Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Dlaczego konserwatyści mają rację w kwestii 56 płci?

Dlaczego konserwatyści mają rację w kwestii 56 płci? Grafikę wykonała Julia Tworogowska.

Homoseksualizm, transseksualizm i dysforia płciowa istnieją jako realne zjawiska. Co do zasady, nie stanowią tożsamości, które po prostu się wybiera. Nie znaczy to jeszcze, że mówienie o 56 płciach i nieograniczona rola autoidentyfikacji są dobre. Powinniśmy wyciągnąć wnioski z rewolucji seksualnej ‘68 roku i być zdecydowanie bardziej ostrożni. Ostatecznie bowiem mniejszość zawsze będzie mniejszością i to heteronormatywna większość społeczeństwa będzie nadal budować obowiązujące normy.

56 płci?

Temat osób transpłciowych oraz zależności między płcią kulturową i płcią biologiczną należy do kanonu wojny kulturowej. W związku z tym powyższy temat jak mało który rozpala wyobraźnię i klawiatury komentatorów na całym świecie. Z tego samego powodu bardzo rzadko jest traktowany poważnie, obie strony sporu mają tendencję do karykaturalnego prezentowania stanowiska przeciwnika i podbijania emocjonalnego bębenka (dość powiedzieć, że standardowym zestawem „argumentów” stosowanych w dyskusjach na temat transpłciowości jest opozycja „kaleczenie dzieci” vs. „doprowadzanie dzieci do samobójstwa”).

Tymczasem zagadnienie to jest wyjątkowo trudne i warto się nad nim pochylić na poważnie. Zwłaszcza że, jak będę próbował pokazywać w tekście, strona konserwatywna ma w tym sporze sporo racji, nawet mimo tego, że często nie jest w stanie tych racji pokazać, bo odwołuje się do taniego populizmu.

Sama historia tytułowych 56 płci odnosi się do momentu, w którym Facebook, idąc za progresywnymi trendami, postanowił udostępnić użytkownikom możliwość określenia własnej tożsamości płciowej na 56 sposobów. Warto tutaj wspomnieć, że lista ta jest nieco naciągana – część terminów jest ogólnych, na przykład oznaczają one wyłącznie zgodność autoidentyfikacji płciowej z płcią przypisaną przy narodzeniu terminem „cisgender”, który nie określa przy tym konkretnej płci.

Część terminów to różne nazwy tego samego („male” to „female”, „MTF” i „transgender female”). Niemniej jednak stojąca za tym idea daje się streścić następująco: wszyscy mamy przy narodzeniu przypisaną płeć, którą czasami nazywa się „płcią biologiczną” (chociaż ta koncepcja w przypadku osób androginicznych albo rzadkich mutacji chromosomalnych może być bardzo myląca), natomiast ta identyfikacja różni się z płcią, którą dana osoba odczuwa lub, stosując często używane sformułowanie, z którą się identyfikuje.

Niestety w dyskusjach, zwłaszcza internetowych, wśród kręgów uznających się za obrońców konserwatywnych wartości widać brak zrozumienia tego zjawiska i odpowiedniego umiejscowienia ewentualnych zastrzeżeń. Bardzo często spotyka się dwie postawy: jedna to drwina, której symbolem jest cięta riposta pt. „a ja się identyfikuję jako helikopter bojowy”, drugą jest generalna reakcja „z nienormalności” pt. „to niech się leczą”.

Obie te reakcje są wodą na młyn krytyki, gdyż – poza tym, że nie są one, delikatnie rzecz ujmując, przesadnie kulturalne – pokazują brak znajomości sytuacji osób transpłciowych. Co więcej, tego typu reakcje są częste nie tylko pośród tzw. zwykłych internautów, ale także wśród szeroko pojętych liderów opinii (polityków, publicystów), którzy zamiast wykazywać się wrażliwością, wiedzą i dostrzegać niuanse podkręcają tego rodzaju szydercze reakcje.

Co mówią medycyna i psychologia?

Transpłciowość, podobnie jak na przykład homoseksualizm, często grupowany w ramach wojen kulturowych ze względu na wspólny akronim LGBT+, nie jest, co do zasady, kaprysem ani kwestią wyboru (odrębną sprawą może tutaj być swego rodzaju kontrkulturowa moda na LGBT+ wśród nierzadko bardzo młodych osób, które w tożsamości nieheteroseksualnej odnajdują sposób na wyróżnienie się z rówieśniczego tłumu). Jest sytuacją, w której dana osoba rzeczywiście odczuwa szeroko pojętą niezgodę na własną płeć. Jeśli ta niezgoda jest trwała i powoduje psychiczne dolegliwości, to wówczas mamy do czynienia z zaburzeniem zwanym dysforią płciową.

Zauważmy, że transpłciowość i dysforia płciowa to nie to samo. O transpłciowości mówimy wtedy, kiedy dana osoba w jakimś stopniu nie identyfikuje się z płcią przypisaną. O dysforii płciowej wtedy, gdy dana osoba cierpi psychicznie ze względu na niemożność zaakceptowania przypisanej płci.

Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że dysforia płciowa jest skrajnym przypadkiem transpłciowości, ale sytuacja jest bardziej skomplikowana i to właśnie przypadki graniczne generują najwięcej kontrowersji. Ponieważ transpłciowość jest zjawiskiem spektralnym, łagodne objawy transpłciowości mogą polegać po prostu na negowaniu tradycyjnych ról płciowych czy też zachowań przypisanych do danej płci, ale bez poczucia dyskomfortu związanego z samym przypisaniem płci.

Z drugiej strony objawy dysforii płciowej mogą nie być przejawem rzeczywistej transpłciowości (rozumianej jako trwała kondycja), lecz na przykład przejawem innego rodzaju zaburzeń osobowości, które akurat manifestują się w postaci dysforii płciowej. Temat jest złożony i, co gorsza, bardzo zideologizowany, a to utrudnia wypracowanie odpowiednich metod terapeutycznych.

Pewne rzeczy już wiadomo. Przykładowo, przez długi czas medycyna sceptycznie podchodziła do procedury tranzycji (korekty płci), a zamiast tego wobec osób cierpiących na dysforię płciową stosowano procedury (psychoterapię i farmakoterapię) mające na celu dostosowanie płci odczuwanej do płci biologicznej. Okazało się jednak, że w przypadku niektórych osób taka terapia po prostu nie działa. Paradoksalnie, wbrew tzw. zdrowemu rozsądkowi okazało się, że w niektórych przypadkach łatwiej jest dostosować ciało do umysłu niż umysł do ciała.

Obecnie tranzycja jest uważana po prostu za medycznie rekomendowaną procedurę leczenia niektórych przypadków dysforii płciowej. Innymi słowy, powiedzenie osobie transpłciowej na przykład po tranzycji, żeby się „leczyła”, jest nie tylko niekulturalne (zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że dysforia płciowa sama w sobie jest wystarczająco trudną kondycją i osoby na nią cierpiące mają niełatwe życie), ale też po prostu niezgodne z aktualną wiedzą medyczną.

W czym konserwatyści mają rację?

Gdybym skończył esej w tym miejscu, czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że wspomniani tytułowi konserwatyści są w temacie płci kompletnie w odwrocie. Dlaczego w tytule napisałem, że jednak mają rację?

Ponieważ tutaj kończy się sfera psychologii, szanowania indywidualnych trudności oraz ogólnej wrażliwości, a zaczyna się sfera społeczna. W tym obszarze czai się masa problemów, które grupy progresywne często ignorują, bo idą jak taran forsujący rewolucyjne zmiany społeczne i posługują się przy tym mechanizmem moralnego szantażu („mamy czekać ze zmianami, aż ileś kolejnych osób popełni samobójstwo?”).

Przede wszystkim mamy do czynienia z podważaniem jakiegokolwiek normatywizmu w imię niekontrolowanej wolności ekspresji. Na przykład mimo tego, że dysforia płciowa została w nowych wersjach klasyfikacji chorób i zaburzeń psychicznych DSM znacząco złagodzona, tak aby zredukować pewne stygmatyzujące sformułowania, niektórzy działacze postulują już… całkowite usunięcie dysforii płciowej z listy zaburzeń. Sugerują, że samo istnienie tego sformułowania jest powielaniem tradycyjnego podziału płci i ról płciowych.

W wahadle, które pozwala wykorzystać zdobycze nauki do poprawy życia ludzi, następuje przechył na tę stronę, która z nauką pozwala się nie liczyć, jeśli nie będzie ona pasować do z góry narzuconego obrazu. Jeśli nauka nakreśli pole, w którym zrezygnuje z badań nad terapią dysforii płciowej, padnie ofiarą ideologii.

Dysforia płciowa to bowiem nie konstrukt społeczny, ale realne cierpienie osób z określonego powodu, którym jest rozjazd ich odczuwanej płci z płcią przypisaną przy urodzeniu. Ta ostatnia jest jednak oparta na pewnej biologicznej realności, nawet jeśli ta realność jest bardziej złożona niż prosty, binarny podział na chromosomy XX i XY.

Nie jesteśmy w stanie zlikwidować normatywności płci, gdyż jest ona związana z jedną z najważniejszych społecznych aktywności – prokreacją. Możemy oczywiście pytać o granice tej normatywności, jednak całkowite jej zanegowanie to karykaturalny konstruktywizm, który być może ma swoje miejsce w świecie nauki jako pewien eksperyment intelektualny, ale na pewno nie powinien być bazą dla polityki społecznej, chyba że zupełnie zanegujemy społeczną istotność prokreacyjnej roli płci, co skądinąd w niektórych bardziej radykalnych kręgach lewicowych zaczyna się pojawiać jako naturalna konsekwencja wspomnianego zwrotu.

Powiązany z tym jest inny problem. W krajach takich jak USA zaczyna lawinowo narastać liczba osób, które identyfikują się jako LGBT+. Mowa tutaj zarówno o wzroście samoidentyfikacji osób, które określają się jako homoseksualne bądź biseksualne, jak i osób kwestionujących swoją płeć.

Tu zaczyna pojawiać się znana wszystkim badaczom empirycznym kwestia wyników fałszywie pozytywnych i fałszywie negatywnych. O ile restrykcyjna polityka traktująca na przykład transpłciowość jak dewiację sprzyjała wynikom fałszywie negatywnym, czyli wmuszania w „normalność” osób, które cierpiały z powodu dysforii płciowej, o tyle skrajnie permisywna polityka tworzy inną groźbę – nadreprezentacji wyników fałszywie pozytywnych.

Skutkiem polityki nastawionej na totalną wolność ekspresji będzie rosnąca liczba osób, które na swoją szkodę z powodu tymczasowych problemów z własną płciowością i/lub nacisku grupy będą tworzyły długoterminową tożsamość, która nie będzie miała nic wspólnego z faktyczną transpłciowością (warto tutaj zauważyć, że ze względów opisanych powyżej mówienie o „faktycznej transpłciowości” jest w niektórych progresywnych kręgach uznawane jest za kontrowersyjne, zakładające pewien poziom niepożądanej normatywności).

Klęska autoidentyfikacji

W przypadku tych osób realną i możliwą pomocą jest często wyeliminowanie owych problemów, ale w sytuacji, w której autoidentyfikacja jest świętością, może się okazać, że terapeuta nie będzie nawet mógł zaproponować takiej możliwości, aby nie zostać oskarżonym o próby prowadzenia terapii reparatywnej. Czerwone lampki powinny zapalić się wszystkim, nie tylko konserwatystom, w sytuacji, w której okazuje się, że samo prowadzenie badań naukowych nad zjawiskiem detranzycji może być… etycznie kontrowersyjne.

Powinniśmy wyciągać chociażby wnioski z pokłosia roku 1968. Częścią fali rozluźnienia norm etyki seksualnej była także pojawiająca się w pewnych środowiskach progresywnych miękka normalizacja pedofilii, z której na szczęście już się wycofano, ale z dramatycznymi jej skutkami (w postaci chociażby ostatnio ujawnionego tzw. eksperymentu Kentlera) mierzymy się do dziś.

Idąc zbyt daleko w luzowaniu konserwatywnego gorsetu, można łatwo przeszarżować, zwłaszcza gdy sytuacja przestaje wyglądać tak, że w stronę zmian kieruje nas nauka osłaniana tylko przez polityków przed ingerencją, a zaczyna być tak, że nauka dostaje zakaz prowadzenia badań, które mogłyby zawrócić zmiany, chociaż częściowo, z pewnego politycznie obranego kursu.

Społeczne koszty rewolucji

Można wskazać jeszcze jeden problem ze wspomnianymi 56 płciami. Celowo postanowiłem przedstawić go dopiero na końcu. Nie jest to bowiem „twardy” argument , ale wydaje mi się, że jest w jakimś sensie najsilniejszy, bo rekonstruuje, jak sądzę, społeczne obawy, które generują wspomniane reakcje w rodzaju „helikoptera bojowego”.

Mowa o kosztach społecznych. To nie przypadek, że w większości kultur mamy do czynienia z dwiema płciami z ewentualną przestrzenią na „przypadki szczególne”. Jest to przejaw pewnej optymalizacji – potrzeb przeważającej większości w opozycji do potrzeb mniejszości. Jedną z największych fikcji progresywnego podejścia do płciowości jest bowiem to, że społeczne zmiany szeroko pojętej większości niczego nie kosztują. Problem w tym, że jest zupełnie odwrotnie.

Warto chociażby wspomnieć o samym koszcie epistemicznym. Zamiast znajomości dwóch płci i związanych z nimi kulturowych kodów nagle wymagana jest znajomość bliżej nieokreślonej ich liczby. Ponieważ według aktualnej wiedzy naukowej większość wymiarów związanych z płciowością i seksualnością jest spektralna, a nie dyskretna, to owa liczba może w sposób niekontrolowany wzrastać, czego próbkę można otrzymać, wchodząc na nieoficjalny, ale przecież nieparodystyczny serwis Wiki LGBTA. 

Co więcej, nieznajomość owych kodów zaczyna mieć realne konsekwencje – za niedostosowanie się do stale przecież przyrastającego i trudnego do śledzenia zestawu „chronionych wrażliwości” można mieć nieprzyjemności w pracy czy narazić się na ostracyzm społeczny. W Polsce oczywiście jest to scenariusz science-fiction, ale w USA, z którego przenoszone są na nasz grunt gorące tematy wojny kulturowej, jest on zupełnie realny.

W przypadku, kiedy mniejszościowa tożsamość staje się przywilejem, a poczucie krzywdy można przekuć na działania represyjne, bardzo szybko zaciera się granica między świadomą i intencjonalną drwiną z czyichś mniejszościowych doświadczeń a szeroko pojętym brakiem wrażliwości czy nawet wiedzy, do którego owa świadomość lub intencjonalność zostaje na fali „słusznego gniewu” dopowiedziana i domniemana.

Ktoś zapyta, czym jest dyskomfort osoby zmuszonej do nauki zaimków czy rozróżnienia między osobą niebinarną, transpłciową a interpłciową w porównaniu z cierpieniem osób transpłciowych. Sęk w tym, że w momencie, w którym wychodzimy poza realne krzywdy związane z uniemożliwianiem tranzycji, fizyczną przemocą czy psychicznym znęcaniem się, taki rachunek zaczyna być bardzo ryzykowny.

Czy dyskomfort osoby zmuszonej do nauki i stałej aktualizacji katalogu tożsamości płciowych – czynności, która bywa trudna dla osób wykształconych, a dla osób słabiej wykształconych często generuje ostre klasowe bariery wejścia – jest większy czy mniejszy niż kogoś, kogo przypadkowo nazwano nie tym zaimkiem, który ta osoba preferuje?

Jedno wiadomo na pewno – tych pierwszych osób będzie kilkadziesiąt razy więcej. Wychodząc ze słusznego mechanizmu niedyskryminacji, przechodzimy powoli do mechanizmu wymuszonej wygody – tworzenia „bezpiecznych przestrzeni”, których utrzymywanie wiąże się z realnymi kosztami dla całej reszty społeczeństwa.

Co więcej, owe „bezpieczne przestrzenie” i tak na dłuższą metę będą fikcją. Nie można bowiem realnie skodyfikować każdej możliwej autoidentyfikacji. Społeczeństwo nie jest w stanie skutecznie przekazywać takiej ilości kodów kulturowych, generuje to też chaos identyfikacyjny, który być może dla pewnych jednostek jest przestrzenią, w której czują się swobodnie, ale dla ogromnej większości jest po prostu utrudnieniem.

Mniejszości zawsze będą mniejszościami. Można i należy dążyć do tego, żeby czuły się w społeczeństwie dobrze i żeby nie uprzykrzać im życia, ale nie da się koniec końców zbudować społeczeństwa, które będzie sterowane potrzebami mniejszości, zwłaszcza że apetyt rośnie w miarę jedzenia. W miarę poszerzania „bezpiecznych przestrzeni” okazuje się, że coraz więcej zachowań wpada w kategorię dyskryminacji.

Dlatego właśnie konserwatyści mają rację w sprawie 56 płci. Społeczeństwo na dłuższą metę musi istnieć w oparciu o pewien zestaw kodów. Będą one zawsze normalizować zjawiska większościowe i pozostawiać w miarę możliwości pełną szacunku przestrzeń na zjawisk mniejszościowych. Próbując stworzyć utopijny raj na ziemi, wielką „bezpieczną przestrzeń” dla osób z mniejszości, możemy przy okazji uczynić je miejscem nieznośnym do życia dla większości społeczeństwa.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.