Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Św. Sebix na ekranie, czyli kino religijne Patryka Vegi

Św. Sebix na ekranie, czyli kino religijne Patryka Vegi Kadr z filmu "Botoks" (2017)

Seks, przemoc, masa wulgaryzmów i tona kiczu – z tym przede wszystkim kojarzą się filmy Patryka Vegi. Jednak jest to tylko wierzchnia warstwa treści, które chce nam przekazać twórca Pitbulla. Reżyser w kilku ostatnich filmach odsłonił swoje duchowe oblicze. Od czasów Botoksu jego dzieła stały się przepełnione wątkami religijnymi, a sam reżyser (w swoim mniemaniu) tworzył je „na większą chwałę Bożą”. Dlaczego Vega pomimo dobrych chęci robi to źle i tworzy kino spod znaku religijnego cringe’u?

Fenomen twórcy Pitbulla

Wiem, że pisząc ten tekst, jestem już trochę spóźniony. Sława Vegi, kiedyś rzeczywiście „najbardziej kontrowersyjnego polskiego reżysera” i niemalże samozwańczego Katechona kina, sukcesywnie słabła od seansu Polityki w 2019 roku, aż w końcu całkiem przebrzmiała. Nic w tym dziwnego. Agresywny marketing z czasem znieczula nawet najbardziej reaktywnych na to, co aktualnie dzieje się „pod ścianką”.

Jednocześnie klęska Polityki obnażyła cyniczną grę Vegi z oczekiwaniami widzów. Odtąd opinie o kolejnych filmach reżysera można było streścić w formule: „Był to najgorszy film w dziejach kina od czasu ostatniego dzieła Vegi”. Tego typu krytyka z reguły prowadzi publikę do zobojętnienia. Znudzili się nawet szydercy.

Z drugiej strony jest to może najdogodniejszy moment na to, aby dokonywać spokojnego rozeznania twórczości Vegi i oddzielić to, co stanowi rzeczywistą esencję jego filmów, od tego, co przez kilka lat składało się na istotną dla tego reżysera intensywną marketingową otoczkę. Ani Small World, ani Niewidzialna wojna nie były już fenomenem społecznym, ale umożliwiły lepszy wgląd w naturę tego wszystkiego, co w poczynaniach Vegi można by nazwać realizacją artystyczną.

Paradoksalnie im rzadziej pozwalano na to, aby Vega był skandalistą i regulatorem społecznych emocji, a pozostawiono mu skromną rolę misjonarza i krzyżowca kina, tym więcej można było powiedzieć o tym, czym w istocie są jego filmy.

Mówi się, że początki były obiecujące. W tym kontekście krytycy wskazują zazwyczaj Pitbulla z 2005 roku, a następnie oparty na tym filmie serial telewizyjny. Podchodzę sceptycznie do tych i podobnych opinii.

Nie twierdzę, że pierwszy Pitbull był stuprocentowym wypadkiem przy pracy. Projekt udał się dzięki skromnemu budżetowi, który często sprzyja debiutującym, młodym twórcom, bo zmusza ich do kreatywności i poświęceń. Patryk Vega – warto użyć tu słów Anarchy in the UK Sex Pistols – nie wiedział jeszcze czego chce, ale bardzo tego pragnął, a w związku z tym starał się stworzyć coś własnego i swoistego w ramach skromnych środków, jakimi wówczas dysponował.

Sprzyjał mu również chaos realizacyjny. Przede wszystkim Vega miał jeszcze wówczas ucho do słuchania i oko do widzenia co bardziej obskurnych stron rzeczywistości. Zaczynał bardziej jako dokumentalista fikcji opartej na faktach. To go ratowało.

Nieco ostrożniej dozowałbym słowa: „obiecujący” czy „dobrze się zapowiadający”. Do rezerwy skłania mnie znajomość wszystkiego, co Vega stworzył od czasu swojego debiutu. Myślę że Pitbull w rzeczywistości nie obiecywał tyle, ile jesteśmy dziś skłonni uwierzyć. Formuła brudnego kina policyjnego, które momentami ociera się o poetykę dokumentu czy direct cinema, być może wystarczyłaby na dwa lub trzy bardzo podobne filmy.

To, co zaskoczyło raz w ramach fenomenu, szybko się wyczerpuje, trzeba więc pójść dalej. Vega zdecydował się zrobić ten krok i tak powstało drugie jego dzieło, Ciacho, które stawiam na piedestale najgorszych filmów w dziejach polskiego kina. Sądzę, że właśnie wtedy polska komedia osiągnęła dno.

Nie ma więc sensu zatrzymywać się dłużej przy tworach Patryka Vegi z tego okresu. Później dostaliśmy kolejne Pitbulle, istne filmowe abominacje o szalonych kobietach, dzikich samcach alfa i sterylnych widoczkach z egzotycznych wysp.

Pewnym novum było oczywiście wprowadzenie na ekrany kin elementów śmiałej eksploatacji, a zarazem mniej lub bardziej świadomej dekonstrukcji najbardziej pretensjonalnych i pustych motywów kina Wojtka Smarzowskiego. Ostatecznie jednak filmy te prezentowały ten rodzaj realizacyjnego zła i głupoty, który nie potrafił już nawet dostarczyć odpowiedniej rozrywki pranksterom.

Patryk Vega twórcą kina mistycznego?

Specyficzny styl Vegi, który łączy żarty z Kwejka i nagłówki „Faktu”, osiągnął punkt kulminacyjny w Botoksie jako bodaj najważniejszym dziele tego reżysera. Film ten wyznaczył jednocześnie pewien przełom. A raczej dwa przełomy. Odtąd Vega przestał być po prostu reżyserem, stał się uosobieniem cynicznej wręcz tabloidowości i dętologii z ogromnym wpływem na nastroje społeczne. Zarazem jego pracę na planie miał przejąć nie kto inny, jak sam Duch Święty.

Zatrzymam się zatem na tych filmach, które Vega stworzył od momentu swojego zwrotu religijnego. Wszystko, co było wcześniej, pozwolę sobie potraktować w ślad za Pawłem Apostołem jak „zwykłe śmieci” (zob. Flp 3,7-8). Jest to uprawnione tym bardziej, że sam twórca oficjalnie zdystansował się od tego etapu swojej działalności. Co więcej, po głośnej w mediach porażce artystycznej i komercyjnej Polityki Vega zapowiedział, że „prawdziwe kino” zacznie tworzyć dopiero od momentu reżyserowania Pętli.

Wbrew wielu głosom krytycznym nie widziałbym w tej deklaracji kolejnego przykładu typowej dla Vegi demagogii. Sądzę, że akurat ta wypowiedź była szczera. Koniec końców Pętla okazała się pierwszym filmem, które w zamierzeniu miały wprowadzać w brudny i wulgarny świat Vegi promienie Ewangelii.

Wielokrotnie kojarzono ambicje artystyczne nawróconego Patryka Vegi z kinem Abela Ferrary i Martina Scorsesego. U wszystkich tych twórców wyraźny jest pewien augustynizm w obrazowaniu świata i człowieka. Istnieje bezmiar deprawacji wynikający z nas samych, ale również bezmiar dobra płynący z góry.

Sam twórca Pętli dawał wyraźne znaki zainteresowania dziełami Terrence’a Malicka. Tych odniesień, mniej lub bardziej świadomych, byłoby zresztą jeszcze kilka. Powiedziałbym nawet, że gdyby Vega nie był Vegą, to jego zamysł brutalnego kina z trawestacją ewangelicznej przypowieści w roli puenty przybrałby zapewne kształt przypominający film Bull w reżyserii Paula Andrew Williamsa. Mam na myśli trwającą półtorej godziny szaloną, pozbawioną hamulców celebrację najgorszych ludzkich cech, która kończy się wołaniem o zbawienie.

Inne skojarzenie odnosi mnie do takich filmów Paula Schradera, jak Hardcore, gdzie w wyrazisty sposób zderzona została radykalna religijność z głębokim zepsuciem. Scenę, w której postać grana przez George’a C. Scotta wykłada aktorce porno pięć filarów kalwinizmu, począwszy od zupełnej degradacji natury, mógł wymyślić chyba tylko Schrader. Wyobraziłbym sobie coś podobnego u Vegi, choć oczywiście z mniejszym polotem.

Jego ambicją jest także tworzenie kina, które z podobną dosłownością (i dosadnością) ukazuje rozlewanie się łaski tam, gdzie obfituje grzech. To próba opowiedzenia o odkupieniu, które wyprowadza światło i życie z najgłębszej czeluści zła.

Na tej bazie Vega, podobnie jak to się zdarza Schraderowi czy Ferrarze, łączy formułę pulpowego kina eksploatacji z ewangelicznym przekazem. Przekleństwo rozlewa się tam równie obficie, co błogosławieństwo.

Dlaczego filmy Vegi są takie słabe?

Można jednocześnie zapytać, dlaczego Vega, jako twórca katolickiej eksploatacji, odniósł porażkę, a Schraderowi czy Ferrarze nawet w najbardziej rozbuchanych, przesadzonych i pozbawionych kontroli momentach udało się zachować pewien urok.

Twierdzić, że za niepowodzenie Vegi odpowiada typowe dla tego twórcy konsekwentne pójście na łatwiznę oraz bazowanie na tabloidowym skandalu, to jakby nie powiedzieć nic. Vega kręci swoje filmy szybko, by nie powiedzieć pośpiesznie. Scenariusz powstaje zapewne w przeciągu kilku lub kilkunastu dni, tak aby nie przeoczyć kolejnej nośnej społecznie sensacji.

To wszystko prawda. Jeśli uwierzymy w dobre chęci Vegi po nawróceniu, to tragiczną w skutkach niedbałość i nastawienie na tani efekt musimy konsekwentnie uznać za jego nemezis. Ale to nie wyjaśnia wszystkiego.

Sprawy nie wyjaśnia także to, że kicz w wykonaniu Vegi nie jest wykorzystywany świadomie i kreatywnie. Kiedy przyjrzymy się pulpowej przesadzie wylewającej się z ekranu podczas seansu Kalibru 45 Ferrary albo Geniuszy zbrodni Schradera, to zauważymy artystyczne operowanie tym, co „śmieciowe”, przerysowane i niesmaczne. Nie ma co do tego wątpliwości.

Vega także lubi schlebiać niskim gustom. Czyni to jednak w sposób, jaki nie cechuje się żadną artystyczną kontrolą. Chcąc znaleźć źródło inspiracji dla swojej eksploatacyjnej wizji, wchodzi na joemonstera, wertuje „Fakt” i ogląda romantyczne teledyski hip-hop-polo, lecz nie odwołuje się do źródeł mających większy estetyczny potencjał (bo niemal pornograficzna literatura i wulgarne kryminały to wciąż lepsze źródło inspiracji).

Co do zasady, nieumiejętność operowania kiczem, przesadą i eksploatacją nie musi jednak zupełnie uniemożliwiać twórcy osiągnięcia celu, nawet tego, którym jest kino zderzające groteskę ze świętym namaszczeniem.

Ewangelizacja w wykonaniu Vegi odnosi porażkę przede wszystkim dlatego, że cechuje ją brak spójności pomiędzy obrazowanym światem grzechu a łaską Bożą. Innymi słowy, te dwa przeciwstawne wymiary, światłość i ciemność, nie przynależą u Vegi do tego samego świata. W ramach filmowej narracji nie są ze sobą organicznie związane.

Odkupienie nie dotyka, jak to zauważamy u Ferrary, Schradera i Scorsesego, samej tkanki zepsutego świata. Łaska nie pada na naturę, krew i mięso, staje się raczej wyrwą, przychodzi niczym deus ex machina. I chociaż Vega zapewne zgodziłby się z Blaisem Pascalem, który twierdził, że człowiek jest istotą zdolną do bycia aniołem lub bydlęciem, to brakuje mu rozumienia całej złożoności płynącego stąd egzystencjalnego dramatu.

Owszem, kryminalną rzeczywistość Vegi zamieszkują bestie i głupcy (by nie powiedzieć: kretyni), którym dano doświadczyć mocy przewyższającej naturę. Można się domyślać, że reżyser widzi tę sprawę trochę tak, jak św. Augustyn: „głębia przyzywa głębię” (Ps 42,8), otchłań zepsucia woła do otchłani Bożej miłości, a to czyni wnętrze rozdartym i rozpiętym pomiędzy dwoma bezmiarami. Kiedy jednak w którymkolwiek filmie Vegi na ludzki gnój pada, jak by to ujął Kalwin, śnieg łaski, wówczas wchodzimy w rejestry religijności płytkiej, sentymentalnej i naiwnej. Nie obserwujemy walki, nie ma tu bólów rodzenia ani wewnętrznych starć.

Sebix staje się świętym. Odtąd jest już najgrzeczniejszym chłopakiem na osiedlu. Wpłaca spore kwoty na katolickie misje, marzy o pięknej miłości z dziewczyną z krzyżykiem na szyi. Nawet najbardziej przerysowana postać zupełnie traci wówczas swoje indiosynkrazje. Jest już niczym innym, jak tylko hagiograficznym wzorem, kształtem rysowanym na modłę najbardziej sztampowych świadectw we wspólnocie charyzmatycznej. Jego charakter staje się doskonale gładki, pozbawiony chropowatości.

Sporo światła na to swoiste odcieleśnienie rzuca wypowiedź pochodząca z Niewidzialnej wojny, czyli najbardziej katolickiego, tworzonego w kluczu wyznania, odsłonięcia i rozrachunku, dzieła Vegi: „Teraz już nie muszę wierzyć, że Bóg istnieje; ja wiem, że On jest”.

Pomijając zarówno teologiczny błąd tego stwierdzenia, jak również niezrozumienie przez reżysera katolickiej definicji wiary, trzeba przyznać, że przytoczone słowa dokonują przeskoku ponad wszystkim, co przynależy do ziemskiej egzystencji człowieka. To zaś powinno nas, być może, skłaniać do refleksji.

Katolicyzm oddramatyzowany

Po pierwsze, Vega bardzo chce. W tym aspekcie nie przypisałbym mu nieszczerości. Widać u niego autentyczne poczucie misji, a przy okazji starania, aby przedstawić na ekranie dynamikę jego własnego religijnego nawrócenia.

Po drugie, formacja, która miała największy wpływ na Vegę w momencie jego duchowego przebudzenia i konwersji, niestety nie sprzyja temu rodzajowi kina, jakie chciałby uprawiać. Ta słodko uczuciowa religijność przy wszelkich jej zaletach niespecjalnie potrafi konfrontować się z ciemną tkanką rzeczywistości. Siłą Ferrary i Schradera było takie przemyślenie własnej duchowości, że potrafiła ona wnikać w cierpiące mięso nawet wtedy, gdy filmy obu twórców wystawiały na próbę nasze poczucie dobrego smaku, stosowności i umiaru.

Po trzecie, w filmach Vegi pojawia się zawstydzająca widza dosłowność. Kiedy reżyser usiłuje pokazać drogę nawrócenia grzesznika, wkłada w jego usta dokładne cytaty z konkretnych biblijnych przypowieści. Kiedy chce nas pouczyć, co warto, a co nie, wówczas wplata w akcję swojego filmu kilkuminutowe kazanie z ambony.

Pod tym względem najbardziej zniuansowanym i psychologicznie rozbudowanym filmem jest Small World. Wbrew opiniom większości krytyków uważam ten obraz za jedyną realizację polskiego kina eksploatacji, która nawet się Vedze udała.

Pochwalić można również emocjonujący seans Pitbulla. 2021. O dziwo, bohaterowie tego filmu zachowują zestaw charakterystycznych cech nawet po nawróceniu, choć oczywiście szybko przestają być realnymi osobami. Stają się raczej odcieleśnionymi figurami podporządkowanymi funkcji budowania biblijnych analogii.

Vega nie problematyzuje. Poucza, ale nie potrafi pokazać dramatu rozgrywającego się między Bogiem a człowiekiem. Być może w jego rozumieniu tego dramatu nie ma. Stąd jednak rażąca tendencyjność jego filmów w tych momentach, w których w zamierzeniu chodzi o coś więcej – domniemaną walkę światła z ciemnością.

Z tego powodu produkcje, takie jak Pętla czy Miłość, seks & pandemia, które przy znacznie lepszej reżyserii mogłyby zostać zrealizowane jako współczesne moralitety zbudowane na obrazie nowoczesnego immoralizmu, ostatecznie oferują jedynie populizm na ekranie. Skrajne obrazy nie mają wartości artystycznej transgresji. Najczęściej są po prostu tanim chwytem, żerowaniem na niskich gustach, koniunkturalizmem i efekciarstwem zasilanym estetyką tabloidu oraz fatalnym poczuciem humoru.

Vega nie jest też zainteresowany człowiekiem. Jego filmy (w zamyśle mające dotykać duchowo czułe struny) nie są więc dziełem wrażliwości humanistycznej. Niestety nie da się sympatyzować z ludzkimi karykaturami nawet wtedy, gdy wpadają w spazmy z powodu wyrzutów sumienia albo dotknięcia łaski. A to dlatego, że nigdy nie widzimy w żadnym z nich prawdziwego człowieka, który może być realnie zgubiony bądź zbawiony.

Inaczej jest z bohaterami nawet tych bardziej eksploatacyjnych dzieł Ferrary czy Schradera. Zawsze miały w sobie coś perwersyjnie szekspirowskiego, doświadczały prawdziwego tragizmu ludzkiego losu, choć w przerysowany sposób. Vega nie potrafi lub nie chce tak spojrzeć na swoich bohaterów. Jak już wspomniałem, zazwyczaj służą mu oni za funkcje określonych tendencyjnych treści. Nie są żywymi osobami, które cechowałyby się psychologiczną i egzystencjalną dynamiką.

* * *

Ewangelizacyjny marsz Vegi przez instytucję polskiego kina najwyraźniej dobiegł końca. Niewidzialna wojna była, wedle zapowiedzi samego reżysera, ostatnim filmem, jaki wyprodukował w naszym kraju. Światowego sukcesu raczej się już nie spodziewam.

Podsumowanie tego dorobku składającego się zarówno z tragicznych, ledwo tolerowanych abominacji i filmów tak złych, że aż dobrych (tutaj zwłaszcza Niewidzialna wojna), ostatecznie naznaczone jest poczuciem straconej szansy. Puenty raczej brak. Filmy Vegi zarobiły swoje, a w najbliższym czasie prawdopodobnie popadną w zapomnienie. Warto pamiętać, że wciąż jeszcze może powstać u nas transgresyjne kino o łasce świecącej w ścieku człowieczeństwa.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.