Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marek Wojnar  5 kwietnia 2017

Nie chcemy o nich pamiętać

Marek Wojnar  5 kwietnia 2017
przeczytanie zajmie 12 min

Słusznie domagając się jednoznacznego potępienia sprawców ludobójstwa na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, sami pozostajemy głusi wobec zasadnych postulatów polskich obywateli narodowości ukraińskiej dotyczących upamiętnienia ofiar przemocy, jakiej doświadczyli ich przodkowie ze strony zarówno polskich oddziałów podziemia, jak i komunistycznych władz po ’45 roku. I nawet uzasadnione wskazywanie, w opozycji do fałszywej narracji o symetrii win, na nieporównywalną skalę cierpień polskich w stosunku do ukraińskich, nie usprawiedliwia rugowania z naszej wspólnotowej pamięci akcji „Wisła” i mordów na polskich obywatelach narodowości ukraińskiej. 

Pamięć polskiej większości, której bliski jest temat zbrodni wołyńskiej oraz ukraińskiej mniejszości, dla której centralnym doświadczeniem historycznym jest akcja „Wisła”, są pod pewnymi względami podobne. Obie słusznie upominają się o własne ofiary, a zarazem mają problem z otwartością wobec wrażliwości i doświadczeń drugiej strony. Ich los w oficjalnym dyskursie III Rzeczypospolitej był odmienny.

Przez długi czas łatwiej było w jednoznacznych kategoriach mówić o Akcji „Wisła”, aniżeli o Wołyniu. Sytuacja ta zaczęła się zmieniać w drugiej połowie ubiegłej dekady, ostatecznie odwracając się o 180 stopni. Zbrodnia wołyńska została uchwałą Sejmu RP z 22 lipca 2016 r. określona mianem ludobójstwa. Film Wołyń Wojciecha Smarzowskiego obejrzało niemal 1,5 miliona widzów.

Tymczasem w obecnym budżecie państwa zabrakło pieniędzy na upamiętnienie ofiar Akcji „Wisła”; dziesiątek tysięcy ludzi represjonowanych przez system komunistyczny. I co niemniej ważne – polskich obywateli. Tym bardziej powinniśmy uważnie wysłuchać głosu ich potomków. Zwłaszcza, że w wielu sprawach mają rację.

Za symbol tego nierozwiązanego „węzła pamięci” mogą posłużyć trzy pomniki znajdujące się południowo-wschodniej Polsce.  

Naprawdę nie dało się zlikwidować UPA bez przesiedleń?

Pierwszy pomnik znajduje się w zachodniej części Bieszczadów, we wsi Jabłonka. Okazały, kilkunastometrowy obelisk zwieńczony jest stylizowanym orłem piastowskim. W tym miejscu 27 marca 1947 r. doszło do potyczki zbrojnej, w której od kul żołnierzy Ukraińskiej Powstańczej Armii zginął generał Karol Świerczewski „Walter”. W PRL-u Świerczewski posiadał status bohatera narodowego. W samych Jabłonkach w 1962 r. postawiono mu pomnik, a pięć lat później dorobił się nawet własnej góry (liczący 836 metrów szczyt wcześniej nosił nazwę Woronikówka). Śmierć „Waltera” posłużyła jako pretekst do rozpoczęcia masowych przesiedleń ludności ukraińskiej i łemkowskiej z południowo-wschodniej Polski, które znane są w historii jako akcja „Wisła”. Pomnik generała w Jabłonkach posiadał szczególny charakter. Opisując „Waltera” jako ofiarę terroru UPA, obelisk stanowił symboliczne usprawiedliwienie masowej przemocy zastosowanej wobec Ukraińców. W III Rzeczypospolitej Świerczewski został niemal jednogłośnie potępiony. Ale niepokojąca symbolika jego bieszczadzkiego pomnika niekoniecznie straciła na aktualności.     

Akcja „Wisła” jest centralnym „miejscem pamięci” Ukraińców w Polsce. Tym mianem określamy masowe przesiedlenia ludności ukraińskiej i łemkowskiej, które rozpoczęły się 28 kwietnia 1947 r. Ukraińców i Łemków przenoszono w miejsca odległe od granicy państwa i osiedlano w skupiskach, gdzie mieli na ogół nie przekraczać 10% okolicznej ludności. Działania te miały prowadzić do ich szybkiej asymilacji.

Ogółem wysiedlono 140 tysięcy osób, często niechętnych wobec UPA. Ukraińców i Łemków próbujących powrócić w rodzinne strony, a także podejrzewanych o związki z UPA odsyłano do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie, przez który w latach 1947-1948 przeszło niemalże cztery tysiące osób. Wielu z nich poddawano torturom, a 160 ludzi zmarło w następstwie epidemii tyfusu.

W polskiej debacie często podnosi się twierdzenie, iż wysiedlenia ludności cywilnej były niezbędne do skutecznej likwidacji UPA, która znajdowała oparcie w części miejscowej ludności narodowości ukraińskiej. Paradoksem jest fakt, że najbardziej zagorzałymi zwolennikami tej teorii są te same środowiska, które uważają UPA za bandy uciekające na widok pierwszego lepszego oddziału polskiego podziemia. Czy zatem mamy do czynienia z potężną organizacją wojskową, dla której likwidacji konieczne były masowe przesiedlenia, czy z bandą źle dowodzonych i uzbrojonych bandytów?  W rzeczywistości UPA stanowiła (tylko i aż) nieźle zorganizowaną armię podziemną, którą można było bez większych problemów zniszczyć bez uciekania się do wielotysięcznych wysiedleń. Zdaniem prof. Grzegorza Motyki wystarczyło odpowiednio „nasycić” wojskiem teren południowo-wschodniej Polski, aby uniemożliwić UPA jakiekolwiek skuteczne manewry. Owszem, byłoby to działanie trudniejsze i bardziej czasochłonne aniżeli przeprowadzenie masowej deportacji. Ciągle jednak pozostawało możliwe.     

Gorsze ofiary komunistów?

W sierpniu 1990 r. Senat Rzeczypospolitej Polskiej potępił akcję „Wisła” jako działanie „w którym zastosowano – właściwą dla systemów totalitarnych – zasadę odpowiedzialności zbiorowej”. W pięćdziesiątą rocznicę zbrodni Wspólne oświadczenie o porozumieniu i pojednaniu wydali prezydenci Polski i Ukrainy Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma. Rok później odsłonili pomnik poświęcony ofiarom obozu w Jaworznie. Pamięć deportowanych w czasie akcji „Wisła” w 2007 r. we wspólnym oświadczeniu uczcili też prezydenci śp. Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko. Kolejnych gestów tego typu nie było. Niechęć Ukrainy do zmierzenia się z tematem masowych mordów na Wołyniu i w Galicji Wschodniej skutkowała rezerwą Warszawy w kwestii podejmowania dalszych działań w sprawie upamiętnienia Akcji „Wisła”. W 2013 r. projekt uchwały w sprawie potępienia przesiedleń Ukraińców przepadł w Sejmie. Sprzeciwiający mu się posłowie PiS, Solidarnej Polski i PSL argumentowali, że Polska nie powinna wykonywać kolejnych gestów, dopóki Ukraina nie potępi zbrodni UPA.

Stanowisko to można byłoby nawet uznać za logiczne, gdyby nie fakt, że w przypadku akcji „Wisła” mówimy nie tylko o zbrodni Polaków wobec Ukraińców i Łemków, lecz również o zastosowaniu przez polskich komunistów zasady odpowiedzialności zbiorowej wobec obywateli własnego państwa. Innym argumentem przeciwników upamiętnienia przesiedleń Ukraińców była możliwość pojawienia się w następstwie takiego aktu żądań odszkodowań za utracone mienie. Faktycznie, działacze mniejszości ukraińskiej podnosili takie postulaty przedstawiając je jako zadośćuczynienie za doznane cierpienia. Sprawa jest jednak dyskusyjna, gdyż władze PRL-u przydzielały przesiedleńcom poniemieckie gospodarstwa na Ziemiach Odzyskanych.

Z kolei twierdzenia o tym, że pozostawienie mniejszości ukraińskiej na ziemiach południowo-wschodniej Polski mogłoby prowadzić do pojawienia się żądań terytorialnych Ukrainy wobec Polski, czy nawet do konfliktów etnicznych na wzór tych na Bałkanach, wydają się kuriozalne.

Nawet przy założeniu, że ludność ukraińska, żyjąca w tamtym regionie nie ulegałaby asymilacji, to przy założeniu przyrostu naturalnego porównywalnego z ogółem ludności polskiej żyłoby tam dziś około 230 tysięcy osób narodowości ukraińskiej. W ujęciu procentowym stanowiliby oni 0,6% obywateli Rzeczypospolitej.

Potępienie akcji „Wisła” na poziomie Sejmu RP napotykało na jeszcze jedną przeszkodę. Jakiekolwiek działanie w tym kierunku spotykało się z twierdzeniem, iż parlament nie zdecydował się na podobnie jednoznaczną decyzję ws. zbrodni wołyńskiej. Argument ten nie był pozbawiony podstaw. Ukłon w stronę pamięci diaspory ukraińskiej przy oficjalnej niechęci Warszawy do mówienia w jednoznacznych kategoriach o – bez porównania – straszniejszych mordach na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, faktycznie można byłoby odczytać jako dawanie prymatu ofiarom akcji „Wisła”.  Zdawało się, że problem ten zniknął po 22 lipca 2016 r., kiedy zbrodnia wołyńska została określona przez Sejm RP mianem ludobójstwa. Stało się jednak inaczej. I o ile na zapowiedzi Roberta Winnickiego o  konieczności odkłamania akcji „Wisła” można machnąć ręką, to decyzja MSWiA w kwestii odmówienia dotacji na obchody rocznicowe jest niepokojąca. Tak mówi o niej prezes Związku Ukraińców w Polsce (ZUwP), Piotr Tyma:

„Jest to absolutnie niezrozumiała i szkodliwa m.in. dla wizerunku Polski decyzja. W pewnym sensie niweczy ona dotychczasowe starania państwa polskiego ws. częściowego naprawiania skutków akcji »Wisła«. Na negatywną ocenę zasługuje zwłaszcza fakt, iż dwukrotna (także po odwołaniu od decyzji ministra trzech organizacji mniejszości) odmowa wsparcia różnych form nie została ani słowem merytorycznie uzasadniona. Wszystko odbyło się w iście PRL-owskim stylu, w tajemnicy, bez wyjaśnienia powodów i racji”.

Kierowana przez Tymę organizacja budzi kontrowersje wśród środowisk prawicowych. Niekiedy są one słuszne. ZUwP przesadza w opisie skali antyukraińskich nastrojów w Polsce (czego nie potwierdzają badania socjologiczne, bo sympatia do Ukraińców rośnie), a jego stosunek wobec zbrodni wołyńskiej jest dość dwuznaczny. Ale w tym wypadku Tyma ma rację. Akcja „Wisła” była komunistyczną zbrodnią, a ZUwP niewątpliwie pełni rolę „strażnika pamięci” jej ofiar. Podobnie zresztą jak niemal w ogóle nie zaangażowane politycznie organizacje łemkowskie, których projekty związane z akcją „Wisła” również przepadły. I tym trudniej zrozumieć decyzję MSWiA.

Wątpliwi „obrońcy narodu”

Drugi pomnik znajduje się na cmentarzu w Tarnawcu nieopodal Leżajska i jest upamiętnieniem nagrobnym. Na płycie pomnika znajduje się orzeł w koronie z krzyżem, który trzyma w szponach dwa węże. Napis nagrobny głosi: „naród swojemu Obrońcy”. W tym miejscu pochowany został Józef Zadzierski „Wołyniak”, żołnierz Narodowej Organizacji Wojskowej. Oprócz pomnika w III Rzeczypospolitej poświęcono mu książkę i film. Obie zatytułowano Wołyniak – legenda prawdziwa. Tytuł ten jednak wprowadza w błąd.

18 kwietnia 1945 r. do Piskorowic przybył oddział NOW „Wołyniaka”, podający się za sowieckich partyzantów. W tym czasie w miejscowości pracowała sowiecka komisja przesiedleńcza. Co najmniej osiemdziesięciu Ukraińców szykujących się do wyjazdu na wschód zgromadziło się w miejscowej szkole. Zamordowano wszystkich. Ofiarami były głównie kobiety i dzieci. Kilkanaście kolejnych osób zabito nad pobliskim Sanem. W większości polskich opracowań pojawia się informacja, że mord ten był odwetem za spacyfikowaną dzień wcześniej przez UPA Wiązownicę, ale przynajmniej równie prawdopodobna jest wersja, że działania „Wołyniaka” były zaplanowane już wcześniej. Tym bardziej, że ludzie Zadzierskiego mordowali Ukraińców wcześniej w Leżajsku oraz później w Dobrej i Dobczy.

Po masakrze w Piskorowicach „Wołyniak” próbował przeprowadzić podobną „operację” we wsi Cieplice, ale został powstrzymany przez komendanta tamtejszego posterunku i jednocześnie żołnierza konspiracji poakowskiej Józefa Maternę (co pokazuje różnicę między podziemiem poakowskim i narodowym – tak a propos współczesnej polityki pamięci).

W 2007 r. na budynku miejscowej szkoły z inicjatywy lokalnej społeczności i rodzin pomordowanych odsłonięto tablicę upamiętniającą ofiary. Ale w skali ogólnopolskiej pamięć o zbrodniach „Wołyniaka” nie istnieje, mimo że miały one większą skalę aniżeli te, które dokonały oddziały Romualda Rajsa „Burego” czy Józefa Kurasia „Ognia”.

Tylko nieco bardziej eksponowane miejsce w polskim dyskursie odgrywa inne miejsce pamięci diaspory ukraińskiej w Rzeczypospolitej –  Pawłokoma. W miejscowości tej oddział Józefa Bissa „Wacława” zamordował przeszło trzysta osób. „Wacław” wcześniej walczył z UPA na terytorium Galicji Wschodniej, być może miał w pamięci obrazy zbrodni popełnianych przez banderowców. Niewykluczone, że działał z zemsty, tym bardziej, że wcześniej z Pawłokomy uprowadzono, a następnie zabito dziewięciu Polaków (sprawcą tego mordu mogła być bojówka OUN). Inaczej aniżeli w Piskorowicach, w Pawłokomie pamięć o zbrodni przyjmowana była niechętnie i z oporem. W 2006 r. nad grobami pomordowanych doszło do spotkania prezydentów Kaczyńskiego i Juszczenki, podczas którego odsłonięto pomnik ofiar.    

Piskorowice i Pawłokoma to tylko dwie z wielu wiosek, w których polskie oddziały dokonały zbrodni. Takich miejsc jest jednak znacznie więcej. W Sahryniu, Wierzchowinach czy Małkowicach ludność ukraińska ginęła z rąk oddziałów polskiego podziemia. W Terce czy Zawadce Morochowskiej zbrodnie popełniły formacje PRL-owskie. Każda z nich stanowi osobną historię. W niektórych przypadkach mówienie o odwecie jest zasadne. W innych wygląda ono tylko na dorabianie wątpliwych usprawiedliwień wobec działań, które zasługują na jednoznaczne potępienie. Wszyscy zaś Ukraińcy, którzy zginęli z polskich rąk zasługują na pamięć. Z nią zaś bywa różnie. Jak uważa Tomasz Stryjek, badacz Ukrainy i polityki pamięci, profesor nadzwyczajny w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk:  

„Chociaż w badaniach polskiej pamięci zbiorowej nikt jeszcze wprost nie zapytał o wymordowanie mieszkańców Pawłokomy czy Piskorowic, to jednak bez ryzyka pomyłki można uważać, iż wiedza o nich, poza Podkarpaciem (gdzie niekoniecznie wiąże się z ich potępieniem), jest nikła. W przypadku zbrodni polskiego podziemia na ukraińskich cywilach i masowych mordów UPA na Polakach obie strony »okopały się« na własnych pozycjach, skupiając się na negacji lub pomniejszeniu odpowiedzialności własnej strony. Jakkolwiek zjawisko to dotyczy poważniejszych zbrodni po stronie ukraińskiej, to jednak trwanie w negacyjnym uporze – a tym faktycznie jest ocenianie  działalności »Wołyniaka« jako czy to obrony przed »ludobójstwem« ze strony UPA, czy to uzasadnionego odwetu za jej zbrodnie – nie służy wyjściu z klinczu po żadnej ze stron”.

Owszem, w Polsce powstają wartościowe prace naukowe o zbrodniach polskiego podziemia na Ukraińcach. W większości miejsc, gdzie ginęli Ukraińcy, stoją miejsca pamięci. Sytuacja jest lepsza aniżeli pamięć o polskich ofiarach na Ukrainie. Ciągle jednak nie jest dobra. 

Pomnik, który budzi słuszne wątpliwości

Ostatni pomnik znajduje się na cmentarzu w Hruszowicach, trzydzieści kilometrów na północ od Przemyśla. Do niedawna można było nawet określać go mianem okazałego. Czterometrowy monument w kształcie łuku bramy, zwieńczony tryzubem, poświęcono żołnierzom Ukraińskiej Powstańczej Armii. Na żeliwnych tablicach, znajdujących się w centrum monumentu, wymieniono z nazwy jej cztery kurenie, operujące na tzw. Zakerzoniu. Monument wzniósł w 1994 r., bez odpowiednich zezwoleń Związek Ukraińców Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego w Koszalinie.

Od tego czasu hruszowicki pomnik stanowił nieustające źródło kontrowersji. W ZUwP zapewniono mnie, że jest on mogiłą, a odpowiednie dokumenty w tej sprawie zostały złożone do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa jeszcze w latach 90. W publikacjach IPN-owskich można znaleźć informacje, że na cmentarzu znajduje się pochówek żołnierzy UPA, ale leży on w innym miejscu nekropolii. W uproszczonym obiegu medialnym upamiętnienie funkcjonuje jako symboliczne. Pomnik był wielokrotnie dewastowany. Akcje tego typu nasiliły się od 2014 r. Wówczas żeliwne tablice z nazwami kureni UPA spiłowano. Niezależnie od krytycyzmu wobec takich działań, pomnik mógł budzić kontrowersje. I to nawet, jeżeli faktycznie jest on realnym pochówkiem.

Na jednej spośród już nieistniejących tablic wymieniono kureń Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Tego samego, którego sotnie 17 kwietnia 1945 r. wymordowały stu polskich mieszkańców Wiązownicy. Rok wcześniej oddział „Zaliźniaka” zabijał Polaków w Rudce, Wólce Krowickiej, Cieszanowie i Frajweldzie. Po stronie ukraińskiej pojawiały się nieliczne głosy krytyczne wobec tego upamiętnienia (jak w pracy Romana Drozda, Ukraińcy w Polsce wobec swojej przeszłości), a i w ZUwP zapewniono mnie, że nie wykluczano korekty tablic.

Zarazem publiczne działania i oświadczenia organizacji mniejszości ukraińskiej można było interpretować jako próbę obrony hruszowickiego monumentu w niezmienionym kształcie (czemu miały służyć hasła „nie rozpoczynania nowej wojny pomników”).

Fałszywa symetria win

Hruszowicki monument jawi się jako świadectwo sentymentu diaspory ukraińskiej wobec UPA. Jarosław Prystasz, ówczesny redaktor czasopisma mniejszości „Naszego Słowa”, po przyjęciu przez Radę Najwyższą w kwietniu 2015 r. ustawy o upamiętnieniu pamięci uczestników o niepodległość Ukrainy w XX w. pisał: „Dla nas w Polsce, uznanie przez Ukrainę partyzantów UPA bojownikami o niepodległość Ukrainy ma symboliczne znaczenie. Nasi dziadowie, wujowie, nawet babcie czy ciocie przestali być w Ukrainie bandytami, tym bardziej, że walczyli oni raczej na terytorium współczesnej Polski, broniąc swoje wsie przed napadami polskich partyzantów, polskiego wojska czy polskiej milicji. Ich również uznano za bojowników o wolność Ukrainy. Szkoda, że wielu z nich tego nie dożyło”. Prystasz w komentarzu dostrzega zbrodnie popełnione przez UPA, ale rozpatruje je w kategoriach symetrii wobec przestępstw dokonanych przez AK, żołnierzy wyklętych czy formacje zbrojne polskich komunistów.

Za sentymentem wobec UPA postępuje niechęć do jednoznacznego mówienia o jej zbrodniach. Zdaniem innego publicysty „Naszego Słowa”, krakowskiego pisarza Petra Skrijki, „historia wołyńska we współczesnym polskim ujęciu jest jedynie granatem hukowym działania zaczepnego”. Autor zupełnie nie zauważa, że za wydarzeniami, które tak łatwo określa epitetami z dziedziny wojskowości, znajduje się realna i tragiczna pamięć. W wypowiedziach części polskich Ukraińców można dostrzec przekonanie, iż historia zbrodni wołyńskiej tylko pośrednio łączy się z wydarzeniami na terenach ziem współczesnej Polski (a więc dotyczy ich również pośrednio). A tam ofiarami mieli być przede wszystkim Ukraińcy, katami zaś – Polacy. Faktycznie, straty ukraińskie były wyższe. Ale podawana przez prof. Grzegorza Motykę liczba zamordowanych, wahająca się  między 8-10 tysięcy Ukraińców i 6-8 tysięcy Polaków, prędzej upoważnia do rozpatrywania tych wydarzeń jako obustronnego krwawego konfliktu aniżeli jako jednostronnej antyukraińskiej fali przemocy.

Należy przyznać, że działacze ZUwP wydali wiele odezw, które mówiły o wzajemnym przebaczeniu i wyrażeniu współczucia ofiarom zbrodni wołyńskiej. Problem z nimi polegał na tym, że prezentowały one model symetrii win i unikały potępienia sprawców. A to jednak są półśrodki i półprawdy.   

Dialog prowadzony przez przedstawicieli mniejszości ukraińskiej na ogół ogranicza się do relatywnie wąskiego środowiska polskich liberalnych intelektualistów; osób często podobnie niechętnych wobec polskiego nacjonalizmu, podzielających wyobrażenie o kolonizatorskiej roli Polaków na Ukrainie, jednoznacznie krytycznych wobec współczesnej polskiej polityki pamięci, i co chyba najważniejsze – niewyrażających historycznych emocji większej części polskiego społeczeństwa. Taki ugrzeczniony dialog prowadzi do monologu i stworzenia drugiego monologu przez tych, dla których zabraknie miejsca w pierwszym. A potrzebujemy dialogu i sporu, nieraz ostrego. Choćby dlatego, że dwa monologi – prędzej czy później – doprowadzą nas do wojny o historię.   

Szukając dojrzałego dialogu

Niewątpliwie zarówno polska większość, jak i ukraińska mniejszość muszą uczciwie zmierzyć się z ciemnymi kartami własnej historii. Polacy powinni pamiętać, że bez przynajmniej częściowego otwarcia się na pamięć ukraińskiej diaspory, projekt „polifonicznej polskości” pozostanie niepełny. Mniejszość ukraińska – że zagadnienie zbrodni wołyńskiej jest rzeczywistym i bolesnym miejscem polskiej pamięci, nie zaś wyłącznie przejawem polskiego nacjonalizmu czy rosyjskiej wojny hybrydowej. Obie strony natomiast nie mogą zapominać, że nadmierne zaostrzanie konfliktu może uderzać w niemających wiele wspólnego ze Stepanem Banderą imigrantów zarobkowych z Ukrainy. I co jest obecnie truizmem – sprzyjać rosyjskim prowokacjom.

Błędem byłoby rozpatrywanie powyższego zagadnienia na zasadzie symetrii. Sytuacja kilkudziesięciotysięcznej mniejszości naznaczonej niełatwą historią i egzystującej w społeczeństwie, dla którego części pozostaje „ciałem obcym”, jest czymś zgoła odmiennym od położenia większości posiadającej wszystkie niezbędne instrumenty do kształtowania własnej pamięci i tożsamości. Tak więc na stronie polskiej władzy i polskiej części społeczeństwa spoczywa zdecydowanie większa część odpowiedzialności. Stwierdzenie to nie oznacza konieczności zaniechania krytyki nieraz jednostronnego stosunku mniejszości ukraińskiej wobec własnej historii. Krytyka ta jest potrzebna, choć absolutnie nie powinna przybierać form groteskowych, takich jak „analiza” twórczości ukraińskich dzieci w Narodowym Domu w Przemyślu (opublikowana w ubiegłym tygodniu w serwisie dorzeczy.pl). Polsko-ukraińskiemu pograniczu nieustannie grozi pożar. Choćby z tego powodu – bądźmy poważni.