Zły, lecz chwilowy koszmar? „O decentralizację kulturalną” Adolfa Bocheńskiego
Ostatnie dziesięciolecie przyniosło w Polsce niebywałą centralizację kulturalną i zanik życia prowincji (z wyjątkiem Krakowa) na rzecz Warszawy. W olbrzymiej większości wypadków prasa codzienna na prowincji polskiej nie wnosi nie tylko nic twórczego, ale nawet i sprawozdawczego do naszej kultury. Jedyny większy dodatek poświęcony sprawom kultury w „Kurierze Lwowskim”, jest w całości fabrykowany w stolicy. Czasem na terenie prasy codziennej zjawi się indywidualność o rozmachu twórczym, jak np. Stanisław Mackiewicz. Takiej indywidualności grozić będzie albo utonięcie w bagnie obojętności, albo przeniesienie do Warszawy. Fenomen ten uważać należy za wysoce szkodliwy, gdyż prowadzi do zubożenia kultury polskiej drogą unifikacji i zaniku wszelkich różnic prowincjonalnych – pisał w tekście O decentralizację kulturalną na łamach pisma „Droga” Adolf Bocheński w 1931 roku.
I.
Przyszły historyk naszej epoki, zastanawiając się nad zasadniczymi procesami pierwszego dziesięciolecia niepodległości, zatrzyma się prawdopodobnie nad centralizacją polityczną i centralizacją kulturalną. Do dwóch powyższych procesów trudno jednak zastosować tę samą miarę. Centralizacja polityczna, mało zresztą znajdująca zwolenników wśród opinii, da się usunąć mocą ustawy i może zniknąć jak zły, lecz chwilowy koszmar. Centralizacja kulturalna, ujednostajnienie polskiego typu psychicznego przez zatarcie różnic dzielnicowych, wydaje się być dużo groźniejsza. Z jednej strony grozi ujednostajnieniem i zubożeniem polskiej twórczości kulturalnej w ogóle, z drugiej jest dotąd uważana za ideał, do którego należy wszystkimi siłami dążyć.
W poniższym studium należałoby osiągnąć trzy rezultaty. Przede wszystkim wskazać na istnienie silnego procesu centralizacji kulturalnej, następnie związać ten objaw z największym niebezpieczeństwem zagrażającym kulturze całego szeregu współczesnych państw europejskich, w końcu zastanowić się nad niebezpieczeństwem, które ten proces mógłby przynosić dla interesów państwa polskiego i rzekomego „promieniowania polskiej kultury” na wschodzie. Nad wszystkim oczywiście dominować powinno zagadnienie drugie, a mianowicie centralizacja kulturalna w związku z groźnym zagadnieniem standaryzacji kultury polskiej w szczególności, a europejskiej w ogólności.
Poniższe wywody byłyby zresztą jeszcze jedną cegłą do gmachu zunifikowanej, jednostajnej Polski, gdyby były oparte na podstawie rozważań ogólnopolskich i gdyby każde centrum kulturalne było uwzględnione w równej mierze. Jako zwolennik decentralizacji kulturalnej i utrzymania psychicznych różnic dzielnicowych, pragnąłbym oprzeć się na podstawie przede wszystkim lwowskiej. Kraków zresztą siłą rzeczy nie może wchodzić do naszych rozważań, jako że zdołał w bardzo znacznej mierze obronić się przed prądem kulturalnej centralizacji. Musimy więc przede wszystkim uwzględnić Lwów, w mniejszej zaś mierze Poznań i Wilno. I we Lwowie nie zabraknie jednak materiału.
Katastrofa teatrów miejskich we Lwowie, katastrofa przejawiająca się olbrzymim deficytem i pustymi salami, zdaje się urastać do rozmiarów symbolu. Tego rodzaju katastrofa byłaby na pewno niemożliwa, gdyby Lwów był dzisiaj – już nie zdolny do tworzenia nowych wartości, ale przynajmniej do ich odbioru. Zdaje się jednak nie ulegać wątpliwości, że teatr Schillera, potężne zjawisko kulturalne o znaczeniu europejskim, zdaje się wywoływać większe zainteresowanie w Warszawie czy nawet zagranicą, niż w samym Lwowie. Sapienti sat.
Nie jest to zresztą fenomen odosobniony. „Reduta” wileńska wywoływała większe poruszenie. Koniec jej był jednak równie smutny jak ten, który zdaje się ciągle grozić teatrowi lwowskiemu.
Równie charakterystycznym objawem jest absolutny zanika czasopiśmiennictwa poświęconego zagadnieniom kulturalnym. Lwów, Wilno i Poznań nie są w stanie zdobyć się dziś na wydawanie choćby jednego miesięcznika o wyraźnej fizjonomii dzielnicowej, literackiej czy ideologicznej i zdane są pod tym względem wyłącznie na produkcję Krakowa i Warszawy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę olbrzymie znaczenie, jakie posiada miesięcznik we Francji czy w Niemczech, i jeżeli przypomnimy, że właśnie miesięczniki były narzędziami, które wyrobiły znakomity rozkwit kultury rosyjskiej w XIX wieku, będziemy musieli uznać ten brak za wysoce charakterystyczny. Należy zresztą zauważyć, że brak ten mógłby być w części równoważony przez istnienie prasy codziennej, stojącej na wysokim poziomie. Widzimy np. „Czas” krakowski, który poziomem i treścią stanowczo przewyższa miesięcznik zachowawczy, wydawany w Warszawie. W olbrzymiej większości wypadków prasa codzienna na prowincji polskiej nie wnosi nie tylko nic twórczego, ale nawet i sprawozdawczego do naszej kultury. Za dowód niech posłuży fakt, iż ani jedno lwowskie pismo polskie horribile dictu nie posiada felietonu literackiego. Jedyny większy dodatek poświęcony sprawom kultury w „Kurierze Lwowskim”, jest w całości fabrykowany w stolicy. W Wilnie od śmierci Czesława Jankowskiego sytuacja przedstawia się dziś podobnie. Czasem na terenie prasy codziennej zjawi się indywidualność o rozmachu twórczym, jak np. Stanisław Mackiewicz. Takiej indywidualności grozić będzie albo utonięcie w bagnie obojętności, albo przeniesienie do Warszawy.
Próby stworzenia czasopiśmiennictwa kulturalnego kończą się zazwyczaj sromotnym fiaskiem. Jest to los, który czeka prawdopodobnie w najbliższej przyszłości pismo „Tydzień”, powstałe niedawno we Lwowie. Mam w tej chwili przed sobą organ młodych literatów wileńskich pt. „Żagary”. Najudatniejszy może utwór, który w nim się znajduje, zaczyna się od słów „Stolica! Kochane miasto”. Rezultatem tego stanu rzeczy jest konieczność, która zmusza najbardziej twórcze jednostki np. na terenie Lwowa, do umieszczania swoich utworów wyłącznie na terenie Krakowa czy Warszawy, mimo że są z terenem Lwowa organicznie zespolone.
Jako czynnik produkcyjny pozostają uniwersytety i twórczość naukowa. Z przykrością trzeba jednak zauważyć, iż nasze uniwersytety prowincjonalne są raczej fabrykami Polaka – wszechdzielnicowego, Polaka zestandaryzowanego czy Polaka zunifikowanego, niż szkołami o własnej fizjonomii, z których wychodzą ludzie mogący wnieść zróżnicowanie, wzbogacenie naszej kultury przez twórcze ścieranie się prądów powstałych dzięki różnicom psychiki ludzi, pochodzących z różnych dzielnic i różnych uniwersytetów.
Z drugiej strony wyższe uczelnie prowincjonalne dziwnie mało mają styczności z szerokimi warstwami myślącego społeczeństwa. Niedawno p. Marian Tyrowicz w interesującym studium zamieszczonym w „Drodze” (Marian Turowicz, O podniesienie kultu przeszłości. Uwagi nad współczesną twórczością historyczną w Polsce, „Droga”, nr 11, r. 1930) stwierdził z dużą słusznością, iż historiografia nasza gubi się najzupełniej w przyczynkarstwie i zatraca związek z prądami współczesnej umysłowości polskiej. Jako przykład standaryzacji naszych uniwersytetów i absolutnego braku ich związania z tradycją terenu, na którym się znajdują (skąd płynie brak specjalnej fizjonomii), posłużyć może rocznica powstania listopadowego. Należałoby się zastanowić, czy wobec problemu tego powstania historiografia związana z tradycją i problemami Lwowa nie powinna była zająć pewnego odrębnego stanowiska. A przecież miasto i prowincja, które tyle zawdzięczają mądrej polityce Gołuchowskich, Badenich i Ziemiałkowskich i w których tradycja ich powinna być jeszcze tak silna, mogłoby mieć coś odrębnego do przeciwstawienia negacji warszawskiej i odrębny sąd o tych, którzy zniweczyli podobną mądrą politykę Lubeckich, Krasińskich i Czartoryskich. Z drugiej strony Lwów powinien był być najlepiej położony, aby rozumieć, iż gloryfikacja naszych ruchów niepodległościowych jest dziś szkodliwa dla polskiej racji stanu i musi działać jak bodziec dla skrajnych niepodległościowców ukraińskich, odnoszących się z bezwzględną negacją do wszelkich zdobyczy kulturalnych i ekonomicznych, a motywujących to historyczną gloryfikacją podobnej negacji u Zaliwskiego i Wysockiego.
Trudno oczywiście wymagać od uczonych, aby ich przekonania były zależne od prowincji, którą zamieszkują, ale żeby choć jeden głos był się odezwał, który by dał dowód, iż dzielnica o odrębnych warunkach i odrębnej tradycji może wnieść coś swojego i oryginalnego do kultury narodowej. W sprawie oceny powstania listopadowego takiego głosu i takiego dowodu nie mieliśmy.
O twórczości literackiej w ogóle nie ma co pisać. Zdaje się być oczywistym, że tutaj produkuje tylko Warszawa, a jeżeli przypadkiem znajdzie się coś bardziej wartościowego na prowincji, to dochodzi to do niej przede wszystkim za pośrednictwem Warszawy.
II.
Twierdzenie, jakoby standaryzacja kulturalna była jedyną przyczyną sklerozy świata antycznego w III i V wieku po Chrystusie, byłoby zbyt łatwą i tanią historiozofią. Z drugiej strony niemożliwym jest także odmówienie racji niektórym historykom, którzy przypisują temu czynnikowi dużą rolę w rozwoju ówczesnych wypadków. Tak więc Ferdynand Lot — autor potężnej syntezy dziejów upadku świata starożytnego, którą Leon Daudet nie zawahał się nazwać un maître libre et livre roi, pisze, iż jednym z głównych warunków odrodzenia w VI i VII wieku było powstanie nowych ognisk kultury, które wniosły pewną różnorodność w świat starożytny, umierający na absolutną jednostajność. Z drugiej strony Wł. Studnicki w swej ostatniej ciekawej książce, poświęconej dalekiemu wschodowi, wysuwa twierdzenie, jakoby jedną z głównych przyczyn upadku państwa niebieskiego było dążenie dynastii mandżurskiej do zatarcia wszelkich różnic między jego obywatelami. Ta standaryzacja – tym razem nie w znaczeniu ekonomicznym, lecz w znaczeniu ogólnokulturalnym – miała sprowadzić zanik życia umysłowego w ogóle.
Nie wiadomo, w jakiej mierze cytowane powyżej interpretacje odpowiadają rzeczywistości. Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, iż coraz częściej podnoszą się w Europie głosy nawołujące do obrony charakteru jakościowego naszej cywilizacji, zagrożonego przez ilościowy element zestandaryzowanych Stanów Zjednoczonych. Apostołem tego hasła stał się znakomity Andrzej Siegfried, autor najwięcej dającej do myślenia analizy Stanów Zjednoczonych. Nawiązując do teorii Fustel de Coulangesa, który wiązał ściśle rozkwit cywilizacji greckiej z jednej, a odrodzeniowej z drugiej strony, z podziałem ich na szereg małych jednostek kulturalnych, wnoszących olbrzymią różnorodność i wznoszących się coraz wyżej w ciągłej rywalizacji – Siegfried upatruje niebezpieczeństwo dla cywilizacji zachodniej w straszliwej unifikacji, w zaniku wszelkich różnic, inaczej mówiąc: w standaryzacji tak ekonomicznej jak i kulturalnej. Twierdzenie to zostało podjęte i przeprowadzone z niezwykłym talentem przez Jerzego Duhamela.
Siegfried jako ekonomista zajmuje się przede wszystkim standaryzacją ekonomiczną i jej pochodnymi. Jeżeli jednak przypatrzymy się nieco bliżej współczesnej Europie, spostrzeżemy łatwo, iż standaryzacja nie ogranicza się do życia ekonomicznego, lecz wkracza i w inne dziedziny. W dziedzinie społecznej widzimy zanik dawniej tak wyraźnych różnic klasowych i stanowych. W życiu politycznym zwycięstwo demokracji przyniosło bardzo silne ujednostajnienie i zszarzenie typu męża stanu. Na próżno byśmy szukali we współczesnej Europie politycznej takich indywidualności, jak choćby Franciszek Józef, Ferdynand Bułgarski czy Leopold II. Znawca historii III republiki, D. Halevy, określił ten objaw znakomicie, opisując zwycięstwo Barodeta nad Rémusatem w wyborach paryskich 1873 r. Andrzej Rybicki zwracał niedawno uwagę w świetnym studium, ogłoszonym w „Przeglądzie Współczesnym”, na zanik zróżnicowania w dziedzinie polskiego obyczaju. Wreszcie: pacyfizm zdaje się dążyć do jakiejś olbrzymiej standaryzacji międzynarodowej.
W dziedzinie twórczości kulturalnej standaryzacja przejawia się chyba najbardziej w napływie wszystkich sił twórczych do wielkich centrów i w postępującym u nas szybko zaniku różnic dzielnicowych. Tu właśnie problem decentralizacji łączy się z problemem standaryzacji albo raczej walki ze standaryzacją.
Na Zachodzie łączność ta cieszy się dużym zrozumieniem. Nie należy zapominać, że jednym z głównych powodów powodzenia szkoły Maurrasa wśród młodego pokolenia jest właśnie wysuwanie postulatu decentralizacji kulturalnej. Jednym z najulubieńszych powiedzeń Francuzów jest wychwalanie Francji, która ma być une et diverse. W Polsce natomiast nie widzimy absolutnie żadnego zrozumienia konieczności utrzymania odmiennej fizjonomii kulturalnej poszczególnych dzielnic, który to postulat pokrywa się właściwie z zachowaniem kulturalnych różnic byłych zaborów. Myśl, jakoby utrzymanie takiej odrębności mogło spowodować rozpad polityczny, jest zbyt ubliżająca, żeby można z nią w ogóle dyskutować.
Kultura polska uzyskała w spadku po zaborcach skarb, który stara się możliwie jak najszybciej zlikwidować. Różnice między łacińsko-węgierską kulturą Galicji, wschodnio-słowiańską Kongresówki i Wielkim Księstwem Poznańskiem, dla którego analogii szukać by należało aż gdzieś w Skandynawii, daje Polsce możliwości dużej rozpiętości idei i różnolitości kultury – różnolitości, którą utożsamiam w tym wypadku z bogactwem i odrębnym stanowiskiem na terenie Europy. Należałoby wobec tego zerwać z nawoływaniem do „zatarcia różnic dzielnicowych”, które napiętnować musimy jako jedno z największych głupstw powojennej Polski.
Centralizacja polskiego życia kulturalnego w stolicy musi iść w parze nie tylko z zatratą tego nadzwyczaj obiecującego stanowiska kultury trój-jedynej, ale także z zanikiem jej różnorodności i indywidualności.
Ludzie, którzy większą część życia przepędzają w tych samych kawiarniach, w otoczeniu tych samych twarzy, w ciągłej z nimi wymianie myśli, spacerują po tych samych alejach i widzą te same widoki, muszą w końcu ulec duchowej asymilacji i wyrównać swą twórczość pod strychulec środowiska.
Prawdziwie twórcze starcie się kierunków i idei może być z drugiej strony znacznie ułatwione przez istnienie szeregu centrów prowincjonalnych o odmiennej fizjonomii i odmiennej tradycji.
Jak widzimy problem decentralizacji łączy się z ogólnoeuropejskim zagadnieniem standaryzacji. Z drugiej jednak strony stwierdzić należy, iż front walki ze standaryzacją w Polsce nie przebiega jedynie przez zagadnienie Warszawy i prowincji. Łączy się ona także z zagadnieniem, czy kultura polska ma zostać choć w części szlachecka i tradycjonalna, czy też rozpłynąć się we wszech jedności stanowej burżuazji czy proletariatu. Do drugiej alternatywy, wysoce zdaniem naszym szkodliwej dla kultury polskiej, przychylają się pisarze najróżniejszych obozów. R. Dmowski w Myślach, Bronowicz w Tragedii, wreszcie ostatnio i wielce utalentowany konserwatysta K. Grzybowski w Wielkości Burżuazji. Jako obrońcę Polski przed „czechosłowakizacją” kulturalną wymienić trzeba przede wszystkim duży talent Stanisława Mackiewicza.
III.
Zagadnienie decentralizacji kulturalnej posiada również duże znaczenie z punktu widzenia państwowego. Wiadomo, iż w ostatnich latach mówi się w Polsce dużo o „mocarstwowości”, która między innymi ma się przejawiać w „pokojowym promieniowaniu polskiej kultury na wschód”. Nie negując pożyteczności i wagi podobnego promieniowania, stwierdzić musimy, że centralizacja kulturalna odebrała naszym ziemiom wschodnim wszelką siłę twórczą i „promieniującą”. Jest to zdaje się fenomen dosyć groźny, nad którym należałoby się poważniej zastanowić.
O ile chodzi o Lwów, to stwierdziliśmy na początku niniejszego artykułu, iż jest on w kulturze polskiej tylko słabym odbiorcą, a nie producentem. Lwów jako miasto polskie zdaje się być skazanym na zanik kulturalny. To samo odnosi się do Wilna. O żadnym „promieniowaniu”, niestety, nie ma mowy. Ale należy się zastanowić, czy wkrótce nie będzie jakiegoś innego promieniowania i czy polskie centra wschodnie, spadające do roli prowincjonalnych odbiorców kulturalnych, nie są przerastane przez produkujące pod bokiem kultury inne, mogące także promieniować.
W Polsce stanowczo za mało się mówi o żywiołowym rozwoju kultury ukraińskiej we Lwowie. Prof. Stanisław Grabski powiedział kiedyś, że Polacy nie potrzebują obawiać się Ukraińców, gdyż Mickiewicz stał wyżej od Szewczenki, a Sienkiewicz od Franki. Jak widzimy, pierwsza paralela odnosi się do początku, a druga do końca XIX wieku. A jednak dzisiaj rzeczy te uległy pewnej zmianie. Przed chwilą ubolewaliśmy nad brakiem miesięcznika poświęconego sprawom kulturalnym we Lwowie. Teraz przejdźmy z kolei i lwowskie miesięczniki ukraińskie.
Miesięczników ukraińskich, poświęconych zagadnieniom ogólnokulturalnym i mających mniej więcej objętość „Drogi” czy „Przeglądu Współczesnego”, jest obecnie we Lwowie pięć. Na pierwsze miejsce wysuwa się stary „Literaturno-Naukowyj Wistnyk”. Pismo to redagowane przez świetnego ideologa z wielkiej Ukrainy Dymitra Doncowa, odznacza się bardzo silnie zaakcentowanym okcydentalizmem kulturalnym, nawiązywaniem do faszyzmu i ideologii nacjonalistów francuskich. Posiada również własną szkołę literacką i bardzo swoisty pogląd na dotychczasową literaturę ukraińską. „Nowe Szljachy”, redagowane przez pełnego temperamentu polityka Antoniego Kruszelnickiego, są organem grupy ukraińskiej, nawiązującej raczej do prądów wschodnich. Ideologicznie niekomunistyczne, reprezentują pogląd, iż dla kultury ukraińskiej korzystniejszym byłoby pozostawanie w Rosji sowieckiej niż w Polsce. „Postup”, redagowany przez Józefa Nazaruka, jest pismem klerykalnym, lecz niepozbawionym radykalnego światopoglądu społecznego. Nazarukowi należałoby chyba poświęcić całe studium. Ponieważ jednak w tych marginesowych uwagach nie ma na to miejsca, więc ograniczmy się do twierdzenia, iż jest to bezsprzecznie jedna z najciekawszych indywidualności, jakie się dzisiaj znajdują na terytorium państwa polskiego. „Dzwony” są organem silnie zbliżonym do metropolity Szeptyckiego, umiarkowanie polonofilskim i bezwzględnie prawicowym społecznie. Wielu współpracowników przyznaje się wprost do monarchizmu. Wreszcie wymienić należy czasopismo integralnie komunistyczne, „Wikna”, które daje dowód, iż kultura ukraińska w Galicji zaczyna coraz więcej asymilować elementy żydowskie, co uważam za zjawisko niebezpieczne dla polskości. Jeżeli do wymienionych dodamy czasopisma fachowe: historyczne, ekonomiczne, religijne, otrzymamy w przybliżeniu obraz rozwoju kultury ukraińskiej we Lwowie.
Trudno powiedzieć, czy Litwini wykazują na terenie Kowna podobny rozmach. Adolf Nowaczyński mógłby tutaj dostarczyć ciekawych informacji. Że jednak są elementem bardziej twórczym, niż prowincjonalne Wilno, to zdaje się nie ulegać najmniejszej wątpliwości.
Powyższy stan rzeczy ma jednak i dobre strony.
Jeżeli widzimy jakąś nadzieję na koniec centralizacji kulturalnej w Polsce, to spostrzegamy ją właśnie w bujnym rozkwicie naszych wschodnich i północnych sąsiadów. Imperializm kulturalny, idący z ukraińskiego Lwowa i z Kowna, powinien przez reakcję ożywić i polskie życie kulturalne na wschodzie. Nie należy zapominać, iż silny nacisk od zewnątrz był zawsze podnietą do odrodzenia.
Tak np. widzimy w XV wieku odrodzenie neoplatońskiej filozofii i pojawienie się Plotyna pod naporem imperializmu chrześcijańskiego. Odrodzenie katolicyzmu polskiego w XVI i XVII wieku nie byłoby prawdopodobnie nastąpiło bez nacisku reformacji – tak samo, jak bez unii nie byłoby odrodzenia prawosławia w epoce metropolity Mohyły.
Wiadomo z drugiej strony, iż Jerzy Sorel odrodzenie burżuazji upatrywał w silnym na nią nacisku proletariatu. Miejmy więc nadzieję, iż ekspansja kultur sąsiednich wywoła zbawienną reakcję na naszej prowincji, która pociągnie za sobą decentralizację kulturalną. Niestety kwietyzm polski nie pozwala nawet na dostrzeżenie np. kultury ukraińskiej, która dla prof. Grabskiego kończy się, zdaje się, na France…
IV.
W dotychczasowych wywodach nie wspomniano o ruchu, który w ostatnich czasach stał się w Polsce dzięki prof. W. Wędkiewiczowi ogromnie popularny, a mianowicie: o regionalizmie. Nie chciałbym wdawać się w krytykę tego ruchu, który zdaje się zresztą być bardzo pożyteczny. Z drugiej strony wypada jednakowoż zastrzec się jak najenergiczniej przeciw utożsamianiu regionalizmu z decentralizacją.
Tutaj należałoby nawiązać do wywodów Piotra Borkowskiego, ogłoszonych na tym samym miejscu. Tak jak samorząd lokalny, sam w sobie zresztą pożyteczny, może stać się niebezpieczną bronią w rękach centralizmu w walce z decentralizacją polityczną, tak samo regionalizm nie zastąpi decentralizacji kulturalnej. Przez regionalizm rozumiem dążenie do wytworzenia wielkiej ilości bardzo małych centrów kulturalnych, z natury rzeczy niemogących posiadać samodzielnego znaczenia. Takie regiony znajdowałyby się zawsze w ścisłej zależności od stolicy. Przez decentralizację rozumiałbym natomiast zachowanie we współczesnej umysłowości polskiej kilku odrębnych typów prowincjonalnych, których ścieranie chroniłoby Polskę od zbytniej standaryzacji kulturalnej i zamierania polskości na wschodzie.
Reasumując powyższe wywody, powiedzmy raz jeszcze, iż:
1) ostatnie dziesięciolecie przyniosło w Polsce niebywałą centralizację kulturalną i zanik życia prowincji (z wyjątkiem Krakowa) na rzecz Warszawy;
2) fenomen ten uważać należy za wysoce szkodliwy, gdyż prowadzi do zubożenia kultury polskiej drogą unifikacji i zaniku wszelkich różnic prowincjonalnych. Tutaj kwestia centralizacji łączy się z niesłychanie dla przyszłości naszej cywilizacji doniosłym zagadnieniem standaryzacji kulturalnej;
3) centralizacja prowadzi również do zaniku twórczości polskiej na wschodzie. Zanik ten uważać musimy za specjalnie niebezpieczny w związku z żywiołowym rozwojem naszych najbliższych sąsiadów. Istnieje jednakowoż nadzieja, iż właśnie to niebezpieczeństwo doprowadzi do przezwyciężenia chorobliwych symptomów, którym poświęciliśmy to studium.
„O decentralizację kulturalną”, „Droga” 1931, nr 9.