Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Paszcza  7 stycznia 2015

Wyborczy algorytm Facebooka

Bartosz Paszcza  7 stycznia 2015
przeczytanie zajmie 4 min

Przyzwyczailiśmy się do podśmiewania z twitterowej dyplomacji Radka Sikorskiego, ale wpływ Internetu na politykę sięga o wiele głębiej. Czy lajki i polubienia na Facebooku mogą wpływać na wyniki wyborów?

Dziś, działając w Sieci, polegamy na narzędziach wyszukiwania. Nazywając rzecz po imieniu: na Google’u.

Coraz ważniejszą metodą upowszechniania treści stają się media społecznościowe, dla niektórych będące już podstawą zdobywania informacji. W ten sposób teoretycznie szerokie spektrum prezentowanych w Internecie treści zawęża się do zaledwie paru stron, które odbiorcy pokażą Google lub Facebook.

Za przykład niech posłużą nieraz irytujące, nieraz pomocne, proponowane (przez odpowiednie algorytmy) strony do polubienia czy grupy do dołączenia na naszej tablicy Facebooka albo główny ekran Yotube’a, spersonalizowany na podstawie wcześniejszych kliknięć. W bezkresie Internetu automatyczne funkcje prowadzą nas za rękę, zwrając naszą uwagę na konkretne strony. Hasło wolnego dostępu do informacji jest wirtualnym odpowiednikiem potiomkinowskiej wioski.

Eksperymenty prowadzone przez drugą z wyżej wymienionych firm wskazują, że poprzez pokazanie (za pomocą prostej metody) znajomym, że w dniu wyborów poszło się do urny, da się nakłonić do oddania głosu.

Nie jest to zresztą jedyna możliwość. Poprzez delikatną modyfikację algorytmu i prezentowanie większej ilości medialnych newsów, polubionych przez znajomych, Facebook może wzmóc zainteresowanie polityką i chęć postawienia krzyżyka.

Te badania wzbudziły zrozumiałe kontrowersje w Stanach, o czym doniosła także 300polityka. Efektem netto było zachęcenie do głosowania do 340 tysięcy Amerykanów podczas wyborów w 2010, a badania kontynuowano w roku 2012. Biorąc pod uwagę, że parę lat wcześniej o zwycięstwie George’a W. Busha nad Alem Gore’em zdecydowała różnica zaledwie 537 głosów, nie wolno takiego wpływu bagatelizować.

W zachęcaniu do głosowania trudno dopatrzeć się czegoś złego.

Połączmy jednak fakty: Facebook zdolny jest zidentyfikować, za którą opcją polityczną użytkownik obstaje. Mark Zuckerberg może więc zdecydować o tym, zwolenników której partii do pójścia na wybory zachęcać – a których nie.

Taki, na razie hipotetyczny, scenariusz przedstawił profesor Harvardu Jonathan Zittrain.

Czym różni się powyższa sytuacja od bynajmniej nie obiektywnych gazet i stacji telewizyjnych?

Zmiany w algorytmie i pokazywanych treściach mogą być na tyle subtelne, że staną się praktycznie niewyczuwalne dla użytkowników i trudne do udowodnienia w procesie sądowym.

Manipulacja niekoniecznie dotyczyć będzie zafałszowania informacji, lecz raczej ekspozycji użytkownika na określone treści. Ale w obecnym świecie to właśnie atencja staje się kluczowym towarem, o czym mówi teoria „ekonomii uwagi”.

Wpływ Internetu na wynik wyborów to tylko jeden z przykładów jego związków ze światem polityki. Sieć stała się także ważnym narzędziem polityki zagranicznej. Choć nie mam tutaj na myśli popularności tweetów Marszałka Sejmu.

Kiedy Sergey Brin i Larry Page zakładali Google, jako nieoficjalny slogan obrali hasło „Nie czyń zła” – „Don’t be evil”. Od momentu debiutu szesnaście lat temu, firma urosła do jednej z największych na świecie. Jej wpływ sięga od dominacji wyszukiwarki, poprzez ogromne zyski z reklamy w Internecie, własną przeglądarkę, systemy operacyjne, pocztę internetową, aż po tworzenie komputerów czy telefonów. Trudno przecenić jej wpływ na (wirtualną) rzeczywistość.

Na łamach amerykańskiego „Newsweeka” spotkanie z obecnym CEO Google, Erikiem Schmidtem, opisał szef Wikileaks Julian Assange. W tekście mówi on między innymi, że leżące u podstawy sukcesu firmy badania nad algorytmem wyszukiwania były współfinansowane przez rządową agencję DARPA, odpowiedzialną za inwestycje technologiczne istotne dla bezpieczeństwa państwa. Dodajmy do tego udział w programie PRISM, w którym Google wspomagało wywiad amerykański, dostarczając informacje o użytkownikach: zgromadzone maile, filmy, zdjęcia, zapisane lokalizacje telefonów. Symptomatyczna wydaje się być wizyta Erika Schmidta w Korei Północnej. Google stało się ambasadorem polityki zagranicznej pewnego kraju, nie tylko wielką międzynarodową korporacją. „Nie czyń zła” – przede wszystkim Stanom Zjednoczonym Ameryki.

Świadomość użytkowników Internetu wciąż się kształtuje. Parę lat temu osoby głoszące, że amerykańskie firmy mogą z łatwością szpiegować każdego użytkownika, brane były raczej za niegroźnych wariatów. Dopiero rewelacje pożytecznego idioty Edwarda Snowdena, dotyczące programu PRISM, pozwoliły odkryć prawdę: takie operacje nie tylko są możliwe, ale dzieją się faktycznie. Garstki osób o odpowiednich umiejętnościach technicznych, które mają większą świadomość rodzących się zagrożeń, mało kto chce słuchać. Niezbyt wielu informatyków pojawia się przecież w mediach.

Natura programowania i Internetu pozwala ukryć bardzo wiele przed ciekawskimi oczyma, jednocześnie otwierając szerokie spektrum całkowicie nowych możliwości.

Znacząco upraszczając: inaczej niż w przypadku zwykłej poczty, nie jesteśmy w stanie sprawdzić, czy ktoś nie przeczytał emaila. Manipulacja w tekście prasowym pozostanie na papierze; delikatna zmiana algorytmu będzie widoczna dla paru pracowników Google’a czy Facebooka.

Wpływ takich działań na opinię publiczną może być o wiele silniejszy niż standardowych środków przekazu – poprzez swoją niewykrywalność.

Wraz ze wzrostem wartości wielkich korporacji internetowych, logicznym wydaje się wzrost ich znaczenia. Koniec końców wielkie firmy z innych branż także utrzymują mniej lub bardziej oficjalne powiązania z polityką.

Tyle tylko, że Internet daje wiele możliwości wpływu na sprawy leżące u podstaw demokratycznego społeczeństwa, takich jak wybory czy wolny dostęp do informacji. Co więcej, świadomość użytkowników dotycząca zagrożeń jest znikoma.

Trudno oczekiwać, że nie znajdzie się nikt, kto chciałby taki niezagospodarowany potencjał wykorzystać.