezpośrednio z naszych wynagrodzeń.

Dotykając problemu starzenia się społeczeństwa, nie sposób pominąć drugiego elementu, jakim jest spadający poziom współczynnika dzietności. Spędza on sen z powiek polityków znacznie częściej niż wspomniany wyżej proces wydłużania się życia, choć w gruncie rzeczy obydwa zjawiska są równie istotne z perspektywy starzenia się społeczeństw.

Najlepszym przykładem powszechnej troski o dzietność może być program „Rodzina 500 Plus”, choć paradoksalnie jego twórcy zdawali sobie sprawę (vide ocena skutków regulacji ustawy), że dodatkowe świadczenie pieniężne nie spowoduje wyraźnego i trwałego wzrostu liczby urodzeń (czego dowodzą najnowsze dane za rok 2018). Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że decyzje o posiadaniu dzieci nie są motywowane przede wszystkimi czynnikami natury ekonomicznej, ile raczej kulturowej i społecznej.

Po pierwsze, jesteśmy świadkami postępującej „feminizacji” życia społecznego, mającej na celu wyrównanie szans kobiet i mężczyzn, z naciskiem na równość na rynku pracy. Skutkiem zmiany myślenia młodych kobiet o karierze zawodowej jest w efekcie nie tylko spadek dzietności, ale także opóźnianie przez kobiety decyzji o urodzeniu pierwszego (i kolejnego) dziecka. W 1970 r. przeciętna Polka rodziła pierwsze dziecko w wieku niespełna 23 lat, obecnie zaś rodzi je w wieku prawie 28 lat. Co ciekawe, wiek ten zaczął opóźniać się dopiero na przełomie wieków XX i XXI – jeszcze w 1998 r. wynosił on 23,8 roku. Pokazuje to, jak ogromnych zmian społeczno-kulturowych doświadczyło polskie społeczeństwo na przestrzeni ostatnich 30 lat.

Ponadto kobiety coraz częściej oczekują od swoich partnerów wsparcia przy opiece nad dzieckiem/dziećmi. Wsparcia, którego ze względu na postępującą ucieczkę do dużych miast, rosnącą atomizację społeczną oraz „monowiekowość dzielnic” (w sąsiedztwie mieszkają najczęściej ludzie w podobnym wieku, borykający się z podobnymi problemami) nie otrzymują już od innych członków rodziny czy też wspólnoty lokalnej (czyli w praktyce sąsiadów). Badania pokazują, że „trauma” po urodzeniu pierwszego dziecka, wynikająca z braku takiego wsparcia, stanowi najpoważniejszą przyczynę rezygnacji ze starań o kolejne dziecko. Już ta obserwacja powinna dać nam dużo do myślenia, jeśli w ogóle chcemy podejmować jakiekolwiek działania publiczne na rzecz zwiększenia dzietności i obniżenia średniej wieku naszego społeczeństwa.

2.Rynek pracy

W wyniku zmian o charakterze politycznym, społecznym, gospodarczym, kulturowym i technologicznym coraz później wkraczamy na poważnie na rynek pracy. Jeszcze w 1990 r. jedynie co dziesiąty absolwent szkoły średniej decydował się na studia wyższe. Reszta osób szła do pracy, albo, tak jak to miało miejsce w przypadku kobiet, zostawało w domu z dziećmi. Współcześnie nie tylko współczynnik skolaryzacji brutto wzrósł do około 50%, ale coraz częściej okres studiów jest wydłużany. Zjawisko to może nie jest jeszcze w Polsce tak powszechne jak w krajach Europy Zachodniej, ale można już dziś zaobserwować wyraźny trend. Dzieje się tak m.in. dlatego, że rynek pracy w ostatnich latach systematycznie podnosił wymagania w zakresie kwalifikacji zawodowych (w sensie formalnym), de facto zmuszając ludzi do studiowania. Nawet jeśli w pewnym stopniu wynikało to z mody na studiowanie, nie da się ukryć, że miało to też racjonalne przyczyny związane z postępującą rewolucją informacyjną i wyłanianiem się gospodarki opartej na wiedzy.

Opóźnienie momentu wkroczenia na rynek pracy nie jest jednak bez znaczenia dla dojrzałości młodego pokolenia – podczas gdy jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej pełną odpowiedzialność za swoje życie musieli brać już nastolatkowie, współcześnie obserwujemy wydłużający się proces dojrzewania. Na marginesie warto dodać, że zjawisko to ma nie tylko kulturowe, ale także biologiczne podstawy, jeśli wierzyć najnowszym badaniom z zakresu neurobiologii. W rezultacie jako społeczeństwo (a nie pojedyncze jednostki) nie jesteśmy już zdolni do podejmowania ważnych, życiowych decyzji w wieku 20 lat, nawet jeśli mnie jako zwolennikowi katolickiej nauki społecznej nie do końca się to podoba.

Idąc dalej, wzrostu liczby studentów nie sposób nie wiązać ze wspomnianą wcześniej „feminizacją” kultury, która zachęciła rzesze kobiet do studiowania. W rezultacie nastąpiło odwrócenie parytetu płciowego na uczelniach – stopniowo przewagę zaczynają uzyskiwać właśnie kobiety. Są kraje, gdzie ta relacja wynosi już 70:30 na ich korzyść. Zjawisko to ma poważne konsekwencje społeczne i nie chodzi wyłącznie o wspomniane wcześniej opóźnienie „decyzji prokreacyjnych”, czy nawet rezygnację z chęci posiadania potomstwa.

Jak wynika z badań prof. Przemysława Śleszyńskiego, autora raportu Polska średnich miast, jednym z ubocznych skutków feminizacji uczelni będzie zachwianie proporcji płciowych – podczas gdy w największych miastach już dziś na 100 mężczyzn przypada 130 kobiet, to na prowincji ten odsetek jest odwrotny. W rezultacie wiele kobiet i mężczyzn będzie skazanych albo na samotność, albo wchodzenie w nietrwałe związki. Nie oznacza to per se spadku współczynnika dzietności, wszak dzieci mogą się rodzić w związkach nieformalnych. Trudno jednak nie dostrzec, że taka sytuacja może rodzić poważne napięcia społeczne – wydaje się, że z taką tezą zgodzą się nie tylko osoby wyznające wiarę w nierozerwalność małżeństwa.

Warto też zwrócić uwagę na fakt, że praca pochłania nam coraz więcej czasu. Jesteśmy społeczeństwem na dorobku, które statystycznie pracuje o wiele dłużej niż na Zachodzie. Zjawisko to ma dwa zupełnie różne oblicza – przedstawiciele wolnych zawodów pracują coraz dłużej, bo praca często staje się dla nich nie tylko źródłem utrzymania, ale i hobby, co jest już zauważalnym trendem w Europie Zachodniej, do którego nota bene zachęca współczesna kultura. Z kolei osoby pracujące w przemyśle, usługach czy szeroko rozumianym sektorze publicznym ze względu na relatywnie niższe zarobki są gotowe do poświęcania czasu wolnego na rzecz dodatkowego zatrudnienia.

Efekt jest jednak podobny – jako społeczeństwo mamy statystycznie coraz mniej wolnego czasu, co nie tylko nie sprzyja budowaniu więzi rodzinnych i społecznych, ale także utrudnia zachowanie indywidualnej „higieny psychicznej”.

Brak czasu przekłada się bowiem na wzrost napięć, których doświadczamy z różnych stron, a które można w sposób uproszczony sprowadzić do konfliktu „praca Cię potrzebuje” vs „rodzina Cię potrzebuje”. Problem ten jest szczególnie dotkliwy w przypadku osób w wieku 35–40 lat, które wkraczają właśnie w kluczowy moment swojej kariery zawodowej, a jednocześnie mają statystycznie dwójkę małych dzieci, którymi muszą się opiekować (doprowadzenie dzieci do placówek opiekuńczych  i odebranie ich o odpowiednich godzinach to wbrew pozorom wcale nie takie łatwe zadanie).

3.Edukacja

Skoro już mowa o dzieciach i opiece nad nimi, nie sposób pominąć tematyki edukacji. Jej znaczenie dla modelu funkcjonowania społeczeństwa jest o wiele poważniejsze, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nasze całe życie jest bowiem naznaczone szkołą.

Mniej więcej do 20/25 roku życia sami jesteśmy poddawani procesowi kształcenia formalnego. Później, będąc rodzicami, bierzemy chcąc nie chcąc udział w procesie kształcenia naszych dzieci. W rezultacie ponad połowa naszego życia odbywa się w rytm semestrów, wakacji i ferii, a jeśli dodać do tego czas wakacyjny, który wnuki spędzają z dziadkami, to można mówić niemal o całym życiu. Ten rytm dotyka zresztą wszystkich członków społeczeństwa niezależnie od faktu posiadania potomstwa, i to na przeróżne sposoby: okresy urlopowe, rozkład jazdy transportu publicznego, natężenie ruchu ulicznego, pobór mocy, ramówki telewizyjne, godziny otwarcia instytucji kultury, cenniki usług czasu wolnego, etc. Można powiedzieć, że nic nas tak nie łączy jak właśnie system edukacyjny, i to nawet jeśli w wyniku postępującej selekcji w szkole nie spotykają się już dziś dzieci profesorów i robotników. Edukacja jest par excellence totalna.

Niestety (a może na szczęście?), współczesny model edukacji, który znamy mniej więcej od 200 lat, powoli dokonuje swojego żywota. Nie oznacza to, że instytucja szkoły zniknie, ale w perspektywie najbliższych kilkunastu lat przejdzie ona radykalną przemianę. Istnieje co najmniej kilka przesłanek, które pozwalają na postawienie tak mocnej tezy.

Po pierwsze, zmienia się struktura gospodarcza, do której w swoim założeniu szkoła miała przygotowywać młode pokolenia. Wkraczamy coraz mocniej w okres czwartej rewolucji przemysłowej, która będzie wymagać zupełnie nowych kompetencji zawodowych. Zważywszy, że na wielu stanowiskach człowieka zastąpią maszyny, „wartość” człowieka na rynku pracy będzie znacznie mocniej niż dziś uzależniona od posiadanych przez niego kompetencji społecznych, których współczesna szkoła niemal zupełnie nie uczy. Oczywiście, robotyzacja na masową skalę nie nastąpi lada chwila. Trzeba jednak pamiętać, że dzisiejsi uczniowie pierwszych klas szkoły podstawowej wejdą na rynek pracy za 15–20 lat, w połowie czwartej dekady XXI wieku.

Po drugie, jesteśmy świadkami niezwykle dynamicznego postępu naukowego, który ma przełożenie na ilość informacji, które musimy sobie przyswoić. Szkoła już dziś nie radzi sobie z ogromem materiału – szacuje się, że coraz większa jego część musi być opanowana przez ucznia poza murami placówki oświatowej. W praktyce najczęściej zadanie to spychane jest na rodziców, którzy jednak w większości nie są do takiego obowiązku przygotowani.

Prędzej czy później, w miarę narastania tego zjawiska, szkoła będzie musiała zrezygnować z przekazywania wiedzy na rzecz kształcenia umiejętności selektywnego uczenia się. Oznaczać to będzie jednak przeniesienie znacznej części odpowiedzialności za proces kształcenia na samych uczniów, a na wstępnych etapach edukacji także ich rodziców, którym (poza kompetencjami dydaktycznymi) będzie na to zwyczajnie brakować czasu. Zmiana ta będzie też mieć kolosalny wpływ na sytuację pół miliona nauczycieli, którzy będą musieli odnaleźć się w zupełnie nowej sytuacji. Rolę klasycznych nauczycieli-wykładowców przejmą bowiem w znacznym stopniu wirtualne platformy edukacyjne. W zawodzie przetrwają tylko ci, którzy będą umieli pełnić funkcję „mentorów rozwoju” (przepraszam z góry za to określenie).

Opisując zmianę myślenia o edukacji, nie sposób nie zauważyć, że rewolucja informacyjna nie dotyka wyłącznie otoczenia zewnętrznego. Zmienia ona bowiem także samych uczniów, o czym mówią nam wspomniane wcześniej wyniki badań z zakresu neurobiologii. Współczesna młodzież, wbrew powszechnie krążącym opiniom, wcale nie jest głupsza od pokolenia swoich rodziców czy dziadków. W podobnym co oni czasie musi ona przyswoić o wiele więcej informacji i nauczyć się żyć w znacznie bardziej złożonym świecie, pełnym możliwości i zmuszającym do nieustannych wyborów, i to od bardzo wczesnego wieku. Trudno się zatem dziwić, że wiąże się to z poczuciem zagubienia i dezorientacji. W rezultacie dzisiejsi nastolatkowie o wiele bardziej niż nauczycieli potrzebują wychowawców, którzy pomogą im odnaleźć się wśród wzburzonego oceanu życia.

Ten proces psychicznego dojrzewania musi trwać. W zależności zarówno od indywidualnych predyspozycji, jak i jakości „wychowawców”, którymi w pierwszym rzędzie będą najprawdopodobniej rodzice, może on zakończyć się w wieku lat 20, ale równie dobrze może potrwać kilka lat więcej. Z tego choćby powodu trudno mi uwierzyć, że jako społeczeństwo będziemy dojrzewać wcześniej niż dziś. Mogę sobie jedynie życzyć, aby młode pokolenie w ogóle dojrzewało – lepiej w końcu dojrzeć w wieku 30 lat niż wcale. Zwłaszcza, że w pespektywie ogromnych wyzwań, wskazanych na samym początku tekstu, będziemy potrzebować wybitnych przywódców, którzy pomogą nam wszystkim przez nie przejść.

Wszystko rozbija się o rodzinę

Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości – szkoła w dzisiejszej postaci nie odegra roli wychowawcy. Podobnej roli wobec najmniejszych dzieci nie odegrają także żłobek czy przedszkole, na co uwagę w ostatnim liście do premiera Morawieckiego zwracają uznani psychologowie i psychiatrzy, z prof. Bogdanem de Barbaro na czele. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej.

Rolę placówek opiekuńczo-oświatowych będą musiały przejąć stare (rodzina, Kościół, harcerstwo, etc.), a może także nowe instytucje/wspólnoty (np. oddolne grupy tworzone ad hoc w mediach społecznościowych). Szczególne miejsce w tej układance, chcąc nie chcąc, przejmie rodzina, a dokładniej wspólnota oparta nie na wirtualnych czy doraźnych, ale na rzeczywistych i bardziej trwałych więziach, nie rozstrzygając, jaką ta wspólnota przyjmie ostatecznie formę.

Stanie się tak również dlatego, że nie ma innej sensownej odpowiedzi na pytanie, co zrobić systemowo z ludźmi w wieku 70+. Odejście od logiki relacyjnej, którą charakteryzuje się rodzina oraz mała wspólnota, na rzecz logiki rynkowej, realizowanej przez specjalne placówki dla seniorów czy nawet rozbudowaną sieć „zawodowych” opiekunów, zgodnie z którą usługi opiekuńcze zostaną zkomodyfikowane i zmonetyzowane (niezależnie od źródła finansowania – publicznego bądź prywatnego), prędzej czy później będzie w imię efektywności ekonomicznej prowadzić do jakiejś formy społecznego, a w skrajnym przypadku także fizycznego wykluczenia osób starszych poprzez eutanazję. W gruncie rzeczy nie będzie się znacznie różnić od sytuacji, w której zwyczajnie zostawimy tę grupę samą sobie.

W konsekwencji, w moim przekonaniu, parafrazując papieża Franciszka, „opcja na rodzinę” nie ma dziś alternatywy – spór polityczny będzie się toczył jedynie wokół tego, jak tę rodzinę/wspólnotę chcemy widzieć.

Jestem świadomy, że choćby ze względu na proces „feminizacji” kultury czy też „niedopasowania płciowego” raczej nie ma powrotu do tradycyjnego modelu rodziny, realizowanego przez ogół społeczeństwa. W moim przekonaniu „nowoczesna” katolicka nauka społeczna ma pomysł na współczesną rodzinę w postaci wprowadzenia istotnej zmiany rozumienia, a w praktyce uelastycznienia ról kobiety i mężczyzny (opieka nad dziećmi, praca zawodowa, etc.), choć zmiana ta pewnie z perspektywy progresywnej wyda się niewystarczająca. Możliwe, że taki pomysł na redefinicję rodziny pojawia się też w innych kręgach.

Niezależnie jednak od preferowanej wizji rodziny/małej wspólnoty, jej podtrzymanie i wzmocnienie będzie możliwe wyłącznie wtedy, kiedy podmioty odpowiedzialne za zbudowanie jej fundamentów, czyli zasadniczo ludzie w wieku 25–40 lat, będą mieli na to czas. To, obok solidarności terytorialnej, najbardziej palące wyzwanie stojące przez decydentami politycznymi odpowiedzialnymi za nomen omen „odpowiedzialny rozwój”.

Solidarność międzypokoleniowa w praktyce: pensja rodzicielska, „podatek solidarnościowy”, uelastycznienie wieku emerytalnego

Skala i stopień złożoności problemu jest tak ogromny, że trudno wskazać jedno proste rozwiązanie. Potrzebny jest kompleksowy pakiet propozycji, uwzględniający zmiany w zakresie polityki edukacyjnej, zdrowotnej, rynku pracy czy wreszcie polityki społecznej. Ponadto osiągnięcie wskazanego powyżej celu nie jest możliwe w rok czy dwa. Wymaga to raczej kilkunastoletniej perspektywy, co z kolei wymusza istnienie szerokiego, pozapartyjnego konsensusu. Do tego zaś niezbędne jest uruchomienie debaty publicznej. Taki jest zresztą główny cel niniejszego tekstu. Nie oznacza to wcale, że uchylam się przed odpowiedzialnością wskazania choćby jednej propozycji, która mogłaby przybliżyć nas do urzeczywistnienia wizji „solidarności międzypokoleniowej”.

Mając pełną świadomość kontrowersyjności tego rozwiązania, w moim przekonaniu w perspektywie nie dłużej jak dekady powinniśmy wprowadzić „pensję rodzicielską”, czyli swego rodzaju dochód podstawowy dla rodziców dzieci w wieku do 12 lat, którzy nie przekroczyli 40. roku życia (niezależnie od formy związku między rodzicami).

Pensja taka powinna być adresowana zwłaszcza do tych rodziców, którzy nie mają szansy na uelastycznienie czasu pracy, choć oczywiście nie powinno się automatycznie wykluczyć osób wykonujących tzw. wolne zawody. Celem wprowadzenia pensji rodzicielskiej jest stworzenie możliwości ograniczenia czasu pracy i zachęcenie rodziców zarówno do większego zaangażowania w proces wychowania dzieci, jak i do budowy trwalszej więzi między nimi samymi. Ponadto w ramach pensji rodzicielskiej powinny istnieć zachęty do większego zaangażowania rodziców w działalność społeczną, w tym działalność polegającą na towarzyszeniu osobom starszym, których doświadczenia życiowe mogą w mniejszym lub większym stopniu stanowić wartość dodaną w procesie wychowywania dzieci.

Zanim przedstawię słabości pensji rodzicielskiej, wskazywane przez krytyków, chciałbym się skupić na wybranych zaletach tego rozwiązania. Po pierwsze, ofiarujemy niezbędny czas osobom odpowiedzialnym za tworzenie rodzin/wspólnot, stanowiących fundament inkluzyjnego i sprawnie działającego społeczeństwa, jednocześnie zdejmując z nich część presji związanej z koniecznością utrzymania rodziny. Po drugie, dając więcej czasu rodzicom, tworzymy przestrzeń do kompleksowej reformy systemu edukacyjnego, niezbędnej z perspektywy stojących przed nami wyzwań społecznych i technologicznych – w innym przypadku nie da się bowiem wciągnąć rodziców, czyli jednego z kluczowych aktorów, do tego procesu. Po trzecie, zwiększamy możliwość zaangażowania ojców w proces wychowywania dzieci, co może skutkować osłabieniem „traumy pierwszego dziecka”, a co za tym idzie wzrostem współczynnika dzietności (można się zastanowić nad wprowadzeniem indeksacji świadczenia wraz z pojawieniem się kolejnego dziecka). Po czwarte, w sposób umiarkowany, ale jednak, wyrównujemy długookresowo szanse na rynku pracy dla kobiet, o ile oczywiście pensja rodzicielska będzie wystarczająco wysoka, aby skłonić mężczyzn do ograniczenia aktywności zawodowej w tym okresie. Może się tak stać zarówno dzięki zwiększeniu pola manewru dla młodych mam, jak i docelowo wyrównaniu różnic w zakresie doświadczenia zawodowego kobiet i mężczyzn w wieku 40 lat. Po piąte, zachęcając obydwoje rodziców do większej aktywności obywatelskiej w czasie „urlopu” od pracy zawodowej, zwiększamy także relatywnie szanse kobiet na udział w życiu publicznym. Ostatnie trzy argumenty są niezwykle istotne z perspektywy wyzwań związanych z „feminizacją” kultury, umożliwiając przeprowadzenie tego procesu w sposób bardziej ewolucyjny.

Dodatkowo, biorąc pod uwagę fakt, że ze względu na postępującą robotyzację będziemy potrzebować radykalnych innowacji społecznych i humanistycznych, które będą stanowiły przeciwwagę dla świata robotów, wysłanie na ten „odcinek” kreatywnych dwudziesto- i trzydziestolatków jawi się jako sensowne rozwiązanie. Stanowi to też kontrargument wobec zarzutu, że osoby pobierające pensję rodzicielską będą mieć problem z powrotem na rynek pracy. Niewykluczone, że ich kompetencje miękkie nabyte w procesie wychowywania dzieci i poprzez innowacyjną aktywność obywatelską będą stanowiły dobre przygotowanie do pracy zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym.

Jakie są słabości pensji rodzicielskiej? Jest ich wiele. Pierwszą z nich są koszty dla budżetu państwa. Trudno je dziś oszacować. Załóżmy, że rozwiązanie wprowadzimy w 2025 r., i  statystycznie obejmie ono ludzi mających pomiędzy 28 lat (średni wiek urodzenia pierwszego dziecka) a 40 lat (istotne zaangażowanie rodziców w edukację, na podstawie doświadczeń psychologii rozwojowej, ma sens do osiągnięcia przez dziecko mniej więcej 12 lat). Oznacza to, że mówimy o osobach urodzonych między 1985 a 1997 rokiem. Osób takich jest niecałe siedem milionów. Przyjmijmy założenie, że dzieci w wieku niższym niż 12 lat będzie mieć około połowa 28-latków i trzy czwarte 40-latków – zostają nam mniej więcej cztery miliony osób. Zważywszy, że część z nich nie będzie chciała zrezygnować z pełnowymiarowej pracy zawodowej, bo osiąga zbyt wysokie zarobki, albo/i posiada elastyczny czas pracy, liczbę beneficjentów ograniczmy do połowy, co daje nam 1,5 miliona osób. Przy założeniu, że pensja rodzicielska będzie równa 30. centylowi wynagrodzeń, w 2025 r. powinna miesięcznie wynosić ok. 4000 zł  brutto, czyli w skali roku 48 000 zł. Mnożąc to razy 1,5 miliona osób wychodzi nam kwota 72 miliardów zł rocznie. Jeśli pensja rodzicielska zastąpiłaby program „Rodzina 500 Plus” i inne świadczenia rodzinne, które łącznie kosztują nas niecałe 30 miliardów, oznaczałoby to, że musimy znaleźć dodatkowo około 40–45 miliardów zł.

Tak, to jest kosmiczna kwota. Oczywistym jest, że nie da się znaleźć takich pieniędzy w dzisiejszym budżecie. Jeśli jednak popatrzymy na wydatki publiczne na szkolnictwo podstawowe i gimnazjalne, wyjdzie nam, że wydajemy na nie blisko… 50 miliardów zł. Właśnie dlatego proste wyliczenie kosztów pensji rodzicielskiej na tym etapie jest w jakimś sensie bezzasadne, bo wprowadzenie takiego programu musi się wiązać z kompleksową zmianą sposobu myślenia o wielu innych politykach, w tym także polityce podatkowej.

W tym ostatnim przypadku, w imię solidarności pokoleniowej, należałoby wprowadzić jakąś formę progresji dla osób, które już wychowały swoje dzieci i nie ponoszą kosztów związanych z ich edukacją i utrzymaniem, spłatą kredytów hipotecznych, etc.

Oznaczałoby to, że osoby w wieku 50+ objęte zostałyby czymś w rodzaju „podatku solidarnościowego”, którego stawka byłaby niezależna od wysokości osiąganych dochodów (progresja uzależniona od wieku, a nie dochodów). Rozwiązanie takie wydaje się o tyle efektywne, że osoby w wieku 50+ powinny uzyskiwać statystycznie najwyższe dochody.

Ze zrozumiałych powodów trudno jest jednak takim podatkiem obciążyć dzisiejszych 50-latków – powinny go płacić dopiero te osoby, które skorzystają z pensji rodzicielskiej.

Ważnym elementem uzupełniającym pensję rodzicielską i podatek solidarnościowy powinno być uelastycznienie wieku emerytalnego i uzależnienie go od okresu pracy zawodowej. W takim przypadku prawo do „wcześniejszej” emerytury rodzice nabywaliby po ukończeniu 30 lat pracy, co w praktyce oznaczałoby podwyższenie wieku emerytalnego do 70. roku życia. Osoby niekorzystające z pensji rodzicielskiej musiałyby przepracować minimum 40 lat – te 10 lat różnicy mogłyby stanowić dodatkową zachętę do skorzystania z pensji rodzicielskiej (dodatkowo można rozważyć skrócenie wieku emerytalnego dla rodziców, którzy wychowali co najmniej dwójkę/trójkę dzieci). Jednocześnie należałoby rozważyć wprowadzenie zachęt do pozostawania na rynku pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego, np. w postaci zwrotu zaliczek na podatek dochodowy i składek na ubezpieczenia społeczne. Takie rozwiązanie jest bardziej akceptowalne politycznie niż sztywne podniesienie wieku emerytalnego, a jednocześnie koresponduje z wydłużającą się zdolnością do pracy zawodowej, wynikającą zarówno z wydłużenia życia, jak i zmiany charakteru tejże pracy.

Podobnie jak w przypadku pensji rodzicielskiej, także i tu trudno szacować korzyści i koszty wprowadzenia takiego rozwiązania. Mam świadomość, że odpowiedzialna polityka nie powinna abstrahować od uwarunkowań finansowych. Z drugiej jednak strony w obliczu próby całkowitej zmiany systemu nie powinno się rozpoczynać od liczenia, tylko od myślenia. Jak doskonale pokazał program „Rodzina 500 Plus”, wszystko (lub prawie wszystko) jest kwestią ustalenia priorytetów.

Poza wymiarem budżetowym, poważne wątpliwości związane z wprowadzeniem pensji rodzicielskiej rodzi także zdolność trzydziestolatków do umiejętnego wykorzystania środków otrzymanych od państwa. Może się zdarzyć, że jako społeczeństwo wydamy ponad 60 miliardów zł, a nie będzie to miało żadnego przełożenia ani na dzietność, ani na jakość więzi rodzinnych czy procesu „wychowawczo-kształceniowego”. Zgodzę się, że takie ryzyko występuje, podobnie jak występowało w przypadku programu „Rodzina 500 Plus”. Czy pesymiści mieli rację? Trudno ocenić. Badania nie wskazały przecież jakiegoś radykalnego wzrostu sprzedaży napojów alkoholowych, co wieszczyły osoby nieprzychylne pomysłowi Prawa i Sprawiedliwości na politykę rodzinną. Moja odpowiedź jest ideologiczna, i mam tego pełną świadomość – wierzę w ludzką racjonalność, nawet jeśli jest ona ograniczona. Dlatego też pokładam nadzieję, że ta ogromna suma pieniędzy może długookresowo przynieść pozytywne efekty społeczne, co oczywiście nie wyklucza inicjowania działań o charakterze edukacyjnym, adresowanych do młodych rodziców. Szczególną rolę w tym zakresie powinny przejąć organizacje społeczne, w tym związki wyznaniowe z Kościołem katolickim na czele.

Jeszcze inny problem, na który uwagę zwrócić mogą krytycy tego rozwiązania, to uzależnienie trzydziestolatków od wsparcia państwa, co z kolei może prowadzić do jakiejś formy ich upośledzenia. Popularne jest twierdzenie, że zaczynamy szanować pieniądze i mądrze je wydawać, dopiero jeśli sami je zarobimy. Zapewne jest w tym jakaś racja.

Pytanie jednak brzmi, czy faktycznie wszyscy młodzi rodzice są w stanie samodzielnie utrzymać swoje rodziny. Albo czy faktycznie jesteśmy w stanie tak zmienić rynek pracy, aby wszyscy rodzice otrzymywali godziwe (z perspektywy potrzeb) pensje. W świetle rosnących nierówności i spadającego udziału płac w PKB to w moim przekonaniu utopia. Podobnie jak teza, że pokolenie ’89 jako pierwsze w historii ostatnich 300 lat odziedziczy realny majątek.

Może i odziedziczy, ale obejmie to zaledwie kilka, może kilkanaście procent badanych. Nie jest przypadkiem, że w globalnym rankingu poświęconemu majątkowi zakumulowanemu w poszczególnych krajach, Polska mieści się raczej bliżej Libanu niż Szwecji.

Wprowadzenie większej redystrybucji może oczywiście utrudnić akumulację kapitału, ale w moim przekonaniu osoby najbogatsze i tak go zakumulują, niezależnie od systemu podatkowego. Z kolei wyrównanie szans na starcie dla jak największej części wspólnoty tworzy w długim okresie możliwość powszechniejszej akumulacji kapitału. Tym bardziej, że ani ta progresja nie dotknie tylko najbogatszych, bo będzie w końcu uzależniona od wieku, ani nie będzie prawdopodobnie tak duża. Zwłaszcza, że pieniądze potrzebne na sfinansowanie pensji rodzicielskiej w założeniu mają też pochodzić z przesunięć obecnych wydatków – w nowym modelu nie będzie choćby potrzeby utrzymywania tak dużej infrastruktury szkolnej (nieruchomości, etc) czy też tak pokaźnej liczby nauczycieli. Na marginesie można dodać, że część z nich mogłaby zasilić rynek pracy, zgłaszający już dziś ogromne zapotrzebowanie na pracowników.

Zacznijmy się spierać!

Mam świadomość, że zarówno powyższa diagnoza, jak i propozycje rozwiązań, mają charakter wycinkowy i są opisane w powierzchowny sposób. Że brakuje liczb, danych, szczegółów. Że tezy nie są w pełni nieuzasadnione. Że brakuje propozycji z zakresu polityki zdrowotnej, rynku pracy, społecznej, etc. Że cała wizja jest kontrowersyjna, a dla niektórych pewnie kosmiczna i utopijna. Nie zmienia to jednak moim zdaniem faktu, że o solidarności pokoleniowej musimy zacząć na poważnie rozmawiać. Podobnie jak musimy rozpocząć poważną debatę o systemie edukacyjnym, który przez swoją totalność stanowi jeden z najważniejszych elementów każdego modelu społecznego.

Podsumowując, starałem się pokazać, że prędzej czy później będziemy musieli coś zrobić z instytucją rodziny i instytucją szkoły. Lepiej się do tego solidnie, strukturalnie przygotować, niż później chaotycznie reagować na kolejne kryzysy. Nawet jeśli naszą odpowiedzią miałyby być reformy na znacznie mniejszą skalę. Warto bowiem zacząć od ogarnięcia wzrokiem całego lasu, zamiast z początku zabierać się za lustrowanie pojedynczych drzew.

Esej pochodzi z nowej z teki elektronicznego czasopisma „Pressje” pt. „Niech żyje Polska Ludowa!”. Zapraszamy do nieodpłatnego pobrania numeru w wersji elektronicznej.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.