Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Trudnowski  21 kwietnia 2020

Nie dokładajmy sobie trzeciego kryzysu! Niech prezydenta wybierze Sejm i Senat

Piotr Trudnowski  21 kwietnia 2020
przeczytanie zajmie 10 min
Nie dokładajmy sobie trzeciego kryzysu! Niech prezydenta wybierze Sejm i Senat Autorka: Magdalena Karpińska

Kluczowym wyzwaniem nie jest dziś, wbrew pozorom, jedynie niedopuszczenie do głosowania w maju. Celem działań tak rządzących, jak i opozycji, powinno być przeprowadzenie wyborów w taki sposób, by nie dołożyły one do trwającego kryzysu epidemicznego i nadciągającego kryzysu gospodarczego – dodatkowego kryzysu politycznego. Większość z rozważanych dziś scenariuszy, poza propozycją zmiany Konstytucji, doprowadzi zaś do eskalacji sporu politycznego, utraty zaufania do naszych procedur wyborczych i ostatecznie – do długotrwałego paraliżu ustrojowego państwa. By to uniemożliwić – opozycja powinna siąść do stołu dyskusji o zmianie Konstytucji i poszukać wraz z rządzącymi alternatywnych rozwiązań, które zabezpieczą interes polityczny każdej ze stron. Przedstawiamy jedno z możliwych rozwiązań – wybór prezydenta przez Zgromadzenie Narodowego, ale z zatwierdzeniem trwałości tego wyboru w referendum po ustaniu epidemii. 

Nie bagatelizujmy „chmury dymu ze Wschodu”

Wybory w maju są problemem, o którym wiemy wszyscy. Pierwszy powód to ryzyko wzrostu zarażeń w przypadku głosowania w lokalach 10 maja – strony się co do tego zgadzają, bo dla opozycji to główny oficjalny argument na rzecz wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, a dla partii rządzącej – powód, by forsować głosowanie korespondencyjne. Drugie ryzyko to zarówno ewentualna niewydolność państwa, jak i nieprzygotowanie wyborców, do wybrania prezydenta w wyborach powszechnych, przeprowadzonych za pośrednictwem Poczty. Znów, wszyscy zgadzają się, że czasu na solidne przygotowanie się do tego procesu może okazać się za mało. Abstrahując od nieoficjalnych doniesień medialnych na temat sporów w tej kwestii w obozie władzy, również oficjalne działania świadczą o tym strachu także po stronie partii rządzącej. Gdyby nie on, to nie mielibyśmy w zawieszonej w Senacie ustawie o głosowaniu korespondencyjnym ani przepisu pozwalającego na przesunięcie głosowania na okres między 11 a 23 maja, a nikt z nas nie słyszałby wezwań marszałek Witek i premiera Sasina, by Senat jak najszybciej zajął się wspomnianą ustawą.

Ale wybory w maju to problem wcale nie największy. Z każdym tygodniem braku porozumienia na rzecz kompromisowej formy przesunięcia wyborów rośnie ryzyko, że wybory te będą powszechnie kwestionowane, niebezpieczne i pozbawione legitymizacji. Tymczasem ostatnie dni przyniosły nam nowy, fundamentalny argument, który zwiastuje, na jak wielki chaos możemy być narażeni w dniu wyborów.

W miniony weekend mieliśmy do czynienia z zapowiedzią kłopotów, które mogą towarzyszyć  pozbawionym kompromisowej legitymizacji wyborom. Polskę obiegły kolportowane na dużą skalę plotki o „chmurze radioaktywnego dymu znad Czarnobyla”. Co najmniej wśród osób – to chyba kwestia bardziej pokolenia, niż poglądów – mniej wyczulonych na powszechność fake-newsów i bardziej skłonnych we wiarę w spiskowe scenariusze doniesienia te robiły zawrotną, viralową karierę. Wyobraźmy więc sobie, co by się stało, gdyby taka masowa dezinformacja dotycząca wyborów obiegła miliony telefonów w weekend, na który zaplanowano głosowanie…

Trudno wierzyć, że kolejna taka fala dezinformacji – po wcześniejszych o kilka tygodni doniesieniach „od wujka ze służb” o „zamykaniu miast” – była przypadkiem. Jak napisał na twitterze Stanisław Żaryn, rzecznik prasowy ministra-koordynatora służb specjalnych: „Kampania wokół fake newsa dot. rzekomego skażenia w Polsce nosi znamiona dobrze zorganizowanej operacji informacyjnej. (…) Cele operacji: sianie paniki i tworzenie chaosu informacyjnego w Polsce, podsycanie animozji w relacjach polsko-ukraińskich, budowanie negatywnych emocji wokół energetyki atomowej, budowanie podłoża do dalszych manipulacji Polakami, podważanie zaufania do instytucji państwowych, osłabianie wiarygodności informacji”.

Nie znamy realnych zasięgów tego działania, ale jego sktuki w pokoleniu ludzi 50+ wydawały się co najmniej masowe. Wzrost zainteresowania hasłami „chmura” i „Czarnobyl” w wyszukiwarce Google w ostatnich dniach ilustruje poniższy wykres.

Należy zatem zupełnie poważnie zakładać, że ktoś świadomie testuje dziś skuteczność narzędzi dezinformacyjnych i zasięg ich viralowej dystrybucji do wzniecenia niepokoju społecznego. Dzieje się to w sytuacji, gdy z naturalnych powodów – emocje związane z przymusowym odosobnieniem, ogólne poczucie zagrożenia, doświadczenia historyczne – każda manipulacja trafia na grunt bardziej podatny, niż bodaj kiedykolwiek wcześniej w historii III RP.

Wyobraźmy sobie zatem, że analogiczna kampania dezinformacyjna odbywa się w dniu wyborów. Ot, choćby pojawiają się tysiące esemesów i wiadomości w komunikatorach o „potwierdzonym info od kuzyna w komisji wyborczej”, że „dowożone są głosy na kandydata X” albo „termin wrzucania głosów do urn został przesunięty o tydzień”. Zasięgu i skutków takiej akcji ani nie jesteśmy w stanie przewidzieć, ani nie będziemy władni zmierzyć. Jeśli klasa polityczna nie znajdzie dziś porozumienia, by zminimalizować ryzyka związane z wyborami, powinniśmy zacząć się poważnie obawiać, że na lata nasze państwo przykryje „radioaktywna chmura ze Wschodu”.

A ryzyko zagranicznej interwencji w procesy wyborcze, po doświadczeniach choćby Stanów Zjednoczonych czy Francji z ostatnich lat, przestało być jedynie hipotetycznym zagrożeniem. Kto wątpi, niech sięgnie choćby po ostatni numer czasopisma Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, gdzie znajdzie analizę dr. Michała Wojnowskiego pod wymownym tytułem „Wybory prezydenckie jako narzędzie destabilizacji państw w teorii i praktyce rosyjskich operacji informacyjno-psychologicznych w XX i XXI w.”. Obawiającym się zaś „pisowskiego skrzywienia spiskowego” spieszę z wyjaśnieniem, że teksty Wojnowskiego dot. wojen hybrydowych i mechanizmów rosyjskiej dezinformacji ABW publikowała i za poprzednich rządów.

Ryzyko powszechnej delegitymizacji

Oczywiście, przesunięcie wyborów nie zlikwiduje ryzyka wymierzonej w zaufanie do demokracji operacji dezinformacyjnej.

Tyle tylko, że trzymając się bliskiej nam wszystkim od niedawna poetyki – dziś z wielu powodów nasza „zbiorowa odporność” na taką dezinformację jest szczególnie zagrożona, a jedyną szansą na bezpieczne jej przetrwanie jest eliminacja „chorób współistniejących”.

Mówiąc zaś mniej metaforycznie – im większy kompromis polityczny co do sposobu przeprowadzenia wyborów oraz im mniej uzasadnionych wątpliwości prawnych co do ich prawidłowości, tym mniejsza szansa, że taka operacja w ogóle zostanie przeprowadzona, a nawet jeśli – że przyniesie owoce zgodne z zamierzeniami jej inicjatorów.

Tymczasem potencjalnych punktów zapalnych, do których mogą odwoływać się próby destabilizacji zaufania do procesu wyborczego, jest wiele, i z pewnością nie umkną uwadze propagandy wrogo nastawionej do Polski.

Wbrew zaklinaniu rzeczywistości przez opozycję – przesunięcie wyborów przez wprowadzenie stanu nadzwyczajnego nie odsuwa od nas pytań choćby o prawidłowość procedury wyborczej na etapie kampanii (trudności w zbiórce podpisów, brak tradycyjnych możliwości prowadzenia agitacji), konstytucyjności obowiązujących już zmian prawnych (w tym głosowania korespondencyjnego dla osób starszych i przebywających w kwarantannie), konstytucyjności przyszłych zmian związanych z powszechnym głosowanie korespondencyjnym, czy nawet podstawy prawnej zmiany zarządzenia o terminie wyborów w przypadku przesunięcia terminu wyborów. Przypomnijmy raz jeszcze – zarówno przytaczane przez nas istniejące „przed pandemią” opinie prawne, jak i nowe sporządzone ostatnio choćby dla Senatu, wskazują, że prawidłową reakcją na stan nadzwyczajny jest zawieszenie, a nie rozpisanie wyborów od nowa.

Jeśli jest tak, jak chciałaby opozycja, że z kontrowersjami mamy do czynienia już dziś, to stan nadzwyczajny wprowadzony choćby na rok – nie sprawi, że wybory jesienią 2020 roku albo w maju 2021 roku będą pozbawione dziś już powstałych znaków zapytania. Właściwie każdy z nich może sprawić, że obok kryzysu zdrowotnego i kryzysu gospodarczego, będziemy musieli się zmagać z kryzysem ustrojowo-politycznym.

Do tego dochodzi polityczno-prawny spór o status Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, która zgodnie z przepisami stwierdza ważność wyborów i rozpatruje protesty wyborcze. To może być potencjalnie kolejną kością niezgody w interpretacji ostatecznych wyników wyborów, o którym już wielokrotnie pisaliśmy. Dziś politycy obu stron zachowują się tak, jakby ta tykająca „niekonstytucyjna bomba” była im na rękę.

Scenariusz, w którym do powyższych wątpliwości dochodzi brak kompromisu klasy politycznej co do prawidłowości wyborów radykalnie ułatwia sianie niepokoju realnym wrogom naszego państwa i demokracji w ogóle. Odpowiedzialnym byłoby więc współdziałanie klasy politycznej na rzecz neutralizacji tych zagrożeń.

Nikt nie może być pewny swego

Wszystkie powyższe argumenty powinny uświadomić klasie politycznej – tak rządzącym, jak opozycji – że przestaliśmy mieć do czynienia ze zwykłą sytuacją, w której wolno kierować się partykularnym interesem wyborczym. Dziś to on jest, niestety, po każdej stronie barykady główną przesłanką do działania.

Prawo i Sprawiedliwość funkcjonuje w przekonaniu, że tylko wybory w maju dają Andrzejowi Dudzie szanse na zwycięstwo, natomiast później prezydent będzie ofiarą zmiany nastrojów społecznych związanych z sytuacją gospodarczą oraz rosnącej frustracji z powodu przedłużającego się stanu epidemii. Do tego dochodzą przesłanki bardziej obiektywne i warte poważnego traktowania. Mowa o wątpliwościach co do prawidłowości wprowadzania stanu nadzwyczajnego jedynie w celu przesunięcia wyborów oraz przekonaniu, że polityka antykryzysowa prowadzona w cieniu „nieustającej kampanii” nie może być optymalna.

Opozycja z kolei kalkuluje swoje. Po pierwsze, nie chce wyborów dziś czy za miesiąc, gdy szanse Andrzeja Dudy wciąż są zdecydowanie największe. Kalkuluje, że wybory jesienią lub za rok – to ogromna szansa, by skonsumować „pierwszą falę rozczarowania władzą”. Po drugie, jest zakładnikiem własnych zaklęć „tylko stan nadzwyczajny”, z których wycofanie się nie jest proste. Po trzecie, Platforma ma problem z spadającymi na łeb, na szyję sondażami Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, podczas gdy Władysław Kosiniak-Kamysz, Szymon Hołownia czy Krzysztof Bosak mogą widzieć dziś swoje polityczne szanse na dobry wynik w znacznie jaśniejszych barwach niż przed dwoma miesiącami.

Tymczasem, czego klasa polityczna zdaje się nie doceniać, jakiekolwiek kalkulacje własnego interesu wyborczego w różnych wariantach wydają się co najmniej przeszacowane.  Po pierwsze, nie mamy żadnej pewności, kto w wyborach weźmie udział. Sondaże nie są tu miarodajne. Inne osoby pójdą do lokali w maju, inne zagłosują korespondencyjnie, jeszcze inne – zagłosują korespondencyjnie w sierpniu albo w maju 2021 roku. Przyczyną tej niepewności jest po prostu to, że takich wyborów w Polsce nigdy jeszcze nie było. Z tego powodu może nas spotkać najprawdopodobniej ogromna niespodzianka.

Po drugie, wybory korespondencyjne i bez tego zastawiają na głosujących sporo pułapek. Jak wyliczał Jarosław Flis, liczba głosów nieważnych w dotychczasowych polskich głosowaniach korespondencyjnych była mniej więcej pięciokrotnie wyższa niż w normalnym głosowaniu. W nich głosowali jedynie ci, którzy chcieli i mogli, a więc potencjalnie najlepiej przygotowani.

Gdy głosowanie listowne będzie powszechne, możemy bezpiecznie spodziewać się odsetka głosów nieważnych rzędu 10%. To wystarczająco dużo, by wypaczyć nie tylko ostateczny wynik wyborów (różnica między Dudą a Komorowskim w 2015 r. to nieco ponad 3 p.p.), ale postawić pod znakiem zapytania drugą turę i udział w niej pozostałych kandydatów. Zamiast wyborów – będziemy mieli wyborczą ruletkę.

Po trzecie, i bez „wrzutek ze Wschodu” jesteśmy w chwili dużego społecznego rozedrgania. Emocje społeczne są po prostu nieprzewidywalne, a ofiarą ich nagłej zmiany może okazać się zarówno Andrzej Duda, jak i kandydaci opozycji.

Każdy z tych argumentów tylko zwiększą naszą „zbiorą podatność” na manipulację, dezinformację i skłonność do nieracjonalnych reakcji w odpowiedzi na wynik wyborczy. Bez miarodajnych sondaży, bez realnego exit poll, z długą procedurą liczenia głosów, z szeregiem potencjalnych organizacyjnych problemów, z dużą liczbą głosów nieważnych – to wszystko składa się na sytuację, w której niemal każdy wynik wyborczy, jak usłyszymy, będzie budził wątpliwości. Gdy dojdą do tego zorganizowane próby destabilizacji nastrojów w Polsce, wówczas nie będzie już czego zbierać.

Czas szukania kompromisu

Wszystkie wyżej wymienione argumenty oraz doświadczeniem braku konkluzywności politycznych monologów ostatnich tygodni (PiS: „Nie ma powodu by wprowadzić stan nadzwyczajny, zgodnie z Konstytucją wybory muszą być w maju”, Opozycja: „Tylko stan nadzwyczajny”, Gowin: „Przedłużmy kadencję prezydenta o dwa lata”) każą raz jeszcze zastanowić się nad optymalnym wyjściem z sytuacji.

Wydaje się, że po obu stronach mamy pewne symboliczne, ale jednak istotne pierwiosnki gotowości do poszukiwania kompromisu. Pomimo eskalacji emocji wewnątrz koalicji, PiS poparło, również podpisami Jarosława Kaczyńskiego i innych najważniejszych polityków tej formacji, propozycję poprawki konstytucyjnej i uprawniło tym samym Jarosława Gowina do poszukiwania kompromisu w rozmowach z opozycją. Platforma Obywatelska z kolei  pierwszy raz przedstawiła jakąś alternatywę dla dotychczasowego planu „stan nadzwyczajny teraz, wybory jesienią”. Borys Budka, podobnie jak wcześniej PSL i wielu komentatorów, dopuścił scenariusz przesunięcia wyborów o rok.

Scenariusz zarysowany w propozycji Platformy budzi jednak sporo wątpliwości. Manipulowanie długością stanu nadzwyczajnego w celu osiągnięcia konkretnego terminu wyborów (według Budki – 16 V 2021 r.) nie jest optymalne, bo wymaga utrzymania stanu nadzwyczajnego co najmniej ok. 280 dni. To nie tylko wątpliwe prawnie, ale może czynić też niebezpieczny precedens. Opozycja zdaje się nie widzieć, że raz wprowadzony stan nadzwyczajny – zwłaszcza gdy zostanie raz już przedłużony na tak długi okres na podstawie wątpliwych przesłanek – rządzący mogą przedłużać właściwie w nieskończoność zwykła większością głosów. Mogą to również uczynić, jak mówi ustawa, nie tylko w celu zapobieżenia skutkom katastrofy naturalnej, ale także „w celu ich usunięcia”. Co oznacza ten ostatni zwrot? Ze skutkami zdrowotnymi poradzimy sobie pewnie dość szybko. Jednak skutki ekonomiczne zostaną z nami na długo. O których mówi ustawa? Tego nie wiadomo. Co z tym można zrobić przy zastosowaniu szerszej wykładni „skutków katastrofy”? W tym tkwi problem..

Ponadto, jeżeli faktycznie wybory za rok miałyby dopuszczać głosowanie korespondencyjne dla wszystkich chętnych, to wciąż pozostaje potrzeba wprowadzenia tej możliwości do przepisów prawa. Oznacza to zatem, że będziemy potrzebowali jednocześnie , po pierwsze, poparcia przez Senat (być może zmienionej) ustawy PiS o głosowaniu korespondencyjnym „w ciemno” przed wprowadzeniem stanu nadzwyczajnego (zmiana przepisów w jego trakcie jest wykluczona), po drugie, zgody na to, że „zmieniamy reguły w trakcie gry”, gdyż głosowanie w maju 2021 r. będzie tymi samymi wyborami, które trwają od wielu tygodni.

Dobrze jednak, że ta propozycja padła. Podobnie jak decyzja PiS o poparciu poprawki Gowina, ta nowa inicjatywa również tworzy jakąkolwiek przestrzeń do poszukiwania bardziej optymalnego kompromisu.

Szukajmy ścieżki konstytucyjnej

Wobec wszystkich wyliczonych wątpliwości co do już trwających wyborów i rosnącego, jak pokazuje „radioaktywna chmura ze Wschodu”, ryzyka destabilizacji nastrojów w Polsce – wydaje się, że optymalne jest poszukiwanie kompromisu o możliwie najwyższej legitymizacji, a więc na poziomie większości konstytucyjnej. To, przypomnijmy, 2/3 Sejmu oraz poparcie Senatu. Do tego potrzeba zaś zarówno dobrej woli Zjednoczonej Prawicy, ale też co najmniej istotnej części opozycji. Konieczność zbudowania takiego kompromisu to też gwarancja dla każdej ze stron, że „nikt nikogo nie oszuka” – co zdaje się w polskiej polityce wyzwaniem niebagatelnym.

Co kluczowe, położona dziś na stole propozycja „wydłużamy trwale kadencję Prezydenta RP do 7 lat, ale Andrzej Duda nie może kandydować ponownie” nie jest jedyną, o której mogą toczyć się rozmowy. Skierowanie projektu do pracy w komisji pozwala na przedłożenie, tak przez rządzących jak i przez opozycję, alternatywnych regulacji konstytucyjnych.

Można wyobrazić sobie ich wiele i tak opozycja, jak i rządzący, powinni dziś zgodzić się, że projekt będzie procedowany, a następnie będą wspólnie poszukiwać optymalnego rozwiązania. Niejako na początek tej dyskusji  proponujemy jedno z alternatywnych rozwiązań.

Do ustawy zasadniczej można wprowadzić przepis, zgodnie z którym w razie niemożliwości zagwarantowania bezpieczeństwa wyborów z powodu ogłoszenia stanu epidemii wybór Prezydenta RP przeprowadza Zgromadzenie Narodowe. Wybór ten, powinien głosić kolejny z przepisów, jest zatwierdzany przez obywateli w referendum po ustaniu stanu epidemii. 

Co zyskują wszystkie strony? Po pierwsze, wszyscy zyskujemy likwidując już istniejące wątpliwości co do trwającego spory o procedurę wyborczą. Nie musimy drżeć ani przed brakiem stabilności władzy, ani przed „chmurą ze Wschodu”, a wynik wyborów będzie o wiele mniej przypadkowy niż w głosowaniu w środku bezprecedensowego kryzysu.

Po drugie, propozycja taka zdaje się nieco (choć – jak każda nie jest pozbawiona wad) mniej wątpliwa od strony kultury politycznej, niż trwałe wydłużenie już trwającej kadencji głowy państwa.

Po trzecie, to rozwiązanie obiektywizuje sytuację. Nikt nie wie, jak długo przyjdzie nam żyć w stanie epidemii. Jeśli będą to dwa lub trzy lata, wówczas nie zostaniemy bez głowy państwa albo w permanentnym stanie nadzwyczajnym w oczekiwaniu na wybory przeniesione na „nie-wiadomo-kiedy”. Jeśli będzie to za pół roku, wtedy otworzy się nowy, potencjalnie dwuetapowy (najpierw referendum, a w razie braku „utrzymania” przez obywateli kadencji wybranego przez Zgromadzenie Narodowe – wybory) moment tradycyjnej już, dużo bardziej sprawiedliwej i dużo mniej groźnej konkurencji wyborczej.

Obiektywne zabezpieczenie swoich interesów zyskuje tu każda ze stron sporu politycznego. PiS nie musi bać się organizacyjnej porażki głosowania korespondencyjnego w maju, wieloletniego sporu o prawomocność wyboru Andrzeja Dudy na kolejną kadencję czy ewentualnych kontrowersji na arenie międzynarodowej. Opozycja natomiast nie musi zaś miotać się między absurdalnymi strategiami od „bojkotu” przez „uznamy wybory jeśli zwyciężymy, a podważymy jeśli przegramy”.

PiS  może w ten sposób zapewnić drugą kadencję Andrzejowi Dudzie, a następnie po ustaniu pandemii przekonać Polaków w referendum, żeby tego wyboru nie zmieniać. Jeśli jednak wśród Polaków zwycięży emocja „skończyła się pandemia, chcemy wyborów”, wtedy będzie mogło prowadzić pełnoprawną kampanię bez poczucia, że wobec zmiany sytuacji kandydat Zjednoczonej Prawicy będzie naturalną ofiarą zmiany nastrojów. Tym Polacy upust dadzą już w samym referendum, podczas którego, nota bene, i tak może się przecież okazać, że już wówczas zwycięży status quo. Wreszcie, cały proces zmiany ustawy zasadniczej wymaga udziału opozycji, a więc PiS ucieknie z pułapki społecznej frustracji spowodowanej niezdolnością do osiągnięcia kompromisu z opozycją.

Opozycja zaś nie musi „w ciemno” kwitować kolejnych dwóch lat prezydentury Andrzeja Dudy ani zgadzać się na rozwiązanie, które w pierwszym, irracjonalnym odruchu odrzuciła w imię hasła „żadnej zmiany Konstytucji”. Co więcej, Platforma Obywatelska będzie miała szansę wyjść z twarzą z kampanii Małgorzaty Kidawy-Błońskiej po prostu wystawiając jej kandydaturę w wyborach prowadzonych przez Zgromadzenie Narodowe. Po ustaniu pandemii opozycja będzie mogła zarówno mobilizować do udziału w referendum, jak i wystawić nowych kandydatów. Jeśli nawet przegra, to nie będzie też zakładnikiem irracjonalnych, „totalnych” strategii w rodzaju bojkotu czy nieuznawania głowy państwa przez kolejne pięć lat.

Koniec końców klasa polityczna wykaże się w całości odpowiedzialnością wymaganą wyjątkową sytuacją, a jednocześnie  dalsze rozstrzygnięcia pozostawi wyborcom do podjęcia w momencie, gdy otrząśniemy się z najtrudniejszych wyzwań.

Czas, by inicjatywę podjął też prezydent Andrzej Duda

To tylko jedna z propozycji, o których mogłyby rozpocząć się rozmowy. Wiele i tu pozostaje do uszczegółowienia i precyzyjnego uregulowania w ramach konstytucyjnych targów. Można wymienić choćby wymaganą w takim ekstraordynaryjnym referendum frekwencję lub okres karencji między zakończeniem stanu epidemii (a może jednak stanu zagrożenia epidemicznego?), a referendum i, ewentualnymi w dalszej kolejności, wyborami. Być może nawet przedmiotem dyskusji będzie próg większości głosów, jaki Zgromadzenie Narodowe miałoby przekroczyć, żeby wybrać głowę państwa. Wyobrażam sobie, że w ciągu kilku dni powstać mogłoby po różnych stronach politycznego sporu wiele alternatywnych pomysłów, być może lepszych od szkicowanego. Najważniejsze jednak, by zaczęto ich szukać.

Do tego potrzeba dobrej woli i odpowiedzialności obu stron. Opozycja powinna przestać odrzucać a priori pomysł zmiany Konstytucji i przedstawić własne alternatywy do pomysłu wydłużenia kadencji Andrzeja Dudy o dwa lata. Rządzący zaś powinni stworzyć warunki do odbudowy zaufania między nimi a opozycją.

To chyba moment, by inicjatywą wykazał się Andrzej Duda. To prezydent mógłby zainicjować tworzenie takich „nowych warunków porozumienia” wskazując, że wobec niekonkluzywnego „monologizowania” parlamentarnych polityków i rosnących zagrożeń dla bezpieczeństwa wyborów –sam jest gotów włączyć się w poszukiwanie kompromisu.

Andrzej Duda mógłby na przykład zorganizować posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na które doprosi również swoich zarejestrowanych przez PKW kontrkandydatów w wyścigu prezydenckim. W ramach takiego spotkania  zachęcić powinien wszystkie strony właśnie do poszukiwania konstytucyjnego kompromisu, który wyprowadzi nas z zawiłości i niebezpieczeństw sytuacji, w której się znaleźliśmy.

Z pewnością potrzebujemy dziś niestandardowych gwarancji zaufania i bezpieczeństwa dla interesu każdej ze stron. Być może obok polityków w wypracowaniu takiego porozumienia wziąć powinni obserwatorzy gwarantujący takie bezpieczeństwo i stojący na straży tego, by żaden z uczestników nie złamał przyjętych ustaleń. Z inicjatywy prezydenta rolę swoistych „mężów zaufania” w procesie poszukiwania kompromisu mogliby pełnić być może przedstawiciele Episkopatu, świata nauki, cieszący się powszechnym i niepartyjnym zaufaniem liderzy organizacji charytatywnych czy – nie jest łatwo znaleźć wobec temperatury plemiennego sporu kryterium „autorytetu” – niektórzy spośród Kawalerów i Dam Orderu Orła Białego. Najlepiej ci, którzy odznaczeni przez różnych prezydentów w toku historii III RP.

Bez takich gwarancji zaufania o kompromis będzie bardzo trudno. Również bez tego fundamentalnego elementu wiary w obopólne przestrzeganie reguł nie będą możliwe, obok samej treści ewentualnych konstytucyjnych propozycji, także bardziej techniczne zmiany. Będą one dotyczyły choćby konieczności podjęcia prac konstytucyjnych w odpowiednich terminach (14-dniowa karencja z Regulaminu Sejmu wymaga zawieszenia, na które zgodzić powinny się wszystkie strony) oraz, co niewykluczone, przyjęcia ustawy o głosowaniu korespondencyjnym w celu umożliwienia takiego głosowania w przyszłości. Potrzebne będą też ustalenia odnośnie do ewentualnego doprowadzenia do zmiany Konstytucji przed datą głosowania. Dziś jednak czasu jest ekstremalnie mało. Sejm będzie mógł zająć się propozycją zmiany Konstytucji dopiero 6 maja, podobnie jak ustawą o głosowaniu korespondencyjnym, która wówczas wróci z Senatu. To potężny problem, ale nie większy niż mamy ten, który mamy dziś. Formalna decyzja bowiem o tym, jak będą wyglądały wybory, i tak zapadnie na kilkadziesiąt godzin przed planowaną ciszą wyborczą. Skoro więc jesteśmy skazani na taki kalendarz, to niech zapadnie chociaż w konsensie większością konstytucyjną, a nie w atmosferze zajadłego sporu,  rozstrzygniętego brutalną siłą zwykłej większości jednego obozu.

Brzmi to wszystko oczywiście karkołomnie, naiwnie i idealistycznie. Ale jeśli jest kiedykolwiek dobry moment na stawianie takich propozycji, to jest on właśnie dziś. Kto wątpi, ten niech raz jeszcze na poważnie pomyśli o nadciągającej „chmurze ze Wschodu”.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.