Uczulenie na koloratkę jest szkodliwe. Potrzebujemy mądrej i ortodoksyjnej krytyki kleru
W skrócie
Ubocznym skutkiem ukrywania pedofilów w sutannach jest uczulenie na koloratkę. Te nie ma zaś nic wspólnego z potrzebnym dziś pobożnym antyklerykalizmem. Taka postawa może być jednak skuteczna tylko wewnątrz katolickiej ortodoksji.
Pies Pawłowa
Jakiś czas temu abp. Marek Jędraszewski, komentując zjawisko rosnącej liczby apostazji, wystosował z ambony taki apel: „Potrzebna jest modlitwa za tych, którzy nie rozumieją Kościoła, nie umieją go kochać nawet przez łzy, za tych wszystkich, którzy próbują z Kościołem walczyć i się oddalają. Proszę was, róbcie wszystko, aby ten dramatyczny akt odejścia był jednocześnie pierwszym dniem powrotu, bo Kościół jest miłującą matką, bo Kościół to jest także ten ojciec czekający na powrót marnotrawnego syna, gotów wybiec na spotkanie”.
No i się zaczęło. Ks. Jacek Prusak, jezuita i terapeuta, w rozmowie z Marcinem Makowskim, krytycznie wypowiedział się na temat słów krakowskiego metropolity: „Staram się wczuć w zamysł duszpasterski biskupa, który chce przeciwdziałać zjawisku, które uważa za negatywne. Mnie też, jako księdza, apostazje bolą. Osób, które myślą o apostazji, nie przekona się jednak do pozostania w Kościele, gdy na ich barki przekłada się cały ciężar tej decyzji”.
Podobną opinię wyraził Tomasz Terlikowski: „Jeśli nie umiemy ich kochać bezwarunkowo, jeśli wciąż dzielimy świat na swoich i tamtych, na wrogów i przyjaciół, jeśli nieustannie stawiamy ludziom warunki, to wizerunek szalonego z miłości do człowieka Boga jest zaciemniony. Warto o tym pamiętać, gdy myślimy o apostazjach, o odejściach. Wielu nie odchodzi od Boga, ale od instytucji, która w oczach części swoich wiernych jest ważniejsza od człowieka, od bliźniego, od miłosierdzia”.
Nie pałam szczególną miłością do krakowskiego metropolity, a w przytoczonych wypowiedziach red. Terlikowskiego i ks. Prusaka można odnaleźć wartościowe intuicje. Wiele z wypowiedzi abp. Jędraszewskiego było mocno kontrowersyjnych, kilka zaś odznaczało się niepotrzebną zapalczywością i hejtem na przykład wobec mniejszości seksualnych (vide „tęczowa zaraza”), ale co zdrożnego jest w przytoczonych wyżej słowach? Arcybiskup ma nie tylko prawo, ale i obowiązek napominać swoich wiernych. A jeśli trzeba, czynić to w żołnierskich słowach. Jeśli w konsekwencji afer pedofilskich, nieodpowiedniej reakcji Kościoła na kryzys i sojuszu kleru z PiS-em ludzie odchodzą dziś z Kościoła, to jest to ich wolna decyzja, którą należy uszanować. Nie można jednak uciekać od faktu, że z perspektywy katolicyzmu, to ich nie tylko osobista tragedia, ale i odpowiedzialność.
Dogmatyka katolicka jest w tym kontekście nieubłagana: „[…] Sobór święty… opierając się na Piśmie świętym i Tradycji, uczy, że ten pielgrzymujący Kościół konieczny jest do zbawienia. Chrystus bowiem jest jedynym Pośrednikiem i drogą zbawienia, On, co staje się dla nas obecny w Ciele swoim, którym jest Kościół; On to właśnie podkreślając wyraźnie konieczność wiary i chrztu, potwierdził równocześnie konieczność Kościoła, do którego ludzie dostają się przez chrzest jak przez bramę. Nie mogliby więc zostać zbawieni ludzie, którzy wiedząc, że Kościół założony został przez Boga za pośrednictwem Chrystusa jako konieczny, mimo to nie chcieliby bądź przystąpić do niego, bądź też w nim wytrwać. Stwierdzenie to nie dotyczy tych, którzy bez własnej winy nie znają Chrystusa i Kościoła” (por. KKK 846-847).
Dogmat ten ma długą historię i różnie był interpretowany. W Lumen gentium i encyklice Piusa XII, Mystici Corporis Christi, czytamy, że choć zbawienie dokonuje się w Kościele i przez Kościół, to jednak Boża łaska może działać również poza jego granicami. Przynależność formalna do Kościoła daje zaś człowiekowi wszystkie środki do zbawienia, choć sama przynależność nie daje gwarancji odkupienia. Prawdziwe granice Kościoła zna tylko Bóg. Dlatego ludzie, którzy z powodu grzechów kleru dokonują aktów apostazji, w perspektywie wiary katolickiej co najmniej w istotny sposób utrudniają sobie drogę do życia wiecznego.
Komentariat katolicki zaś reaguje jak pies Pawłowa – kiedy Jędraszewski czy inny biskup powiedzą cokolwiek krytycznego pod adresem wiernych, od razu w ruch idą klawiatury, żeby tylko duszpasterzowi porządnie przysolić, bo tego oczekuje świętoszkowaty tłum obserwujących. Tymczasem od katolickiej debaty publicznej w kontekście apostazji trzeba wymagać w pierwszym rzędzie, aby przypominała podstawowe prawdy wiary. Trzeba mieć świadomość, do kogo my dzisiaj piszemy.
Według najnowszego raportu Katolickiej Agencji Informacyjnej Kościół w Polsce heretycka opinia, że Kościół nie jest potrzebny do zbawienia „cieszy się” coraz większą popularnością. Uważa tak aż 47,8 proc. badanych młodych, 16,7 proc. twierdzi, że „raczej nie”, a 18 proc. mówi, że „trudno powiedzieć”. Natomiast tylko 10,5 proc. uważa, że „raczej jest potrzebny do zbawienia”, a 6,9 proc. odpowiedziało, że zdecydowanie „tak”. Zdecydowana mniejszość respondentów zna i wierzy w podstawowy dogmat Kościoła, a najpopularniejszy liderzy katolickiej opinii publicznej zamiast podkreślać zgubne konsekwencje dla apostatów, winy szukają w tych, którzy w Kościele pozostają, a tak naprawdę w grzesznych biskupach odpowiedzialnych za cało zło.
I nie chodzi tutaj o przerzucanie pełnej odpowiedzialności na wiernych i udawanie, że grzechy, zło, bluźnierstwa i publiczne zgorszenia ze strony szeregowych księży i członków Episkopatu nie mają znaczenia. Mają, i to fundamentalne, zgodnie z logiką słów samego Jezusa: „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” (Mt 18, 6).
Te słowa w pierwszej kolejności są skierowane do duchownych, których podstawowym zadaniem jest prowadzenie wiernych do Boga i z tego zadania będą przez Jezusa rozliczani. Dziś jednak w debacie publicznej zbyt mocno podkreśla się tylko tę właśnie odpowiedzialność kleru, pomijając decyzje samych wiernych, którzy porzucając Kościół, a więc sakramenty, realnie narażają swoje życie wieczne.
Paradoksalny klerykalizm zapalczywych antyklerykałów
W poczet wielce kontrowersyjnych opinii zaliczane są dziś fundamenty katolickiej ortodoksji. Nic w tym dziwnego i trudno się na taki fakt obrażać. Irytujące jest jednak, że podstawowe prawdy wiary wzbudzają tyle emocji wśród samych katolików. W ramach ortodoksji oczywiście mieści się krytyka biskupów i księży. Można wręcz powiedzieć, że świeccy, jako Lud Boży, są wezwani do merytorycznej krytyki hierarchów. Zawsze jednak mamy krytykować czyn lub zaniedbanie w konkretnej sytuacji. Biskup, choćby nie wiadomo jak grzeszny, nadal pozostaje biskupem, a więc według konstytucji dogmatycznej Lumen gentium bezpośrednim następcą 12 apostołów namaszczonych przez Chrystusa.
Można odnieść wrażenie, że również wewnątrz Kościoła szerzy się zjawisko, które można określić „uczuleniem na koloratkę”. Sam ulegałem tej pokusie. Jeśli widzimy jakiekolwiek zło wewnątrz Kościoła, to odpowiedź jest automatyczna: wina kleru. Przypomina to już legendarny spin Prawa i Sprawiedliwości, który podczas rządów Platformy Obywatelskiej miał właściwie jeden komunikat do wyborców: „to wina Tuska”. Podobnie dziś PO ma tylko jedną diagnozę: wszystko to wina Kaczyńskiego. Problem z taką logiką w katolicyzmie jest taki, że zarówno biskupi, jak i świeccy należą do tego samego „stronnictwa”, ale zarówno jedni, jak i drudzy coraz częściej o tym zapominają.
Bardzo wiele pisze się dziś o klerykalizmie. Niewielu zaś zauważa wieloznaczność tego słowa. Klerykalizm może być rozumiany jako utożsamianie przez biskupów i księży osobistych korzyści z dobrem całego Kościoła. I to jest definicja podstawowa, którą wszyscy mniej lub bardziej czują, posługując się tym terminem. Jaskrawym przykładem tego zjawiska jest haniebne ukrywanie wykorzystywania seksualnego nieletnich w „trosce o dobro i wiarygodność Kościoła” (czytaj – „dobro pedofilii i wiarygodność biskupów, którzy ich ukrywali”).
Drugim obliczem klerykalizmu jest zaś upatrywanie wszelkich nieszczęść Kościoła w działalności kleru. Jeśli coś dzieje się złego, to wiadomo, że odpowiedzialnością najłatwiej obarczyć skompromitowanych duchownych. To postawa podobna do narzekającego na fatalny stan dróg obywatela, który jednocześnie jest oszustem podatkowym.
Oczywiście taka opinia będzie przez wiele osób odebrana jako obrona pedofilów w sutannach. Ale właśnie w tym tkwi sedno. Jeśli nie potrafimy oddzielić świętego urzędu od grzesznego człowieka, to padamy ofiarą klerykalizmu. Dochodzi więc do paradoksalnej sytuacji, w której nawet najbardziej zapalczywi katoliccy antyklerykałowie grzeszą jednocześnie specyficznie rozumianym klerykalizmem. Według tego rodzaju myślenia całe zło Kościoła tkwi w koloratce i fundamentalistach, a cała nadzieja na oczyszczenie w świeckich reformatorach, dogmat zaś jest drugorzędny. To czego dziś potrzebujemy to antyklerykalizmu zarówno pobożnego, jak i ortodoksyjnego, bo tylko taki może trafić do księży i biskupów.
Niedawno gościłem w audycji „Jest sprawa” Jerzego Chodorka w warszawskim radiu RDC. W trakcie programu do studia zadzwonił pan Daniel, który określił się jako osoba poszukująca wiary. Zwracał uwagę na brak wiarygodności Kościoła wynikający z nierozliczonych przestępstw seksualnych, ale również z faktu rosnących podziałów wewnątrz świeckich. I trudno się z tym nie zgodzić.
W programie gościł także Ignacy Dudkiewicz, redaktor naczelny „Magazynu Kontakt”. Gdy wyraziłem opinię nt. uczulenia na koloratkę w kontekście abp. Jędraszewskiego, redaktor Dudkiewicz stwierdził, że dopóki metropolita krakowski nie rozliczy się z krycia grzechów zmarłego abpa Juliusza Paetza, nie będzie wiarygodnym duszpasterzem i uczulenie na jego osobę jest w pełni zrozumiałe. No właśnie nie jest. Program skończył się po tej wypowiedzi, więc trudno jednoznacznie interpretować słowa Dudkiewicza, ale odebrałem je właśnie jako potwierdzenie uczulenia na koloratkę.
Grzech krycia lub zaniedbania, a jednocześnie mówienie o „tęczowej zarazie” to jedno, prawowicie pełniony urząd biskupi i obowiązek duchowego kierownictwa to drugie. Zdaję sobie sprawę, że dziś to trudne do zaakceptowania, ale taki właśnie jest katolicyzm. Czy święty urząd sprawowany przez grzesznego człowieka to naprawdę tak złożony konstrukt teologiczny, że musimy popadać ze skrajności w skrajność? Bać się biskupa jak Boga i nie zauważać oczywistości jego grzechu albo podważać świętość urzędu i dostrzegać zamiast człowieka sam grzech?
Za polską sekularyzację nie odpowiada tylko Dziwisz z Jędraszewskim
Wspomniany wcześniej raport KAI przeszedł bez echa. Trudno się temu dziwić. To dokument niespójny, bo pisany ku pokrzepieniu serc, a jednocześnie nieuciekający od smutnej prawdy. Ostatnie zaś czego dziś jako katolicy potrzebujemy, to znieczulenie sienkiewiczowszczyzną. Z jednej strony czytamy tam o „pełzającej sekularyzacji”, a z drugiej przytaczane są dane, które trzeba traktować jako więcej niż alarmujące. Zdają się potwierdzać tezę przeciwną. To nie „pełzająca sekularyzacja”, ale niezwykle dynamiczny spadek praktykowania i rozumienia wiary.
Kilka przykładów: w 1992 r. raz w tygodniu do Kościoła chodziło 73% młodych, w 2018 – 35%; w 2008 r. Kościołowi ufało 81% polskiego społeczeństwa, w 2020- 42% (a ostatnie badania opinii są jeszcze bardziej pesymistyczne). Klasycznie najgorzej jest ze zgodnością z nauczeniem Kościoła dotyczącym seksualności. Niemal 50 % studentów uważa, że zakaz współżycia seksualnego przed ślubem nie ma sensu, przeciwnie sądzi tylko 18 %z nich. Z kolei 79 % studentów twierdzi, że współżycie przed ślubem jest potrzebne do udanego życia, a tylko niecałe 11 % uważa, że nie jest potrzebne.
Borykamy się nie tylko z sekularyzacją w postaci formalnych apostazji, ale również z prywatyzacją wiary. Tylko Pismo Święte i Jezus. Rytuał, biskupi oraz klepane Credo w Kościele nie są mi potrzebne do wiary – tak można podsumować podejście wielu wiernych. To postawa antykatolicka, zbliżona do protestanckiego zawołania Sola scriptura (Tylko Pismo), Sola fide (Tylko wiara).
Jeśli te obserwacje są słuszne, to naprawdę uważamy, że biskupi nie powinni wyprowadzać wiernych z tego błędu? Oczywiście, pozostaje kwestia metody. Można się zżymać na mierność polskiej teologii, fatalną jakość szkolnej katechezy, ale czy naprawdę głównym powodem braku przekazywania wiary między pokoleniami są tylko i wyłącznie grzechy zaniedbania kleru? Wątpię. Również dorośli świeccy w swoich rodzinach zapomnieli, że są wezwani przez Kościół, który tworzą, do ewangelizacji swoich dzieci. Że ksiądz lub katechetka nie załatwią wszystkiego. Za ten brak odpowiedzialności świeckich urodzonych szczególnie w latach 70. i 80. polski katolicyzm płaci najwięcej.
Dobrotliwy grubasek czy arcybiskup Canterbury
No właśnie – życzliwy ksiądz. Mam wrażenie, że na dobre popadliśmy w mit dobrotliwego grubaska. Parafialnego księdza, który ma być wiecznie uśmiechnięty, mówić piękne kazania, grać na gitarze i przymykać oko na niewierzącego kandydata na chrzestnego czy męża. Miłego i łagodnego gościa, który ewentualnie pocieszy kazaniem po całym tygodniu harówki. Ksiądz to taki nietypowy człowiek, który zamiast normalnego życia z kobietą, wybrał klepanie zdrowasiek oraz udzielanie chrztów i ślubów , a jedynie jego słabości to być może zbyt duże upodobanie do wina mszalnego i tłustego jedzenia przygotowywanego mu przez troskliwą gospodynię.
Dobrotliwe wyobrażenie, choć zapewne nadal zyskuje potwierdzenie w wielu przypadkach, jest szkodliwe, bo zaciera właściwy sens bycia duchownym. We wspomnianej konstytucji dogmatycznej Lumen gentium ksiądz ma pełnić za przykładem Chrystusa trzy funkcje: kapłańska, królewską i prorocką. Ma więc sprawować sakramenty, pełnić rolę duchowego przewodnika i świadczyć swoim życiem o prawdzie Ewangelii. Kapłan ma przynosić pocieszenie i duchowy pokarm, a jednocześnie grzmieć z ambony, jeśli istnieją ku temu powody. To mężczyzna z krwi i kości, który z jednej strony wyrzuca kupców ze świątyni, a z drugiej obmywa stopy grzesznikom.
Prawdziwy ideał księdza pozostaje jak najdalej od dobrotliwego grubaska. Gilbert Chesterton w Ortodoksji, wspominając postać świętego Kościoła katolickiego i XII-wiecznego biskupa Canterbury, Tomasza Becketa, pisze:
„Becket nosił włosienicę pod złotem i purpurą, i można by powiedzieć wiele dobrego o tej kombinacji, korzystał bowiem z dobrodziejstw włosienicy, podczas gdy przechodnie mogli cieszyć się widokiem złota i purpury. Przewyższał w tym przynajmniej współczesnego milionera, który prezentuje innym monotonną czerń, a złoto nosi na sercu. Równowaga ta jednak nie zawsze odnosiła się do jednego tylko człowieka […]; często była rozłożona na całe chrześcijaństwo. Ponieważ pewien człowiek modlił się i pościł wśród śniegów Północy, w dniu jego święta zasypywano kwiatami miasta Południa”.
Księża i biskupi mają więc swoim życiem dawać przykład tej równowagi. Nie możemy oceniać ich z perspektywy wyłącznie świętości urzędu, tak jak nie możemy widzieć w tym urzędzie synonimu grzechu. Z drugiej zaś strony nie możemy oczekiwać samej dobrotliwości, tak jak trudno nie krytykować postawy oblężonej twierdzy i braku szacunku dla wiernych. Ortodoksja to stąpanie po cienkiej linie nad przepaścią radykalizmów tej lub drugiej strony.
UWAGA REKLAMA: O pobożnym antyklerykalizmie będzie następny numer „Pressji”. Łukaszowi Kożuchowskiemu zaś, członkowi redakcji, dziękuję za eleganckie określenie postawy reprezentowanej przez nasze środowisko.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.