Widział ktoś kiedyś taki Kościół? Kościół tak zjednoczony i przepełniony miłością, że można dostrzec w nim Boga?
W skrócie
Neokatechumenat idzie na przekór myślenia o Kościele, w którym króluje dystans, a na pierwszym miejscu jest biurokracja. Droga Neokatechumenalna nie stanowi jednak opozycji wobec tradycyjnej parafii, lecz stara się powracać do ideału Kościoła znanego z Dziejów Apostolskich.
Artykuł pochodzi z numeru Pressji pt. „Pobożny antyklerykalizm”. Tekę w całości i nieodpłatnie możesz pobrać tutaj.
Eklezjologia kryzysowa
Czytając o stanie Kościoła katolickiego, potrzebie i propozycjach zmian, widzę przede wszystkim jedno: kryzys. To pojęcie zdaje się znajdować w centrum rozważań o Kościele w świecie współczesnym. Co ciekawe, gdy sięgniemy do podobnych treści pisanych w latach 60., widzimy dokładnie to samo. Nawet jeśli nie wiemy, skąd pochodzi dany fragment, łatwo można by go uznać za bieżący komentarz.
Sytuacja poniekąd kryzysowa trwa zapewne dłużej, nawet od zawsze, bo ciągle przecież musimy mierzyć się z takimi czy innymi problemami, które rozwiązujemy, postępując naprzód. A może to raczej szereg kolejnych kryzysów, które są właśnie momentami kumulacji tych trudności. Ten aktualny kryzys trwa już pewnie jakieś 100 lat, a rozpoznany i zdiagnozowany jest już od co najmniej 70 lat. Oczywiście jest on związany z cywilizacyjnymi przemianami. Hierarchia, wierni i rozmaici komentatorzy prześcigają się nadal w prezentowaniu swoich rozwiązań. Doświadczenie kryzysu wydaje się tak dojmujące, a zarazem tak powszechne, że aż dziwne, że nikt jeszcze nie zasugerował nowego rozwinięcia skrótu Kk – Kościół kryzysujący.
Spróbuję w tym artykule uciec od fiksacji na kryzysie. Nie mam zamiaru go, rzecz jasna, ignorować, nie chcę po prostu czynić z niego centrum. Zamiast tego chciałbym opowiedzieć o Kościele, jaki znam dzięki Drodze Neokatechumenalnej, której jestem członkiem już od 12 lat.
Praktykujący ateiści i przedsiębiorstwo sakramentalne
Po epoce dominacji chrześcijańskiej kultury aż do dziś pozostał w Kościele pewien styl duszpasterski, który można określić mianem duszpasterstwa sakramentów. Kościół, a w praktyce jego najmniejsza lokalna komórka, czyli parafia, oferuje wiernym dostęp do spowiedzi, ślubów, chrztów i Eucharystii. Oczywiście swoją posługę kieruje również na zewnątrz, umożliwia zainteresowanym dołączenie do Wspólnoty, wychodzi również poza kościelne mury, np. do szkół. Organizuje też rekolekcje, ale zasadniczo skupia się na tym, by „obsłużyć” wiernych.
Na stronie internetowej każdej parafii znajdziemy informacje o godzinach sprawowania Eucharystii, terminach spotkań dotyczących Pierwszej Komunii czy bierzmowania, godzinach otwarcia kancelarii (by załatwiać kościelne formalności – zgłosić chęć zawarcia związku małżeńskiego, ochrzczenia dziecka albo dostarczyć karteczkę z pieczątkami zdobytymi w grze zwanej „zalicz n spowiedzi przed wydarzeniem x”). Co tydzień z ogłoszeń dowiemy się o zamówionych intencjach, wolnych terminach, pogrzebach etc.
I oczywiście wszystkie te sprawy bieżącego życia parafialnego są ważne. To bardzo dobrze, że mamy je sprawnie zorganizowane. Bynajmniej nie zamierzam krytykować tych wszystkich procedur i formalności ani podważać ich zasadności. Ale są one niewystarczające, bo wszystko, o czym wspomniałem (mówiąc językiem rynkowym, który zresztą już się nieźle w tym kontekście zadomowił), cała „oferta duszpasterska” zakłada wiarę wśród tych, do których jest kierowana. Aby przyjść do kościoła i prosić o sakrament albo posłuchać duchowych nauk, potrzebuję wiary chociażby w jakiejś zalążkowej formie. Muszę przynajmniej wiedzieć, po co tam idę, czy mi to w ogóle potrzebne.
Praktyki religijne nie mają magicznej mocy i choć sakrament jest zawsze skuteczny, to mogę nie korzystać z udzielonej mi łaski, jeśli nie chcę lub nie potrafię. Nie muszę być świętym ani mistykiem, nie wymaga się ode mnie jakiejś szczególnej pobożności czy dogłębnego zrozumienia katolickiej teologii, a jednak bez jakiegoś przygotowania będę mógł co najwyżej fizycznie przebywać w miejscu modlitwy, obserwować ją, wykonywać jakieś gesty lub powtarzać formuły, nie będę jednak świadomym uczestnikiem liturgii.
Problem polega na tym, że dziś w Kościele mamy całe mnóstwo praktycznych ateistów. I choć słychać ubolewanie z powodu wielu „wierzących niepraktykujących”, to nie wolno nam zapomnieć o praktykujących niewierzących. Możemy się łudzić, że skoro ludzie jeszcze przychodzą, to nie jest tak źle, możemy się skupiać na umacnianiu kultury chrześcijańskiej, bo przecież jeśli w społeczeństwie funkcjonują jeszcze katolickie zwyczaje czy symbole, to choć część tego bogactwa duchowego może jakoś na to społeczeństwo oddziaływać. Zapewne w jakimś stopniu tak, ale skuteczność jest ograniczona. Chrześcijańska kultura i związane z nią zwyczaje, tradycje, obrzędy czy rozmaite formy liturgiczne są dobre i ważne, ale nie stanowią sedna.
Żywy Kościół
Alternatywą dla tego „konserwatywnego” podejścia jest tak zwane duszpasterstwo ewangelizacji. Nie mam tu na myśli niczego nowatorskiego, ale po prostu stopniowe wtajemniczenie do dojrzałej wiary. Duszpasterstwo ewangelizacji i duszpasterstwo misyjne nie mogą opierać się na wezwaniu do pobożności, modlitwy, na przedstawieniu wachlarza dostępnych praktyk religijnych, bo mają dopiero prowadzić do wiary. Wiary tej nie da się ograniczyć do intelektualnej treści, nie jest ona tylko przyswojeniem jakiegoś zestawu tez. „Wiara jest osobowym przylgnięciem całego człowieka do Boga, który się objawia” (KKK 176), „akt wiary odnosi się do prawdy przez zaufanie osobie, która o niej świadczy” (KKK 177). Wiara więc rodzi się ze spotkania z żywym Bogiem, którego poznaję, kocham i któremu ufam. Stopniowe prowadzenie do takiej wiary jest sednem chrześcijaństwa.
Ale cóż takiego może ateistów (praktycznych) skłonić do rozpoczęcia tej drogi? Odkąd Jezus wstąpił do nieba, nie mamy już opcji takiego spotkania z Nim, jak wtedy, gdy chodził po ziemi. Pozostawił On jednak swój Kościół. Od czasów apostołów to jakieś szczególne znaki, a więc najpierw cuda były początkiem, zachętą do poznania Chrystusa. Św. Piotr rozpoczął głoszenie w świątyni od uzdrowienia chromego od urodzenia (Dz 3). Było to wydarzenie, obok którego nie można było przejść obojętnie, szokujące, domagające się wyjaśnienia, ale i pociągające. Te fizyczne cuda są jednak czymś niecodziennym. Jaki zatem inny znak mógłby być skutecznym początkiem ewangelizacji? Odpowiedź znajdujemy w Janowym opisie ostatniej wieczerzy (J 13-17), w szczególności w kończącej go modlitwie Jezusa: „Ja w nich a Ty we Mnie! Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i że Ty ich umiłowałeś, tak jak Mnie umiłowałeś” (J 17, 23). Znakiem tym, cudem, który wytrąca z równowagi i nie daje spokoju, jest miłość i jedność wspólnoty Kościoła.
Widział ktoś kiedyś taki Kościół? Kościół tak zjednoczony i przepełniony miłością, że można dostrzec w nim Boga? Może w I w. tak bywało, ale to już dawno i nieprawda. Może to taka poetycka hiperbola po prostu, no jakże to? Cóż to za oczekiwanie? Jak by to w ogóle miało dziś wyglądać?
Po pierwsze, jest jasne, że jeśli nie ma to być jakieś krótkotrwałe, emocjonalne przeżycie wspólnoty z rodzaju tych, których możemy doświadczać, kołysząc się w tłumie na koncercie naszego ulubionego zespołu albo podczas wspólnej modlitwy Ojcze nasz, gdy trzymamy się za ręce w duchowym uniesieniu po płomiennym kazaniu charyzmatycznego rekolekcjonisty, ale głęboka, poważna ugruntowana relacja miłości, to niemożliwie jest zrealizowanie tej wizji w dużej grupie słabo znających się osób. I z tego właśnie powodu dzisiejsza parafia (nie mówiąc już nawet o diecezji czy całym powszechnym Kościele) nie może być taką wspólnotą już z powodu samej demograficznej struktury, może poza jakimiś bardzo nielicznymi wyjątkami.
Aby można było mówić o tej wspólnocie jako o cudzie, o czymś trudnym do pojęcia i nadprzyrodzonym, nie może być ona zbyt duża, pełna anonimowych członków, ale powinna jednak wychodzić poza grono najbliższych, poza naturalną wspólnotę miłości, a więc rodzinę. Trudno też w ten sposób interpretować grupy osób, które się dobrze dobrały, bo wiele je łączy. Zgrane duszpasterstwo studenckie czy grupa katolickich inteligentów nie budzą większego zdumienia niż kółko szachowe albo klub miłośników gór.
Tę wspólnotę, o której czytamy u Jana, jednoczy Chrystus, a nie podobne pasje i doświadczenia.
Początek Drogi Neokatechumenalnej
Około roku 1960 hiszpański malarz, Franciszek Argüello, nazywany Kiko, postanowił porzucić dotychczasowy styl życia i zamieszkać w madryckich slumsach Palomeras Altas. Argüello był już w tym czasie znany w środowisku artystycznym, zdobył kilka nagród, pochodził zresztą z dobrego i katolickiego domu. Miał za sobą kryzys wiary i powrót do Kościoła, zaangażowanie w parafialne kursy na temat chrześcijaństwa i Biblii. Był, można powiedzieć, dobrze ustawiony materialnie, ale i duchowo. A jednak przejęty niewinnym cierpieniem, z którym się zetknął, zostawił wszystko, zabrał ze sobą podobno jedynie gitarę i Pismo Święte, zamieszkał między cyganami w skleconym naprędce baraku.
Zamieszkał pośród najbiedniejszych, schorowanych, wykluczonych, wśród złodziei i prostytutek, by szukać Chrystusa w tych najmniejszych. Kiko wspomina, że doświadczył na modlitwie pewnego olśnienia, jak gdyby wezwania, które miała skierować do niego Maryja Dziewica: „Trzeba tworzyć małe wspólnoty na wzór Świętej Rodziny z Nazaretu, w których drugi jest Chrystusem, żyjące w pokorze, prostocie i uwielbieniu”. Nie miał pojęcia, co z tym poleceniem zrobić.
Nie miał żadnego planu ewangelizacyjnego ani programu socjalnego, nie przedstawił im żadnej oferty duszpasterskiej, nie zaprosił na piknik, na którym mogliby porozmawiać o Jezusie. Żył więc po prostu wśród nich. Pracował (był nauczycielem rysunku), malował, czytał Biblię i śpiewał psalmy. Gdy ktoś prosił o jakąś pomoc, starał się jej udzielić.
Kiedy miejscowi zaczęli zadawać mu pytania, próbował odpowiadać tak, jak nauczył się, gdy prowadził parafialne kursy. Jednak dla zupełnych analfabetów, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli o Chrystusie, nie było w tym nic interesującego ani nawet zrozumiałego. Jednak po pewnym czasie zgromadziła się wokół niego wspólnota. Jej członkowie stopniowo uczyli się wzajemnej miłości, przebaczania, słuchali o kochającym Bogu, który jest żywy i znajduje się blisko, aż mogli go rozpoznać w wydarzeniach ich codziennego życia.
Potem do Kiko dołączyła Carmen Hernandez, młoda kobieta z wielkim pragnieniem ewangelizacji, z wykształcenia m.in. teolożka. Również mieszkała w slumsach, pomagała dziewczynom uwolnić się od prostytucji. Carmen rozpoznała w tej dziwnej wspólnocie Bożą rękę, pomogła uporządkować treści przekazywane katechumenom i zaprosić do współpracy proboszcza okolicznej parafii.
Sytuacją w slumsach zainteresował się abp Madrytu, który znał Carmen. Był poruszony tym ewangelizacyjnym cudem i opowiedział o nim w Rzymie. W 1968 roku Carmen i Kiko przybyli do wiecznego miasta, zamieszkali w podobnych slumsach w Borghetto Latino i na zaproszenie proboszcza wygłosili w Parafii pw. Męczenników Kanadyjskich pierwsze katechezy, po których zawiązała się wspólnota.
W tym samym czasie trwała posoborowa reforma liturgiczna, a w Kongregacji ds. Kultu Bożego powstawał ważny dokument de facto przywracający katechumenat na skalę powszechną – Obrzęd chrześcijańskiego wtajemniczenia dorosłych, Ordo initiationis christianae adultorum (OICA, 1972). W trakcie prac nad nim kardynałowie spotkali się z Kiko i Carmen, ze zdumieniem odkryli, że praktyka tych niecodziennych katechistów ze slumsów jest zbieżna z przygotowywanymi dopiero wytycznymi dla katechumenatu. Już po ich ogłoszeniu Droga Neokatechumenalna oparła właśnie na tym dokumencie swój schemat formacji.
Neokatechumenat w parafii
Droga Neokatechumenalna nie jest jedną z wielu katolickich organizacji czy stowarzyszeń, ale praktycznym narzędziem prowadzenia w parafii katechumenatu (czy to wersji „dosłownej”, tj. przygotowania dorosłych do chrztu, czy też jako wtajemniczenie już ochrzczonych). Nie jest oczywiście formą jedyną, bo dorosłych do chrztu każda diecezja przygotowuje na swój sposób, a innym popularnym w Polsce wtajemniczeniem ochrzczonych jest Ruch Światło Życie ks. Franciszka Blachnickiego.
Jest jednak z pewnością formą bardzo dojrzałą, poważną. To, która z tych wersji będzie bliższa wiernym czy duszpasterzom, jest rzeczą drugorzędną. Absolutnie fundamentalne jest jednak to, że tak jak nie ma Kościoła bez sakramentów, tak nie ma Kościoła bez katechumenatu. To nie jest opcja, jeden z wielu elementów oferty obok parafialnej drużyny harcerskiej, koła caritas, scholi i róży różańcowej (czy co tam jeszcze sobie ktoś zażyczy – dołożymy tak, żeby wyjść naprzeciw różnym oczekiwaniom i wrażliwościom).
Zanim w parafii powstanie wspólnota neokatechumenalna, katechiści na zaproszenie proboszcza głoszą otwarte dla każdego chętnego nauki. Odbywają się one np. w parafialnej sali, ale również poza kościelnym terenem. W kolejnych 5 niedziel okresu wielkanocnego wspólnoty gromadzą się na ulicach i placach miast. Głoszą świeccy, często małżonkowie, towarzyszy im kapłan. Po wysłuchaniu katechez chętni, którzy zdecydują się kontynuować Drogę, zawiązują wspólnotę. Jest ona z założenia różnorodna, skupia osoby w różnym wieku, o różnym wykształceniu, zdrowe i chore, bogate i biedne. W tej wspólnocie wszyscy są siostrami i braćmi, zwracają się więc do siebie zawsze po imieniu, także do księdza.
Wspólnota spotyka się 2 razy w tygodniu – na niedzielnej Eucharystii i liturgii słowa w środku tygodnia. Nie tylko wyznaczenie osób do czytań lub oprawa muzyczna należy do członków wspólnoty, ale też zorganizowanie kwiatów, przygotowanie ołtarza, a nawet wypranie obrusa czy przygotowanie naczyń liturgicznych. Prezbiter oczywiście przewodniczy zgromadzeniu, ale jego rolą jest posługa liturgiczna. To nie kościół hierarchiczny zaprasza do skorzystania z oferty parafii, ale my jako jej członkowie pod przewodnictwem pasterza gromadzimy się razem i wspólnie sprawujemy liturgię.
Na początku wiele rzeczy jest niedopracowanych, kwiaty są źle ułożone, kantor fałszuje, a do tego wszyscy się próbują się uśmiechać i pokazać z jak najlepszej strony, ale potem stopniowo uczą się coraz większej dbałości o znaki, a w relacjach dają się poznać takimi, jakimi są naprawdę. Katechiści co pewien czas spotykają się ze wspólnotą, słuchają doświadczeń braci i sióstr, a kiedy uznają, że są gotowi, głoszą im kolejne etapowe rekolekcje i dają też konkretne wymagania.
Duszpasterstwo młodych
22 lata temu we Włoszech powstało prowadzone przez małżeństwa ze wspólnot neokatechumenalnych duszpasterstwo dla młodych (13-19 r.ż.), które najpierw może im pomóc przygotować się do bierzmowania, ale przede wszystkim już po przyjęciu tego sakramentu nie zostawia ich, ale jest nadal kontynuowane, daje szansę, że nie będzie to uroczyste pożegnanie z Kościołem.
Ja i moja żona prowadzimy jedną z takich grup w krakowskiej Parafii Wszystkich Świętych. Co piątek przyjeżdżamy po naszych 8 ananasów, zabieramy ich do naszego domu, gdzie w luźnej atmosferze rozmawiamy o kolejnych tematach z katechizmu. Raz w miesiącu w parafii pod przewodnictwem kapłana celebrujemy liturgię, podczas której chętni mogą się wyspowiadać. Nie zadajemy im treści do przyswojenia, nie robimy egzaminów, pozwalamy pytać i zgłaszać wątpliwości. Nie sprawdzamy obecności ani nie zbieramy pieczątek za wymaganą liczbę spowiedzi. Jesteśmy z nimi, słuchamy ich, karmimy i odwozimy do domów.
Każdy z tematów naszych spotkań z młodzieżą musimy najpierw przygotować i w tym celu spotykamy się co miesiąc w gronie 5 małżeństw prowadzących grupy. Kiedy pewnego razu dzwoniłem do franciszkanina, który nam stale pomaga, z zaproszeniem na takie spotkanie, odpowiedział: „Chętnie przyjdę, byle nie w niedzielę, bo mam już tyle na głowie, że wieczorem będę wykończony”. Odpowiedziałem: „Andrzeju, wybacz, ale nie mamy innego terminu. Musimy dostosować się do Kuby i Marysi, a oni teraz mają bardzo napięty czas – w poniedziałki i czwartki głoszą katechezy, we wtorki je przygotowują, w środy i soboty spotykają się w swojej wspólnocie, no i w piątki młodzież do bierzmowania. A że mają ośmioro dzieci, to i bez tego wszystkiego by się nie nudzili”. „Wiesz, Paweł, właśnie do mnie dotarło, że wcale nie mam dużo zajęć, oczywiście, że będę w niedzielę!” – usłyszałem w słuchawce.
Spotkanie ze świeckimi, którzy poza swoją zawodową pracą i realizacją powołania małżeńskiego i rodzicielskiego poświęcają jeszcze swój czas na ewangelizację, jest dla kapłanów bardzo pomocne nawet nie dlatego, że „odwala się za nich cześć roboty”, ale dlatego, że umacnia ich to w powołaniu. Nie pozostają gdzieś ponad jako zarządzający kościelną instytucją, obsługujący klientów zainteresowanych usługami religijnymi. Są rzeczywiście pasterzami, którzy służą swoim siostrom i braciom, żyją z nimi w jednej wspólnocie. A z drugiej strony nie są osamotnieni, przytłoczeni aktywnym duszpasterstwem i nie do końca świadomi, jak trafia ono do odbiorców. Mogą być po prostu ludźmi, okazywać słabości, popełniać błędy i za nie przepraszać.
Sztab kryzysowy vs. winnica Pana
Zmierzając do końca, chciałbym wrócić do wątku kryzysowego. Patrząc na Kościół wyłącznie pod tym kątem kryzysu, wpadamy w pułapkę. Definiujemy zagrożenia i szanse, postulujemy reformy, analizujemy procedury, tworzymy komisje, publikujemy oświadczenia. Niepostrzeżenie zaczynamy redukować Święty Kościół, Ciało Chrystusa, do instytucji, która jest tylko narzędziem organizacji w zasadzie drobiazgów. W poszukiwaniu rozwiązań kryzysu – z najlepszymi intencjami, których nie próbuję umniejszać – możemy niebezpiecznie łatwo przyciąć istotę do znanych nam form społecznych, politycznych, gospodarczych.
Kiedy firma przeżywa kryzys, konieczny jest audyt, wyciągnięcie wniosków i konsekwencji. Mamy doskonały produkt – ba, najlepszy! – z którym nic nie może konkurować, ale przez błędy komunikacyjne, brak transparentności czy niejasne powiązania jakoś się nie sprzedaje. Straciliśmy zaufanie klientów i inwestorów. Staramy się wobec tego wdrożyć plan naprawczy. I bardzo dobrze, to oczywiście potrzebne, konieczne nawet, ale jeśli zatrzymamy się na poziomie procedur i formalności, to nic nie rozumiemy.
Będziemy kolejne 100 lat wciąż analizować nowe odsłony kryzysu. Struktura władzy, superwizje, sposoby organizacji, podział obowiązków w parafii, kościelne majątki, pensje księży, a nawet i to, kto trzyma klucze do parafii, są drugorzędne wobec tego, do czego jesteśmy wezwani. Istotą Kościoła jest udział w bóstwie Chrystusa, obcowanie z Bogiem żywym, zjednoczenie w miłości i przebóstwienie nas samych. I dopiero, gdy od tego zaczniemy, mamy szansę w właściwy sposób tamte sprawy uporządkować.
Doskonałym streszczeniem takiego właściwego rozłożenia akcentów jest niniejszy cytat z drugiego Listu do Koryntian i nim chciałbym zakończyć tekst:
„Oddani posługiwaniu zleconemu nam przez miłosierdzie, nie upadamy na duchu. Unikamy postępowania ukrywającego sprawy hańbiące, nie uciekamy się do żadnych podstępów ani nie fałszujemy słowa Bożego, lecz okazywaniem prawdy przedstawiamy siebie samych w obliczu Boga osądowi sumienia każdego człowieka. A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata, aby nie olśnił ich blask Ewangelii chwały Chrystusa, który jest obrazem Boga. Nie głosimy bowiem siebie samych, lecz Chrystusa Jezusa jako Pana, a nas – jako sługi wasze przez Jezusa. Albowiem Bóg, Ten, który rozkazał ciemnościom, by zajaśniały światłem, zabłysnął w naszych sercach, by olśnić nas jasnością poznania chwały Bożej na obliczu Chrystusa. Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas” (2 Kor 4, 1-7).
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.