Koreański „Stranger”, wzorce z Netflixa i zachodnia sztampa. Czy w produkcji seriali odważymy się sięgnąć po własną kulturę i koloryt?
W skrócie
Przykład Strangera pokazał, że można stworzyć udaną produkcję, która nie powiela amerykańskich wzorców serialowych. Można odnieść sukces, sięgając do lokalnej tematyki i typowych dla danego kraju środków wyrazu artystycznego. Co jednak udało się zrobić koreańskim twórcom Strangera, nie udaje się od lat tym polskim, którzy każdy kolejny serial reżyserują, korzystając z głównie amerykańskich konwencji. Grozi to nie tylko sztampą i nudą. Takie podejście jest ślepe na wiele historii, które domagają się opowiedzenia.
Sukces bez kopiowania zachodniej estetyki
Trudno wyobrazić sobie bardziej popularną rozrywkę na wieczór niż dobry serial. Seriale nie tylko zawładnęły wyobraźnią ludzi, lecz także nierzadko są komentarzami do bieżących problemów społeczno-politycznych. Najpopularniejsze serwisy streamingowe stworzyły już na tyle charakterystyczny styl wypuszczanych produkcji, że od raz wiemy, co wyszło ze stajni Netflixa, a co jest dziełem HBO GO. Często jednak za określoną marką idą skojarzenia promujące ściśle określone typy zachowań, postaw i światopoglądów. Oczywiście z dodatkiem różnorodności rasowej i widoczną obecnością mniejszości seksualnych. Może nam się to podobać bądź nie. Problem zaczyna się wtedy, gdy taki schemat bezmyślnie kopiują twórcy, którzy starają się głównie przypodobać gustom zachodnich odbiorców.
Na szczęście twórcy koreańskiego serialu Stranger posługują się językiem filmu i budują fabułę w zgodzie z własną optyką. Musimy przy tym pamiętać, że metka Netflix Original została mu przypięta trochę na wyrost, ponieważ ta najpopularniejsza platforma streamingowa po prostu kupiła licencję od południowokoreańskiej stacji tvN. Reżyser – Ahn Gil-Ho – nie rzucił więc wyzwania coraz większemu standaryzowaniu seriali na jedną, powszechnie obowiązującą modłę. Nawet jeśli Stranger docelowo powstał po to, by wypuścić go na rynek południowokoreański, to trudno nie zachwycić się jego autentycznością – historią niewciśniętą w żadne zachodnie klisze. A przecież i tam powstaje mnóstwo filmów będących jawną kalką wielkich hollywoodzkich produkcji.
Stranger niczego nie kopiuje ani nie udaje. Nie stara się również pokazywać jakiegoś lepszego, odległego świata. Cała intryga rozgrywa się na tle zwykłego życia w Korei Południowej wraz z jej swoistymi problemami. Co w tym takiego fascynującego i oryginalnego? Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, wystarczy uzmysłowić sobie, jak autorzy polskich produkcji starają się na siłę wciskać je w obce, formalne ramy. I tak oglądamy dostosowaną do naszego oka amerykańską metodę narracji, która jako kopia jest zawsze trochę nieudolna. I chociaż byłaby nawet najlepiej zrealizowana, to i tak czujemy niesmak z powodu wtórności.
Ile razy w końcu można patrzeć na to samo?! Podobnie nieprzekonujące jest dążenie do ukazywania przepychu i luksusu, co ma sugerować zachodni styl życia bohaterów wybierających przegrzebki zamiast schabowego. W końcu każdego policjanta lub sprzedawczynię stać na 100-metrowy apartament w centrum Warszawy.
Zamiast nieudolnych imitacji Stranger pozwala nam zanurzyć się w południowokoreańskiej rzeczywistości. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlatego też jest niekiedy i straszny, i śmieszny. A dla wielu recenzentów bywał miejscami nudny i przegadany, ponieważ docenienie Strangera wymaga skupienia. Tylko w ten sposób możemy zrozumieć wszystkie meandry rozgrywającej się fabuły i dostrzec wszystkie specyficznie koreańskie środki, które zastosowano w serialu.
Śmiech, nostalgia, groza i pastisz mieszają się ze sobą, czego dobrym przykładem jest końcówka każdego epizodu, gdzie wraz z nastrojową muzyką dostajemy kompilację najlepszych kadrów danego fragmentu historii. W zależności od użytych składników widz delektuje się albo dobrym żartem, albo skojarzeniami z południowo-amerykańskimi telenowelami. Granie tyloma motywami jest niezwykle trudne, niemniej twórcom Strangera udało się to, dzięki czemu zarówno podbili serca widzów, jak i zdobyli uznanie krytyków.
Jak widać można odnieść sukces, używając rodzimych formuł, nie naśladując niczego, co zdążyło osadzić się w wyobraźni zachodniego widza. Być może kluczem był powrót do klasycznej formy serialu, w którym zaciekawienie widza i jego zaangażowanie są przede wszystkim rezultatem samej fabuły. Stranger opowiada o trudnej współpracy południowokoreańskiej prokuratury i policji, gdy główną przeszkodą w rozwiązaniu kryminalnych zagadek stanowi … mało efektywny system.
Zwrot ku fabule, odejście od psychologii
W trakcie poszczególnych śledztw towarzyszymy prokuratorowi Hwang Si-mokowi, który na pierwszy rzut oka wydaje się nie tyle ekscentryczny, o ile bezduszny i cyniczny. Kryjąca się za jego zachowaniem mroczna tajemnica przestaje nią być już w pierwszym odcinku. To nie portret psychologiczny głównego bohatera lub relacje między protagonistami napędzają Strangera, ale nagłe zwroty akcji.
Z tych powodów nie mamy co liczyć na romantyczne uniesienia, choć drugą bohaterką jest policjantka Han Yeo-jin. I całe szczęście, że tak jest! Mamy już mnóstwo seriali, gdzie fabuła znika pod naporem związkowych perypetii poszczególnych postaci. W Strangerze oko kamery śledzi przede wszystkim instytucje, które nie wypełniają należycie swoich obowiązków, a wszelkie propozycje zmian tępione są w zarodku. Już po paru epizodach staje się dla nas jasne, dlaczego południowokoreańska policja uważana jest za najgorszą na świecie, choć prokuratura wcale nie ustępuje jej pola. Korupcja, szemrane związki z biznesmenami i politykami, szybkie zamykanie niewygodnych spraw. Hwang Si-mok, który szczerze wierzy w prawo, dlatego aż zbyt konsekwentnie wypełnia powierzone mu zadania, musi się nieźle napracować, aby nie stracić posady.
Stranger jest daleki od dawania jednoznacznych odpowiedzi. Wcale nie twierdzi, że wystarczy zlikwidować korupcję lub niejasne układy, żeby wszystkim żyło się lepiej. Raczej ukazuje nam, w jaki sposób wadliwy system prowadzi do coraz gorszych patologii. Równocześnie nie wskazuje konkretnego kierunku zmian.
Ważnym elementem drugiego sezonu jest spór prokuratury i policji o prawa dochodzeniowe (policja nie ma prawa wystąpić do sądu o nakaz, co skutkuje wieloma poważnymi problemami, z koniecznością zwalniania bez wątpienia winnych przestępców włącznie). Jednakże do samego końca problem ten pozostaje nierozstrzygnięty. Widz musi sam zdecydować, czy propozycja policji jest sensowna. W końcu prokuratorzy słusznie pokazywali, że może prowadzić to do wielu nadużyć, chociażby przez niedostateczną znajomość prawa przez policjantów. A my wciąż przypominamy sobie, jak koszmarnie działają obie instytucje.
Serial zadaje pytania, ale to widz ma sam znaleźć na nie odpowiedź
Twórcy nie przygotowali dla nas żadnej gotowej recepty. Tak jakby starali się jedynie ukazać rzeczywistość oraz wzbudzić w widzach przeświadczenie o konieczności wprowadzenia gruntownych reform. Nie oznacza to jednak, że serial wcale nie komentuje istotnych kwestii społecznych, szczególnie że w drugim sezonie wysuwają się one na pierwszy plan. Niemniej nie mamy co liczyć na interpretacyjne rozprawienie się z palącymi problemami. Nikt nie wkłada nam do głów, jak mamy myśleć, ale raczej stawia się nam pytania.
Wiadomo, że na wiele z nich nie znajdziemy łatwych odpowiedzi. Jednakże jest to zdecydowanie miła odmiana od zachodnich produkcji, które już ani nie wyśmiewają, ani nie krytykują, ani nie zmagają się z rzeczywistością, lecz podają gotowe schematy myślenia. Seriale z naszego kręgu kulturowego coraz częściej wkładają nam do głowy pewne sądy, nie zachęcają do ich samodzielnego konstruowania.
Stranger nie powie nam, czy policja powinna otrzymać prawa dochodzeniowe. Nie rozsądzi, w jaki sposób rozerwać korupcyjną sieć łączącą politykę, biznes, policję i prokuraturę. Wprost pokaże jedynie fatalne działanie podstawowych dla państwa instytucji. Okazuje się, że najtrudniej zachować moralność przy beznadziejnie skonstruowanym prawie. A dobrych ludzi najłatwiej zdeprawować przy pomocy martwych przepisów. Jednocześnie nie mamy tutaj do czynienia z jasnych podziałem na tych dobrych i tych złych. Każdy ma swoje za uszami i bez wspólnego wysiłku na rzecz reform wiele się nie zmieni.
Twórcom raczej nie chodziło o zniszczenie całego systemu, żeby zbudować nowy ład od podstaw, gdyż podkreślają też pozytywne strony wyżej wspomnianych organizacji. Nawet o głównym czarnym charakterze, czyli wielkim biznesie i korporacjach, niejednokrotnie wspomina się z szacunkiem, wskazuje na jego znaczenie dla południowokoreańskiej gospodarki.
Zatem Stranger jest interesujący nie tylko pod względem fabularnym, lecz także ze względu na sposób realizacji, który tak bardzo odbiega od coraz bardziej powszechnych, netflixowych standardów. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że zachęca widza do samodzielności czy wręcz prowokuje do podjęcia pewnych działań na rzecz zmiany rzeczywistości społecznej. Przede wszystkim Stranger nie wstydzi się swojej koreańskości. Niczego nie zmienia fakt, że był tworzony, by wypuścić go na rodzimym rynku – tam również powstaje wiele produkcji w zachodnim stylu, kopiujących zarówno metodę opowiadania historii, jak i pewnych rozwiązań w zakresie montażu.
Natomiast tutaj wszystko jest do bólu wschodnie – określony typ ujęć, długie monologi postaci, podsumowania odcinków, rozciągnięcie niektórych wątków. Jako całość serial mógł zmęczyć niektórych widzów, zwłaszcza tych nieprzyzwyczajonych do tak prowadzonej narracji. Niemniej nie przeszkodziło to Strangerowi w odniesieniu wielkiego sukcesu. Słowa uznania płynęły i od recenzentów, i od zwykłych widzów. Nikomu nawet nie przeszkadzało dość nachalne promowanie regionalności. Bohaterowie jedzą w koreańskich knajpach, piją koreański alkohol, kawę kupują w lokalnej sieciówce, jeżdżą wyłącznie samochodami marki Hyundai i każdy pracuje na sprzęcie marki Samsung. Tylko raz pojawiła się japońska restauracja (podczas załatwiania brudnych interesów) i ze dwa razy puszka Coca-coli. Jak widać, można ukazywać siebie, swoją kulturę, a nawet swe ciemne strony, bez szkody dla fabuły.
Ujednolicanie wzorców i postaci szkodzi serialom
Właśnie tak skonstruowane seriale powinny częściej gościć na Netfliksie – nienegujące swej kulturowej odrębności i potrafiące zaciekawić (a nawet zainspirować) różnorodnych widzów. Wydaje się jednak, że zachodni twórcy coraz bardziej wolą używać uniwersalnych schematów kompozycyjnych i nudzić nas powtarzaniem tych samych chwytów. Zachód, jak się zdaje, dąży do zacierania różnorodności na rzecz uniwersalizacji (i przy tym stereotypizacji) zachowań, fabuł i dylematów moralnych postaci.
Tak jakby francuski gej czy robotnik zmagali się z tymi samymi problemami, co ich angielscy lub hiszpańscy koledzy. Ostatecznie Zachód staje się równoważny z jednakowością, a my przez to jesteśmy zmuszani oglądać wciąż to samo i w coraz gorszej odsłonie, naznaczonej chęcią dostosowania się do zachodnich standardów. W naszych rodzimych produkcjach przybiera to niekiedy wyjątkowo śmieszną formę. Chociażby taki Sexify reklamowany jest jako produkcja walcząca z seksualnym tabu, tak jakby Polskę ominęły wszelkie intelektualne zawieruchy w tym temacie, a Sexmisja nigdy nie powstała. Wiadomo, o co chodzi – po prostu część twórców żałuje, że nie powstała jeszcze u nas produkcja „od sztancy” zgodna z obowiązującymi trendami. Wszak polski odbiorca nadal ogranicza się do Klanu czy M jak Miłość, więc czegoś podobnego jeszcze nie widział.
Tyle tylko, że na takie kopiowanie jest już najczęściej za późno. Reżyserzy konstruują dzieła na podobieństwo tych, które oglądali w latach młodości, podążają za marzeniem, że coś podobnego można stworzyć i u nas. Spóźniają się z tym pokazywaniem wspaniałego, odległego i zagranicznego świata. A nawet jeśli najnowsze trendy nie są im obce, to nierzadko przybierają karykaturalną formę. Chociażby w takim Rojście’97 odrobiono lekcję z osadzenia fabuły w swojskim, wręcz sąsiedzkim klimacie, dzięki czemu widz miał bez problemu powrócić do nostalgicznych lat 90. Niestety ten wspaniały czas na wzór wielokrotnie wzmiankowanej powodzi stulecia nieustannie wylewał się z ekranu. Słoneczny patrol, wkręcająca się do odtwarzacza taśma kasety magnetofonowej, stare komputery z wypukłym ekranem, wszechobecne bazary, koszulki z zespołami metalowymi itd. Wszystko krzyczało: Hej! Jesteśmy w latach 90.! I przy okazji stworzyliśmy ich absurdalną wizję, gdzie nikt nie słucha Spice Girls, ale wszyscy bawią się na dancingach.
W naszych serialach, podobnie jak Rafał Brzozowski na Eurowizji, wciąż tęsknimy za Zachodem i snujemy sen, który nie ma prawa się ziścić. Nie dlatego, że zabrakło środków lub chęci. Po prostu nie zauważano, że wystarczy dostosować polskość do nowoczesnego montażu, a w założeniu kontrowersyjnemu tematowi dodać lokalnego kolorytu. Ponadto zachodnie schematy również się zmieniają i nawet jeśli są odtwarzane w nieskończoność, to wymagają pewnego zrozumienia i konsekwencji w realizacji. Ich bezrefleksyjne przenoszenie nie tylko wywołuje u widza irytację, lecz także ukazuje w pełnej krasie dziwaczny schemat przedstawiania Polski jako tego miejsca, gdzie nowoczesność jeszcze nie dotarła. Musimy zatem jej się nauczyć i ją przyswoić – najlepiej klepanych na jedną modłę seriali. Potrzebujemy „uzachodnienia” i wciśnięcia w odpowiednie ramy.
Mam już dosyć oglądania od lat tej samej wizji Polaków, którzy nie zmienili się od lat 90., tak jakby czas stanął u nas w miejscu, gdyż dalej żyjemy wedle cyklu pór roku, a na wsi i na prowincji nie ma dostępu do internetu, Netflixa i gazet z wielkiego miasta. Nie chcę, aby kolejny serial pokazywał mi piękno zachodniego świata albo „zaskakiwał” rozwiązaniami fabularnymi, które widziałam już ze sto razy. Zamiast dopieszczonej scenografii wzorowanych na popularnych produkcjach stawiających na modę na nostalgię wolałabym dobrze słyszeć dialogi (a z dźwiękiem w filmach to mamy problemy już od czasów słynnej Polskiej Szkoły Filmowej). I oczywiście życzyłabym sobie więcej nawiązań do polskich tradycji kinematograficznych, nawet w zakresie tworzenia opowieści, która jest niewtórną i niezrozumiałą dla nas kopią zachodniej sztampy.
Nic dziwnego, ze wielu potem uważa, że nigdy nie stworzyliśmy niczego oryginalnego i zawsze musimy wzorować się na tych „lepszych”, bardziej zaawansowanych twórcach, który zjedli zęby na filmowym fachu. W końcu współcześnie są cały czas przekonywani, że z powodu takich braków skazani jesteśmy na nieustanne powielanie tego, co przyjęło się na Netfliksie. Tak jakby sukces można było odnieść jedynie przez przystosowanie się do obowiązujących wzorców.
A kiedyś potrafiliśmy z sukcesem ukazywać naszą swoistość, twórczo przeobrażaliśmy klasyczne gatunki filmowe, opowiadaliśmy o konstytutywnych dla naszej tożsamości doświadczeniach. Sposób, w jaki Edward Skórzewski i Jerzy Hoffman w filmie Prawo i pięść wykorzystali western, aby w całkiem nowym duchu odmalować historię Ziem Odzyskanych, zdecydowanie bardziej zasługuje na naśladownictwo niż znane z netflixowych seriali przeładowane scenografie, które z same z siebie mają tworzyć sentymentalną opowieść o danym czasie.
Potrzeba serialu o Polsce prawdziwej
Co ciekawe, zdaje się, że nawet na Zachodzie widzowie coraz częściej zaczynają szukać produkcji wyłamujących się z tych „uniwersalnych” tendencji, które różnorodne doświadczenia sprowadzały do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego ogólnoludzkiego wymiaru. Sukces Strangera pokazał, że kulturowa swoistość nadal jest w cenie, a nieoczywista, zachęcająca do samodzielnej interpretacji fabuła bywa bardziej sugestywna niż najlepiej podany schemat „poprawnego” myślenia. Dlatego też właśnie takiego serialu potrzebujemy i u nas – ukazującego, że nie trzeba wstydzić się swojej narodowej specyfiki nawet wtedy, gdy nie jest ona zbyt kolorowa. Jednocześnie da się wpleść w nią angażującą, wielowątkową, zmuszającą do myślenia historię, nie oglądać się na obowiązujące standardy, promować swoje dobre i złe strony.
Chciałabym zobaczyć na ekranie właśnie tak sportretowaną Polskę. Taką rzeczywistą i prawdziwą, niebędącą ani fantazją twórców na temat zaprowadzenia tu ich wizji Zachodu, ani niestanowiącej ostoi patologii, biedy i wszelkiego zła. Historię, o której twórcy opowiedzieliby charakterystycznym dla nas językiem filmowym. Bez wtłaczania odpowiedniego zestawu poglądów, lecz z zachętą do refleksji nad trudnymi kwestiami.
Stranger nie wstydził się ani koreańskiej metody montażu, ani osobliwego podejścia do rozwlekania fabuły, ani długich (i z pewnością dla zachodniego widza – nużących) monologów postaci. Twórcy serialu sprawnie posługiwali się charakterystycznymi dla tej kinematografii środkami wyrazu i nie tylko nie starali się „uzachodnić” opowiadanej historii, co wręcz nie wstydzili się promowania lokalnych produkcji. W ten sposób serial pozostawał prawdziwy, gdyż cała historia toczyła się wśród całkowicie normalnych realiów – nieprzejaskrawionych i nieidealizowanych. Świetnie napisana historia pozwoliła zaistnieć mu na arenie międzynarodowej. Czasami potrzeba jedynie dobrej historii, a reszta obroni się sama.
Jednakże ów swoisty język trzeba posiadać i korzystać z niego bez uczucia wstydu. Wygląda na to, że polska pogoń za odtwarzaniem zachodnich schematów sprawiła, że nasza rodzima tradycja filmowa coraz bardziej odchodzi w zapomnienie. Filmy jeszcze nawiązują do wielkich mistrzów, jednak seriale albo odwołują się do schematów południowoamerykańskich telenowel, albo starają się odtworzyć „wzór z Netflixa”. Nawet gdy powstaje kryminał, to z założenia musi być on mroczny i ciężki, jak te skandynawskie, natomiast fabuła jest tylko pretekstem do zdemaskowania przywar narodowych. A ten schemat był popularny na zachodzie tak z 10 lat temu. Kiedy się do niego wraca, to zazwyczaj w celu dekonstrukcji, a nie kolejnej eksploatacji. Aby twórczo wejść do świata popkultury, nie można liczyć na to, że ugra się coś samymi odgrzewanymi kotletami.
Niektórym polskim twórcom wydaje się niemożliwością stworzenie serialu bez mało rozsądnego kopiowania obcych schematów formalnych i fabularnych, przy akompaniamencie starych fantazmatów na temat zacofanej, wymagającej korekty polskości. Źródłem takiego postępowania jest pewna marzycielska postawa. Prawdopodobnie kiedyś marzono, że i w Polsce uda się zrobić tak dobre produkcje, jak na Zachodzie – z dopracowaną scenografią, dobrą muzyką, przesycone kolorami i poruszającymi te kwestie, o których do tej pory nie można było mówić.
Niestety to, co polscy twórcy starają się odtwarzać w swoich produkcjach, często pozostaje daleko w tyle za tym, co aktualnie jest tam realizowane. A o kontrowersyjnych tematach polscy widzowie zdążyli się już trochę dowiedzieć z Netflixa bądź Amazon Prime, a także z produkcji, które mają już parę dekad.
Dlatego też warto wziąć przykład ze Strangera i niejako powrócić do korzeni. Poszukać inspiracji w tym, co dobrze znane. Nie ubarwiać i nie brudzić rzeczywistości. Zatroszczyć się bardziej o fabułę, a nie techniczną realizację. Ponadto zwrócić uwagę na to, że historie opowiadane za pomocą mniej stereotypowych środków wyrazu cieszą się coraz większą popularnością, także u zachodniego widza. Jednakże o własny język, także ten filmowy, trzeba dbać, nawet jeśli chcemy go twórczo przekształcić lub zanegować. Inaczej nikt już nie będzie chciał nas słuchać, gdyż zawsze będziemy brzmieć sztucznie bądź groteskowo. W najgorszym wypadku skończy się na tym, że wciąż powielany stereotyp o naszym braku oryginalności i niemożliwości stworzenia czegoś autentycznie własnego w zakresie opowiadania historii stanie się smutnym faktem.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.