Odwalcie się od Legutki! Sprzeciw wobec intelektualnej cenzury
W skrócie
Wykład Ryszarda Legutki na uniwersytecie w Middlebury odwołano pod naciskiem studentów. Zdaniem protestujących, Legutko to rasista i ksenofob, a na dodatek śmiał porównać waginę do komunistycznego sztandaru. Źle się dzieje w państwie duńskim.
Nie zamierzam bronić poglądów politycznych krakowskiego profesora ani partii, z ramienia której po raz kolejny kandyduje on do Parlamentu Europejskiego. Szczerość wymaga jednak, aby przyznać, że Ryszard Legutko jest honorowym członkiem Klubu Jagiellońskiego. To nie oznacza, że zawsze, i to również w fundamentalnych kwestiach, jesteśmy z profesorem zgodni.
Choćby dużo bardziej kontrowersyjnego Hartmana nie wpuszczono na wykład bioetyczny, czy nawet Palikota na seminarium o Leśmianie, trzeba byłoby zareagować podobnie. Bo nie chodzi tutaj o politykę, ale o etos intelektualisty. Wykład filozoficzny w zachodnim świecie nie powinien być cenzurowany – i to nawet pod pływem nacisków wspólnoty akademickiej prywatnej uczelni.
Sygnatariusze protestu sformułowali dwa zarzuty wobec wykładu. Pierwszy dotyczy poglądów Ryszarda Legutki, który w eseju What’s Wrong With Liberalism? krytykuje – z filozoficznej perspektywy – założenia oraz mechanizmy fundujące współczesny liberalizm. Po drugie, krytyce zostaje poddana nie tylko treść, ale i forma przedstawianych przez Legutkę argumentów. Zdaniem protestujących, retoryka używana przez profesora uwłacza majestatowi uczelni znanej – o ironio – z tolerancji.
Jednak trudno nie ulec wrażeniu, że akcja protestacyjna zorganizowana przez tamtejszą antifę lub innych „demokratycznych liberałów” potwierdza jedynie pesymistyczną diagnozę przywoływanego eseju profesora. Legutko wcale nie ustawia się tam w radykalnej kontrze wobec liberalizmu i wcale nie chce go zniszczyć. Podważa jedynie jego status jako jedynego słusznego sposobu na polityczne urządzenie świata.
Jako dowód autorytarnych poglądów Legutki protestujący przywołują cytat: „Wielokulturowość jest zawsze albo skrajnie uregulowanym systemem, albo ideologią, która ukrywa ujednolicenie przez promocję jakiejś modnej kultury mniejszości — homoseksualistów, Afrykanów czy feministek. Zwolennicy tychże ideologii z kłaniania się im, czynią kryterium otwartości na pluralizm”. Nie oznacza to jednak braku szacunku dla mniejszości seksualnych i rasowych, czy problemu nierówności płci.
Wręcz przeciwnie, to liberalizm – zdaniem Legutki – instrumentalizuje mniejszości, aby uprawomocnić sam siebie, a także ukryć często podejmowany w literaturze paradoks: w liberalizmie szanujemy różnorodność i nie ingerujmy w czyiś światopogląd. No chyba, że ktoś nie uznaje równości wszelkich światopoglądów jako regulatywnej zasady całego systemu. Wtedy mamy prawo w tę odmienność ingerować i nawracać tych, którzy zbłądzili. Mówiąc prościej, liberalizm uznaje nieingerencję w prywatny światopogląd za najważniejsze prawo, no chyba, że dyskusja taka ma dotyczyć samego liberalizmu. Dlatego odwołując publiczny wykład profesora, zapewne ku jego belferskiej satysfakcji, tamtejsi studenci jedynie potwierdzili tę pesymistyczną diagnozę.
Drugi argument dotyczy retoryki używanej przez Legutkę. I tutaj znowu pojawia się cytat, tym razem z wywiadu, jaki polski polityk (bo w takiej roli wtedy występował) udzielił francuskiemu medium: „Komuniści oraz artyści liberalni grają te same role: proletariusz został zastąpiony homoseksualistą, kapitalista fundamentalistą, wyzysk dyskryminacją, a rewolucja komunistyczna feministkami z waginą zamiast czerwonego sztandaru”. Zdaniem protestujących, „porównanie kobiecego ciała do czerwonej flagi stanowi przykład dehumanizacji”.
Zastanówmy się przez chwilę. Czy rzeczywiście wszelkie porównanie ciała człowieka do czegoś nie-ludzkiego stanowi przykład krzywdzącej dehumanizacji? Przecież nawet w politycznym wywiadzie, gdzie siłą rzeczy używa się innej retoryki niż w akademickiej auli, można domniemywać, że symbole i metafory nie tracą na znaczeniu. Porównanie roli współczesnych feminizujących artystów do proletariuszy walczących o wolność nie wydaje się szczególnie dla nich obraźliwe ani kontrowersyjne. I tak czerwona flaga jako identyfikacja środowiska walczącego o wolność ekonomiczną może być łączona z waginą jako feministycznym symbolem walki o emancypację kobiet. Cóż w tej analogii tak zaniepokoiło moich amerykańskich kolegów?
Oczywiście przykład ten nie jest odosobniony. Wszyscy pamiętają chyba jeszcze, jak narodowcy we Wrocławiu parę lat temu na tyle skutecznie zakłócali wykład Zygmunta Baumana, że musiała interweniować policja. Jeszcze bardziej niepokojąca sytuacja miała miejsce w 2009 r., kiedy Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego postanowiło zrobić kontrolę w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, po tym jak niejaki Paweł Zyzak obronił kontrowersyjną na tamte czasy pracę o Lechu Wałęsie, której promotorem okazał się notabene prof. Andrzej Nowak. Sam rok temu byłem świadkiem podobnej sytuacji, również na UJ-ocie, kiedy w jednym tygodniu odwołano współorganizowany przez Ordo Iuris wykład Rebecci Kiessling, aktywistki pro-life, a w następnym można było zobaczyć na tych samych korytarzach plakaty zapraszające na czarny protest lub manifestację KOD-u (wtedy nikt nie protestował).
Wszystkie te przykłady jasno pokazują, że styk polityki oraz uniwersytetu jest nieunikniony. Jednak sama obecność protestów nie stanowi jeszcze żadnego argumentu. Uniwersytet pozbawiony jasnej hierarchii, gdzie rektor musi liczyć się z każdą kontrowersją, staje się swoim własną karykaturą.
Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce żyjemy w świecie dwóch zwalczających się plemion, a każde z nich funkcjonuje w oddzielnych medialnych bańkach, które jedynie pogłębiają konflikt. Ta polityczna wojna dotyczy w takim samym stopniu intelektualistów, jak i pozostałą część społeczeństwa. Impuls, aby tę sytuację naprawić, musi wyjść ze strony uniwersytetu. Jeśli z uczelni wykorzenimy kulturę dyskusji, to uniwersytety – szczególnie w obszarze humanistyki i nauk społecznych – stracą swój sens. Filozofia bez dyskusji nie istnieje.