Odczarujmy parafie. Ks. Blachnickiemu na setne urodziny
W skrócie
Przywiązanie do swojej parafii i aktywność dla jej dobra uczą pokory i demokracji. Nie uprawiając popularnego churchingu, skupiasz się na tym, co najważniejsze. Realizujesz razem z rodziną integralny styl katolickiego życia, łączysz domowe zwyczaje z zaangażowaniem w małą wspólnotę w pobliskim kościele. To nie ideał dla wszystkich, ale właśnie takie myślenie przyświecało ks. Franciszkowi Blachnickiemu. Brakuje dziś w Kościele osób, które realizują tę nadal aktualną wizję.
Esej pochodzi z numeru Pressji pt. Pobożny antyklerykalizm. Tekę w całości i nieodpłatnie możesz pobrać tutaj.
Ja-wirtualne
Jednym z najważniejszych wyzwań obecnych czasów, z którym nie musiało się mierzyć jeszcze żadne wcześniejsze pokolenie, jest funkcjonowanie równolegle w dwóch światach – rzeczywistym i wirtualnym, które na dodatek wzajemnie się przenikają. Możemy być jednocześnie w obydwu rzeczywistościach, grając chociażby w piłkę z dzieckiem i jednocześnie, trzymając smartfona, odpowiadać na komentarze w mediach społecznościowych. Co prawda, jako istoty cielesne, psychiczne i duchowe musimy funkcjonować jednocześnie w różnych wymiarach, ba, prowadzimy przecież równolegle życie fizyczne, psychiczne i duchowe, ale wprowadzenie rzeczywistości wirtualnej radykalnie zwiększa poziom złożoności naszej egzystencji. Ja-fizyczny musi korespondować już nie tylko z ja-psychicznym i ja-duchowym, ale także w jakiś nie do końca zdefiniowany sposób z ja-wirtualnym.
Jeśli problemem wielu ludzi przez wieki był brak integracji między wspomnianymi sferami, np. poprzez zaszycie się w ja-psychicznym i projektowanie rzeczywistości zewnętrznej wyłącznie w oparciu o nasze subiektywne wyobrażenia, o ileż trudniej być zintegrowanym i nierozdartym między różnymi światami w sytuacji, w której dochodzi nam konieczność funkcjonowania w rzeczywistości wirtualnej. Pewnie wielu uzna to porównanie za zbyt daleko idące, ale zakładając, że śmierć jest rozłączeniem duszy i ciała, w jakimś sensie to rozdarcie człowieka pomiędzy różne rzeczywistości może skutkować śmiercią już za życia. Czyż bowiem ludzie chodzący po ulicach i zatopieni w swoich smartfonach nie są choć trochę podobni do zombie? Czy nie jesteśmy świadkami epidemii zombizmu?
Symbolicznym jej przejawem jest oderwanie człowieka od konkretnego miejsca – za sprawą świata wirtualnego możemy „być” jednocześnie w wielu miejscach, nieraz odległych od siebie o tysiące kilometrów. Co prawda, pandemia COVID-19, która zatrzymała nas w czterech ścianach, pokazała, że takie oderwanie może być czasem bardzo przydatne – tylko dzięki rzeczywistości wirtualnej część z nas mogła kontynuować swoje zawodowe aktywności. Niestety, zjawisko to ma także swoje cienie.
Zagrożenia wynikające z tej delokalizacji człowieka mają zróżnicowaną naturę i przejawy. Tutaj chciałbym się skupić tylko na jednym z nich, a mianowicie na wpływie wspomnianej delokalizacji na funkcjonowanie wspólnoty Kościoła.
Parafia w teorii
Aby jednak odpowiedzieć na to zagadnienie, trzeba wybrać się na małą wycieczkę historyczną. U podstaw trydenckiej odpowiedzi na ówczesny kryzys Kościoła legło stworzenie sieci parafii terytorialnych, których celem było zagwarantowanie wiernym dostępu do sakramentów. W tej wizji kościół parafialny wraz z księdzem proboszczem miał stanowić centrum życia danej społeczności lokalnej. Dostrzegając słabości Kościoła i propozycje, które wiernym oferowali duchowni protestanccy, ojcowie soborowi uznali, że konieczne jest większe zaangażowanie w budowanie małych wspólnot Kościoła, które mogłyby spełniać różne funkcje. Warto zauważyć, że od tamtego czasu kościoły parafialne stanowiły nierzadko jedyne miejsca, w których spotykały się różne grupy społeczne, nawet jeśli mogły zajmować mniej lub bardziej uprzywilejowane miejsce w świątyni.
Oczywiście na przestrzeni ostatnich kilkuset lat trudno uznać, by instytucja Kościoła służyła wyrównywania różnic społecznych – nie to jest sednem przytoczonego argumentu. Chodzi raczej o to, że parafia stanowiła przestrzeń spotkania, w której przynajmniej w wymiarze religijnym wszyscy jako grzesznicy byli równi. To właśnie parafia w jakimś sensie porządkowała życie społeczne, koordynowała zachowania ludzi. Działo się tak także dlatego, że należeli do niej niemal wszyscy mieszkańcy (nota bene na ziemiach polskich tam, gdzie zamieszkiwała mniejszość żydowska czy protestancka, podobną rolę odgrywała gmina żydowska albo zbór).
Sytuacja zaczęła się zmieniać w XX wieku, a w Polsce szczególnie po II wojnie światowej. Oczywiście czas rozpoczęcia, charakter i dynamika tych zmian wyglądały różnie w zależności od kraju, ale w tamtym czasie uwydatniły się trzy zjawiska, które radykalnie zmieniły sytuację parafii. Pierwszym z nich była industrializacja i związana z nią przyśpieszona urbanizacja. Ludzie masowo emigrowali ze wsi do miast, utracili kontakt z lokalną wspólnotą parafialną, a jednocześnie nie budowali więzi w nowej wspólnocie.
Powodów takiego stanu rzeczy można wymieniać wiele – anonimowość życia w mieście, nieadekwatność struktury parafialnej do szybko rosnących miast, a w krajach komunistycznych także trudność z budową nowych kościołów i tworzeniem przy nich wspólnot parafialnych. W rezultacie w największych miastach normą stały się parafie kilkudziesięciotysięczne, które praktycznie nie miały szans na zbudowanie realnej wspólnoty, a ludzie wierzący nierzadko przemieszczali się w mieście w poszukiwaniu odpowiadającej im oferty duszpasterskiej.
Drugim zjawiskiem wynikającym po części z wykorzenienia z tradycyjnych wspólnot, choć oczywiście nie tylko, jest sekularyzacja. Parafie przestały gromadzić wszystkich mieszkańców na danym terytorium – są nawet miasta, gdzie odsetek osób praktykujących nie przekracza 10%. W takiej sytuacji trudno mówić o tym, aby parafie stanowiły centrum życia społecznego. Tak dochodzimy do trzeciego zjawiska – w obliczu sekularyzacji pojawiają się nowe, pozaparafialne formy organizacji społecznej aktywności.
Na prowincji mają one jeszcze charakter komplementarny (ochotnicze straże pożarne, koła gospodyń wiejskich etc.), ale w miastach bardzo często są wobec parafii substytucyjne. Co więcej, wraz z rozwojem poziomu edukacji i dostępu do informacji ksiądz proboszcz przestał być jedynym źródłem nie tylko wiedzy religijnej, ale w ogóle wiedzy o świecie. Wierni, którzy pomimo zachodzących zmian pozostali w Kościele, mają już inne oczekiwania zarówno wobec roli duchowieństwa, jak i roli samych świeckich w parafiach.
W konsekwencji trydencki model parafii zorientowany dośrodkowo, gdzie cała społeczność gromadziła się wokół księdza proboszcza, który niejako sam z siebie był instytucją koordynująca społeczne zachowania, przestała odpowiadać wyzwaniom współczesności.
Problemy te dostrzegli ojcowie soborowi zebrani na obradach Soboru Watykańskiego II. Efektem ich prac była radykalna przebudowa myślenia o parafii z instytucji zorientowanej dośrodkowo na wspólnotę wspólnot zorientowaną misyjnie. W nowym modelu, zarysowanym m.in. w obrzędzie wprowadzenia chrześcijańskiego osób dorosłych (Ordo Initiationis Christianae Adultorum, OICA), parafia miała być przestrzenią formacyjną i realizowaną nie tylko w ramach „oficjalnych” nabożeństw, ale także, a może przede wszystkim, w małych grupach, gdzie rolę katechistów przejmować mieli wierni świeccy.
Idąc dalej, zarządzanie samą parafią miało zostać zdecentralizowane – za sprawy duchowe nadal odpowiadały osoby konsekrowane (a zatem także siostry zakonne mieszkające na terenie parafii), ale w zadaniu tym i zarządzaniu sprawami materialnymi miała ich wspomagać rada duszpasterska, stworzona ze świeckich liderów tych mniejszych wspólnot funkcjonujących w parafii. Wreszcie, wszystkie małe komórki parafialne miały sobie za cel postawić głoszenie Ewangelii na zewnątrz. To właśnie misyjność, decentralizacja i pogłębiona formacja duchowa świeckich miały stanowić remedium na narastające niedopasowanie trydenckiego modelu parafii do wyzwań współczesności.
Parafia w praktyce
Tyle teorii. W obliczu zmian dokonujących się na naszych oczach trzeba zapytać, czy parafie są nam jeszcze w ogóle do czegoś potrzebne. Jeśli spojrzymy na życie religijne Polaków w ostatnich kilkunastu miesiącach pandemii, to zauważymy, że potrafimy sobie poradzić bez realnej wspólnoty. Choć wiele parafii próbuje organizować video streaming własnych nabożeństw, wierni mogą spokojnie wybrać transmisję oferowaną przez inną parafię. W gruncie rzeczy nie ma bowiem większego znaczenia, czy obejrzymy mszę świętą z Wilanowa, Łagiewnik, Łodzi czy rodzinnej wsi.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że uczestnictwo w praktykach religijnych przez internet jest powszechniejsze w większych ośrodkach miejskich, ale nie jest też tak, że na prowincji nie ma streamingu. W efekcie zjawisko tzw. churchingu, czyli odwiedzania różnych kościołów np. w poszukiwaniu lepszego kaznodziei, znane do tej pory głównie z polskich metropolii, stało się udziałem znacznie większej liczby katolików w naszym kraju.
W tym kontekście nie można też ignorować bardzo dynamicznego rozwoju oferty duszpasterskiej w internecie. Rozpoczął się on jeszcze przed pandemią, a w trakcie lockdownu mocniej przyśpieszył. Aby nie być gołosłownym, podaję liczbę subskrybentów kilku przykładowych kanałów na Youtubie (stan na 8 kwietnia 2021):
- Langusta na palmie (o. Adam Szustak OP) – 759 tys.,
- Teobańkologia (ks. Teodor Sawielewicz) – 270 tys.,
- pl – 149 tys.,
- Mocni w duchu (łódzcy jezuici) – 118 tys.,
- RCTV (ks. Sławomir Kostrzewa) – 108 tys.,
- Kecharitomene (oficjalny profil ks. Dominika Chmielewskiego SDB) – 107 tys.,
- Pogłębiarka – 68 tys.
- Marcin Zieliński – 53,5 tys.
Swoistym fenomenem jest kanał Teobańkologia, który regularnie prowadzi wieczorami zwykłą modlitwę różańcową (bez żadnych duchowych fajerwerków). Uczestniczy w niej każdorazowo kilkadziesiąt (!) tysięcy ludzi z całego kraju. Zresztą jeszcze przed pandemią różne ruchy, w tym grupy charyzmatyczne czy uwielbieniowe, gromadziły na swoich wydarzeniach dziesiątki, jeśli nie setki tysiące wiernych. Sztandarowym przykładem mogą być takie akcje, jak „Różaniec do granic”, „Wielka pokuta”, „Polska pod krzyżem” czy „Jezus na stadionie”, które, co warte podkreślenia, były organizowane często bez wiedzy i uprzedniej zgody hierarchii kościelnej (w praktyce Episkopat podłączał się pod część tych akcji na ostatniej prostej, bo nie mógł ich powstrzymać).
Pojawia się uzasadnione w moim odczuciu pytanie, czy po pandemii, w dobie postępującej sekularyzacji, a jednocześnie wzroście znaczenia nowej oferty duszpasterskiej ludzie powrócą do parafii. Zwłaszcza, jeśli na dłużej utrzymane zostaną obostrzenia dotyczące liczby osób w kościele (często łamane, ale jednak) lub noszenia maseczek. Dziś chyba trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, ale hipoteza mówiąca o tym, że ludzie są bardzo spragnieni realnego kontaktu, niekoniecznie musi być w pełni prawdziwa.
Jeśli jednak miałbym udzielić jednoznacznej odpowiedzi, stwierdziłbym, że nie ma co spodziewać się powrotu do tych parafii, które przed pandemią funkcjonowały w modelu potrydenckim, czyli do zdecydowanej większości. Osoby indyferentne religijnie, które praktykowały z powodów kulturowych, prawdopodobnie w dużej mierze nie wrócą do kościołów, a ci bardziej zaangażowani nabyli takiej świadomości swojej roli jako świeckich, że trudno będzie ich z powrotem zagonić do ławek. Nie leje się przecież młodego wina do starych bukłaków, bo i wino się zmarnuje, i bukłaki.
Katolicka forma życia
Czy to oznacza, że mamy postawić krzyżyk na instytucji parafii, a zwłaszcza na parafii terytorialnej? Czy jest ona nam współcześnie jeszcze do czegoś potrzebna? I tak, i nie. Na pewno jeśli parafie chcą przetrwać, muszą doświadczyć prawdziwej przemiany i wyjść do świeckich, tworzyć poczucie realnej wspólnoty, w której świeccy mają do odegrania ważną rolę. Broń Boże nie mam tu na myśli liturgicznego aktywizmu – to akurat powinna być dla świeckich przestrzeń participatio actuosa, a nie participatio activa. Nie ma bardziej aktywnej postawy na liturgii niż osobiste (i osobowe) zaangażowanie w modlitwę. Chodzi raczej o to, aby dać świeckim możliwość współtworzenia parafii, tym samym dać księżom okazję do koncentracji na tym, co w ich powołaniu najważniejsze – sprawowaniu kultu i szafowaniu sakramentów.
Pozostaje pytanie, czy potrzebna nam do tego jest akurat parafia terytorialna. Czy nie powinniśmy raczej budować nowych wspólnot bardziej z tymi, którzy są nam bliscy z racji wykształcenia czy statusu zawodowego niż z racji zamieszkania? Chciałbym być dobrze zrozumiany. Dziś wydaje się nieroztropne uznawać, że jeden model, niezależnie, czy mówimy o parafii wielkomiejskiej czy prowincjonalnej, będzie potraktowany jako optymalny i jedyny.
W czasach pogłębiającego się kryzysu Kościoła i procesów sekularyzacyjnych powinniśmy szanować każde zaangażowanie i każdą obecność katolika w świątyni, nie tylko tej położonej najbliżej miejsca zamieszkania. Mogę przecież podać szereg argumentów, dlaczego akurat moja parafia terytorialna nie jest dla mnie odpowiednia. Jednak postaram się pokazać, że czasem warto te trudności przezwyciężyć. Przywiązanie do parafii poddane krytycznemu namysłowi, nawet jeśli nie jest dziś dla wszystkich, stanowi źródło dojrzałej duchowości zapewniającej, również w tak trudnych jak nasze czasach, integralność katolickiej formy życia.
Moja krytyka churchingu wynika z pewnej mądrości etapu. Sam jeszcze kilka lat temu należałem do zwolenników turystyki kaznodziejskiej. Razem z żoną omijaliśmy szerokim łukiem parafię, na terenie której mieszkaliśmy, aby uczestniczyć w liturgii „wyższej jakości”. Ostatecznie jednak, szczególnie wraz z pojawianiem się kolejnych dzieci, zaczęliśmy doceniać ideę parafii terytorialnej, która pozwala nam w bardziej integralny sposób łączyć domową codzienność życia wiarą z zaangażowaniem w życie parafii. Przestaliśmy czuć się gościem jakiegoś budynku sakralnego i przeszliśmy w naszym myśleniu do podejścia, w którym jesteśmy bardziej gospodarzami we własnej parafii.
Fikcja rejonizacji szkół powoduje, że parafia może być ostatnią wspólną przestrzenią, gdzie spotykają się osoby z różnych klas społecznych. Co więcej, gdzie mogą się spotkać bez etykietek statusowych czy dochodowych, co jest szalenie istotne z perspektywy budowania nie tylko spójności społecznej, ale także zdrowej wspólnoty, w której nie wybieramy sobie, z kim chcemy być. W końcu w ramach rodziny-wspólnoty kościoła domowego, stanowiącej niejako wzorzec wspólnoty parafialnej, nie wybieramy sobie jej członków. Tylko wtedy możemy uczyć się prawdziwej miłości bliźniego. W tym kontekście przypomina mi się zasłyszana historia jednej Żydówki, która na pytanie, dlaczego Jezus nakazał kochać bliźniego, czyli w dosłownym tłumaczeniu sąsiada, odpowiedziała, że to pewnie dlatego, że sąsiada kochać jest najtrudniej.
Kościół domowy? Brzmi jak kolejne popularne hasło, taka kościółkowa nowomowa, która niewiele znaczy? Niekoniecznie. Rzecz daje się sprowadzić do organizowania domu w rytm roku liturgicznego zgodnie ze starym zwyczajem tzw. rytuału rodzinnego. Jak to może wyglądać w praktyce? W adwencie roraty i gromadzenie się przy zapalonych świecach w domu, kalendarz adwentowy z zadaniami, a pod koniec wspólne śpiewanie antyfon „O”. W wielkim poście – wspólna droga z Jezusem do Jerozolimy (w oparciu o ewangelie z kolejnych dni), domowe drogi krzyżowe, usytuowanie samego krzyża w centralnym miejscu domu czy wreszcie jego zasłonięcie w piątą niedzielę aż do Wielkiego Piątku. Święte Triduum ‒ np. wieczerza sederowa w Wielki Czwartek, odwzorowująca żydowski zwyczaj paschalny, czy rozpalenie ogniska w Noc Zmartwychwstania.
Okres wielkanocny ‒ przygotowanie do Zesłania Ducha Świętego. Maj, sierpień i październik ‒ modlitwy z Maryją. Listopad ‒ modlitwy za zmarłych i żywoty świętych. Przy małych dzieciach to trudniejsze, ale później można pewnie próbować wprowadzać liturgię godzin. Do tego rutynowe drobne czynności wykonywane niezależnie od roku liturgicznego – modlitwa przed i po posiłku, modlitwa rodzinna z kręgiem biblijnym (codzienne czytanie słowa z dnia i wspólne rozważanie), błogosławienie dzieci przez rodziców i rodziców przez dzieci.
W każdym domu taki rytuał może wyglądać inaczej. Co jednak najważniejsze ‒ tu nie ma żadnych duchowych fajerwerków. Ot, zwykła, szara codzienność przeniknięta Bożą obecnością. „W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”, jak czytamy w Dziejach Apostolskich.
Z takiej perspektywy wspólnota parafialna jawi się jako przedłużenie wspólnoty domowej – włączamy się w przeżywanie szarej codzienności roku liturgicznego razem z sąsiadami, jednoczymy się z nimi przy Eucharystycznym stole i nie tylko. Wtedy też możemy lepiej poznać potrzeby materialne i duchowe ludzi mieszkających wokół nas. To właśnie dzięki parafii możemy uniknąć ryzyka przekształcenia naszego Kościoła domowego w bunkier czy zamkniętą twierdzę i wypełnić błogosławieństwo, które jako małżonkowie usłyszeliśmy w czasie ślubnej mszy – „wśród świata bądźcie świadkami, że Bóg jest miłością”. To wezwanie jest przecież także kierowane do osób samotnych.
Dodatkowo nasze dzieci mogą samodzielnie wchodzić w przestrzeń wspólnoty Kościoła przez służbę ołtarza, Dzieci Maryi, Oazę Dzieci Bożych czy później wspólnoty młodzieżowe – nie musimy ich wozić na drugi koniec miasta, bo parafia jest przeważnie w zasięgu 10-minutowego spaceru. Ten ostatni argument wydaje mi się szczególnie ważny w sytuacji, w której tak wielkim problemem zaczyna być narastające, patologiczne uzależnienie dzieci od rodziców.
Iść za Blachnickim
Zdaję sobie sprawę, że taka wizja wygląda utopijnie, ale dzieje się tak dlatego, że nakładamy ją na tradycyjny model parafii, gdzie, chcąc, nie chcąc, ksiądz proboszcz jest dystrybutorem parafialnego statusu i niestety często kieruje się względami ludzkimi. Myślę sobie jednak, że w tej utopijności towarzyszy mi założyciel ruchu, w którym wzrastałem, czyli ks. Franciszek Blachnicki, który dopiero w tym roku doczekał się pierwszej porządnej biografii napisanej piórem Tomasza Terlikowskiego.
To zresztą Blachnicki jako jeden z pierwszych próbował propagować w Polsce powatykański model parafii. To on dał początek ruchom trzeźwościowym. To on zakładał ruch oazowy, zwany też Ruchem Żywego Kościoła, co zresztą wielu mu zarzucało, bo było jawnym oskarżeniem wobec ówczesnego Kościoła w Polsce. Oczywiście jest w Polsce wiele parafii, które żyją za sprawą nie tylko aktywności księży, ale i świeckich świadków, do których wierni po pandemii pewnie powrócą. Mimo upływu kilkudziesięciu lat diagnoza ks. Blachnickiego wydaje się nader aktualna – niestety wciąż jest dużo za dużo wspólnot parafialnych, gdzie tego życia jest jak na lekarstwo. To takie parafie-zombie, które żyją na niby.
Co prawda, Ruch Światło-Życie stracił swoją unikatowość i w jakimś sensie jest cieniem siebie z przeszłości, ale pewne intuicje ks. Blachnickiego mogą stanowić punkt wyjścia w naszych współczesnych dyskusjach o przyszłości i Kościoła, i parafii. Choć założyciel ruchu oazowego był przekonany, że nie ma niezmiennych odpowiedzi i należy nieustannie szukać adekwatnych sposobów na wprowadzanie Ewangelii w życie (to zresztą stanowi ogromny zarzut wobec współczesnej Oazy, która często żyje przeszłością), to jednak ostatecznie każda aktywność miała prędzej czy później prowadzić właśnie do parafii.
W wizji Blachnickiego ideałem było sprawienie, aby Ruch Światło-Życie nie był więcej potrzebny – miał przeniknąć życie parafialne, ożywić duchową pustynię i rozproszyć się. Używając innego porównania często powtarzanego w ramach oazowej formacji, powinna ona rozpalić ogień i wycofać się, aby nieść go dalej w inne miejsca, nawet na krańce świata.
Ks. Franciszek Blachnicki, który sam był zanudzającym mówcą (ja przysypiałem, słuchając nagrań jego konferencji), tworzyłby dziś kanały na portalach internetowych i w mediach społecznościowych, ale tylko po to, aby przekierować ludzi do zapalenia ognia wiary w parafiach. myślę tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jak podobno miał mawiać św. John Henry Newman, prawdziwe nawrócenie nie może dokonać się przez pośrednictwo mediów, ale w realnym spotkaniu. Wydaje mi się, że wbrew pozorom od XIX wieku aż tak wiele się w tej kwestii nie zmieniło.
Po drugie zaś, i to dla mnie argument fundamentalny, to właśnie parafie stanowią centrum życia sakramentalnego. Oczywiście pandemia jest dla wszystkich wierzących niezwykle cenną lekcję tego, jakim bogactwem może być chociażby sakrament małżeństwa jako sakrament stanu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy dostęp do innych sakramentów jest utrudniony lub wręcz niemożliwy. Nie można też zapominać o komunii duchowej i doskonałym żalu za grzechy, zdolnym w wyjątkowych okolicznościach stanowić czasowy substytut spowiedzi, jednak te formy katolickiej duchowości wymagają dużej dojrzałości.
Ponad wszystko sądzę jednak, że na dłuższą metę życie chrześcijańskie nie może obyć się bez regularnego uczestnictwa w sakramentach. Mimo swej tajemniczości – przecież Eucharystia czy sakrament pojednania są widzialnymi znakami NIEWIDZIALNEJ łaski ‒ sakramenty są dla wierzących doświadczeniem czegoś realnego, niezmiennego, obiektywnego. W świecie pełnym niepewności, kiedy tak wiele spraw pozostaje dla nas niewiadomą i kiedy tak często zdajemy się bezradni, sakramenty jawią się jako fundament.
Jako osoby wierzące mamy bowiem gwarancję, że w sakramentach doświadczenie Bożej łaski nie jest tylko wytworem naszego umysłu, ale czymś realnym i namacalnym. Czymś, czego nie da się doświadczyć przez internet. Czymś, co angażuje na najbardziej podstawowym poziomie naszych zmysłów.
Sakramenty są liturgią, dziełem publicznym (leitos ergon), które sprawujemy i przeżywamy w konkretnej, namacalnej wspólnocie. Możliwe, że ktoś wymyśli inną wspólnotę sakramentalną, ale dla mnie podstawową jest właśnie parafia. Dlatego zamiast wymyślać nie wiadomo jakie nowe struktury, spróbujmy wykorzystać „starą” parafię i nadać jej nową formę. Co więcej, jeśli skądś ma wyjść odnowienie Kościoła w Polsce, to właśnie z codziennej formacji parafialnej zakorzenionej w życiu sakramentalnym. Ruchy monastyczne – super. Wspólnoty charyzmatyczne – świetnie. Ale tylko wtedy, kiedy będą prowadziły do ożywiania życia sakramentalnego we wspólnotach parafialnych. Kiedy nie będą istniały tylko dla samych siebie i swoich członków, ale będą wartością dla naszych sąsiadów siedzących obok w ławce albo tych, których z jakichś powodów w kościele nie ma.
Razem z duchowieństwem
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Reforma życia parafialnego powinna wyjść od świeckich, ale nie może się odbyć bez udziału duchowieństwa. Przedstawiciele tej ostatniej grupy muszą otrzymać wyraźny sygnał, aby się z jednej strony przesunąć i zrobić więcej miejsca dla świeckich, a z drugiej strony skoncentrować na życiu duchowym i sprawowaniu sakramentów. Taki sygnał może (i powinien) popłynąć od biskupów, ale nie rozumianych jako Konferencja Episkopatu Polski, ale od ordynariuszy diecezjalnych. To właśnie biskup miejsca jest głową Kościoła lokalnego i ojcem księży w nim posługujących. Problem w tym, że wielu współczesnych hierarchów Kościoła w Polsce nie jest w stanie takiego sygnału wysłać, ale nie dlatego, że nie chce zmian na lepsze, ale dlatego, że brakuje im realnego doświadczenia duszpasterskiego. Na szczęście od niedawna zmieniła się „polityka” nominacji biskupich i sakry dostępują zwykli duszpasterze. Zresztą skoro papież widzi siebie jako proboszcza Rzymu, to o wiele łatwiej wyobrazić sobie biskupa-proboszcza.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.