Tusk. Polityczne dziedzictwo
Tusk bez wątpienia przejdzie do historii. Znajdzie się w podręcznikach. Będą o nim uczyć się nasze dzieci, może nawet i wnuki. Żeby poczuć, jak długie były jego 7-letnie rządy, wystarczy przypomnieć sobie pierwszych 7 lat III RP.
W okresie 1989-1996 Polską rządziło aż 6 premierów. W tym czasie elita Solidarności zdążyła zdobyć władzę, stracić ją i ponownie szykować się do jej przejęcia. W ciągu pierwszych 7 lat miały miejsce takie historyczne wydarzenia, jak okrągły stół, reforma Balcerowicza, noc teczek, sprawa Olina czy wygrana Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich. Dla pamiętających te czasy to wręcz cała polityczna epoka, którą można podzielić na długie rozdziały. Dopiero mając na uwadze ten kontekst, możemy dostrzec, jak prawdziwe jest określenie „era Tuska”.
Najdłużej panujący premier w Polsce zasługuje na najbardziej skrupulatny audyt swoich rządów, porównania, w jakim stanie zastał Polskę i w jakim ją zostawia, na ocenę jego dorobku państwowego. Ten tekst nie ma jednak takiej ambicji. Nie jest nawet do niego wstępem. Nie dlatego, że nic ważnego w materii państwowej się nie wydarzyło. Polska w ciągu 7 lat przecież nie stała w miejscu. Rosło PKB i średnia płaca. Budowane były drogi i stadiony. Wydłużono wiek emerytalny i urlop macierzyński. Tusk ma rację, mówiąc, że nadrobiliśmy sporo zaległości wobec Zachodu. Zapomniał jednak dodać, że jego wkład w ten proces był niewielki.
Bo Tusk jako władca był odważny i podmiotowy, ale jako szef rządu był pasywny i bierny. Miał strategię rozgrywek politycznych, ale nie miał strategii rządzenia. Miał ambicje polityczne, nie miał ambicji państwowych. Nie zmieniał historii, tylko się jej przypatrywał. Co najwyżej – asystował.
Trzeba uczciwie dodać, że w przeciwieństwie do jego poprzedników ona mu na to pozwoliła. Tusk przejął władzę w stabilnym dla Polski momencie. Fundamenty państwa był już bowiem zbudowane i można było pozwolić sobie na grilla i rozwojowy dryf bez ryzyka społecznego gniewu. Wiatr z Brukseli, także ten finansowy, był na tyle mocny, że nawet bez wioseł pchał nas do przodu.
Ale, jak była mowa, ten tekst nie jest o państwie. Nie tylko dlatego, że rzetelna ocena instytucjonalnego dorobku znacząco przekraczałaby objętość tego krótkiego podsumowania. Przede wszystkim dlatego, że państwo i jego problemy nie było w ostatnich 7 lat najważniejsze. Nie z reformami my i nasze dzieci będziemy kojarzyć Tuska. Tekst jest o polityce per se, bo to ona w największym stopniu absorbowała i jego, i opinię publiczną. Można denerwować się tym, że media w ostatnich latach koncentrowały szczególną uwagę przede wszystkim na partyjnych szachach, a nie reformach, personalnych rozgrywkach, a nie strategicznych wyzwaniach. Ale w czasach Tuska stanowiły one nie dekorację, lecz fundament spraw publicznych.
I to właśnie jest jego polityczne dziedzictwo. Mazowieckiego będziemy pamiętać jako rząd bolesnych reform, Bieleckiego z pierwszymi przymiarkami do UE, a Olszewskiego – do NATO. Buzka kojarzymy z czterema reformami, Kaczyńskiego z ideą silnego państwa. Nawet Millera, nie licząc afery Rywina, pamiętamy jako podmiotowego w polityce zagranicznej. Tuska natomiast będziemy kojarzyć ze zmianą sposobu uprawiania polityki. Zgoda, wiele z głośnych reform III RP było nieudanych, wielu premierów miało więcej porażek niż sukcesów. Ale solidarnościowej elicie nie można odmówić jednego – reformatorskiego zapału. I choć pokolenie „S” często nie miało kompetencji i przegrywało z własnymi ambicjami, to w tyle głowy miało poczucie, że trzeba gryźć trawę, bo w Polsce jest wiele do zrobienia.
Tuska zapamiętamy jako pierwszego z pokolenia „Solidarności”, który zerwał z jego najpiękniejszym mitem. Będziemy pamiętać jak tego, który jako pierwszy zdobył i sprawował władzę dla niej samej. Stała się ona dla niego bowiem nie narzędziem, a celem autotelicznym. Dodajmy – nie tylko najważniejszym, ale i jedynym.
III RP zna wielu polityków, którzy równie mocno marzyli o władzy, ale niewielu, którzy dla niej potrafiliby poświęcić tak wiele jak Tusk. Nie było żadnej państwowej sprawy, która byłaby od niej ważniejsza. Nie było żadnej politycznej przyjaźni, która by go przed nią hamowała. Wreszcie III RP nie zna nikogo, kto byłby sprawniejszy i skuteczniejszy od Tuska w jej zdobyciu i utrzymaniu.
Najważniejszy wniosek jaki płynie z kariery Tuska to właśnie nierozerwalność tych kwestii. Tusk dlatego władzę najdłużej sprawował, bo najbardziej ją pokochał i najmocniej o nią walczył. Zanim objął funkcję szefa polskiego rządu, długo przyglądał się, jak kończyły się kariery kolejnych premierów. Jak przegrywali nie tylko z opozycją w Sejmie, ale i we własnej partii. Jak potykali się o sprawy duże i małe. Często także o własne nogi. Wreszcie jak przegrywali z ludem, który oczekuje od polityków przecież nie zbiorowego wysiłku i pracy całego narodu, ale jej szybkich i odczuwalnych efektów. Tusk to wszystko widział i wyciągnął wnioski.
Jeden był najważniejszy: w polityce chodzi o władzę i nie można robić nic, co od tego celu może oddalać. To zbyt rzadkie dobro, aby można było pozwolić na jego roztrwonienie. Zbyt cenne, aby wypuścić z rąk na pierwszym zakręcie. I zbyt długo się na nie czeka, aby oddać walkowerem. Dlatego, żeby przypadkiem nie upaść, od razu się położył.
Po 7 latach jego rządów ta postawa spowszechniała do tego stopnia, że wydaje się, że polityka w Polsce zawsze tak wyglądała. Otóż nie wyglądała. Tusk jest pionierem nowych czasów. Dlaczego dopiero on?
Najlepszą odpowiedź dał Leszek Miller, który powiedział, że gdy on był premierem, nie wiedział, że można nic nie robić. Po prostu sam na to nie wpadł, a nikt mu o tym nie powiedział. Że można trwać i dryfować, udowodnił dopiero Tusk.
Tak samo jako to, że nie ma takiego partactwa, którego nie można przykryć, ani afery, której nie da się rozbroić.
To właśnie z technologią władzy będziemy kojarzyć Donalda Tuska. To na niej się skoncentrował i tam osiągał największe sukcesy. To właśnie dzięki Tuskowi wiele osób w Polsce dowiedziało się, co to jest PR. W tuskowych czasach został spopularyzowany i odmieniany przez wszystkie przypadki do tego stopnia, że uległ spolszczeniu i stał się po prostu pijarem. Ktoś zapyta, czy przed Tuskiem nikt w Polsce nie korzystał z politycznego marketingu? Czy partie nie korzystały z pomocy konsultantów? Owszem, ale był to marketing klasyczny, tradycyjny. Opierał się na strategii jak najlepszego opakowania politycznych produktów. Politycy koncentrowali się na jak najatrakcyjniejszym uzasadnieniu i przekazie decyzji, które podejmowali.
W czasach Tuska marketingowcy i story-spinnersi przestali doradzać. Zaczęli rządzić. Ta pozornie niewinna różnica jest zmianą fundamentalną. Marketing w czasach Tuska przestał być formą polityki, zaczął być jej treścią. Dodajmy – treścią perfekcyjnie dopracowaną.
Marketingowa otoczka, począwszy od konferencji prasowych, skończywszy na spinach i medialnym zarządzaniu kryzysowym, to w wydaniu Tuska przecież jakość HD. We wspomnianych pierwszych latach III RP dobrze zawiązany krawat wystarczał do tego, żeby poseł zapunktował. Dziś ABC demokracji medialnej w obozie Tuska opanowali asystenci asystentów.
Jakiś czas temu moi koledzy redakcyjni martwili się, że era Tuska się nie skończyła, bo przecież wciąż będzie mieć zakulisowy wpływ na polską politykę, a po skończeniu kadencji w Brukseli pewnie zamarzy mu się żyrandol. Problem w tym, że jego ewentualny powrót dla polskiej polityki nie jest istotny. Niezależnie bowiem od tego, czy wróci, jego dziedzictwo zostanie. Bo tak jak on przyglądał się swoim poprzednikom, jak spadają z koni, tak jego oponenci bacznie obserwowali jego polityczne tricki. Tak jak wielu młodych startupowców wczytuje się w biografię Steve’a Jobsa, a sportowcy w biografię Michaela Jordana, tak kolejna generacja polskich polityków z pewnością odrobi lessons learned ery Tuska. Niestety.
Niestety, ponieważ wnioski, jakie z tego płyną, są bardzo pesymistycznie dla Polski. Polityk, który chce we współczesnej polityce zdobyć władzę, musi zaczynać i kończyć dzień od sondaży, a nie książki. Lepiej żeby oglądał House of cards niż intelektualne spory. Nie może skoncentrować się na państwie i jego problemach, ale na sobie i własnej karierze.
Nie liczy się merytoryczne przygotowanie, ale spryt. Lojalność, a nie kompetencje. Nie zasady, a łatwość ich łamania. Im mniejsze zahamowania i skrupuły, tym lepiej. Swoją pozycję buduje się nie na szacunku pochodzącego z kompetencji i osiągnięć, ale strachu.
Oczywiście to nie Tusk wymyślił zasadę BMW (bierny, mierny, ale wierny), ale on zastosował ją nie tylko w partii, ale i państwie. To on stworzył system, w którym tak bezceremonialnie pozbywał się wszystkich wartościowych dla państwa ludzi, jeśli widział choć cień zagrożenia. I wreszcie najważniejsze: To on utwierdził wielu polityków w przekonaniu, że w Polsce inaczej się nie da. Że innej drogi nie ma. Że ten kto będzie próbował, jest skazany na porażkę. Że, jak w klasyce polskiego kina, w polityce „trzeba być rekinem, żeby nie zjadły Cię inne rekiny”. Oczywiście i przed Tuskiem czystych ideowców nie było wielu. Ludzi przygotowanych do rządzenia zawsze w Polsce brakowało. Ale skala sukcesu Tuska na długie lata będzie skutecznie utwierdzać wszystkich w przekonaniu, że ludzie lojalni wobec Polski, a przede wszystkim własnego sumienia i rozumu, nie mają czego szukać w polityce. Jeśli ktoś chce powtórzyć polityczny sukces Tuska, to musi być jak Tusk.
Jak Polska mogła do tego dopuścić? Dlaczego popierała człowieka, który wyjałowił politykę? Wprowadził ją z epoki brązu w epokę żelaza? Czy Polacy nie widzieli tej marności? Pustki po otwarciu kolorowego pudełka? Otóż wbrew powszechnemu przekonaniu – widzieli. Przecież głosowali i głosują nadal nie z powodu jego osiągnięć, ale pomimo ich braku. Skala fuszerki na wszystkich frontach była tak duża, że nawet osobisty urok premiera nie zapobiegłby jego upadkowi. W tym miejscu nie można nie wspomnieć o kimś, bez kogo sukces Tuska nie byłby możliwy.
Spośród wielu polityków, którzy pracowali na sukces Premiera z Pomorza, największą pomoc okazał Jarosław Kaczyński. Mistrzostwem Tuska było wpisanie rywalizacji między PO i PiS w spór nie tylko polityczny, ale wręcz cywilizacyjny.
Tusk zajął w nim stronę oświeconą, liberalną, nowoczesną. Po drugiej zaś umieścił nocne koszmary liberalnych inteligentów i młodych, wykształconych z wielkich miast – „moherowe berety” i „wąsatych Januszy”. Tych popchnął w stronę PiS, a pomiędzy zbudował głęboki rów.
Głosowanie na PO stało się w ostatnich latach wyrażeniem poparcia nie dla polityki Tuska, ale kulturowego wyboru w sporze, który tak głęboko wpisany jest we współczesną postkolonialną Polskę. Platforma stała się nie partią polityczną, ale wyrazem społecznego statusu i tożsamości. Dlatego żadne afery, żadne wpadki nie były w stanie wysadzić go z siodła. Bo czymże jest jakaś fuszka dla znajomego królika, jakiś zachachmęcony milionik z budżetu wobec zagrożenia najazdu hunów, którzy zrobią siarę na pół Europy? Tuskowi dopomógł Kaczyński, który zgodził się na takie ustawienie w narożnikach, błędnie szacując proporcje Polski „fajnej i uśmiechniętej” wobec tej niezadowolonej i ponurej. Przyjęcie przez szefa Prawa i Sprawiedliwości reguł rywalizacji, owszem, pozwoliło stworzyć na polskiej scenie politycznej duopol PO-PiS. Problem polegał jednak na tym, że przez długie lata duopol nie był symetryczny, ponieważ dawał PiS-owi gwarancję bycia wśród dwóch największych partii, ale zawsze na drugim miejscu.
Reguły gry gwarantowały Kaczyńskiemu rolę PiS jako największej partii, ale jedynie opozycyjnej. Tuskowi natomiast największej, ale przy władzy.
Od kolejnych pretendentów do władz powinniśmy domagać się nie tylko określonych reform, ale także zmiany utrwalonych w ostatnich latach politycznych reguł gry, które oddalają Polskę od cywilizacyjnego skoku. Okres, w którym to się dokona, będzie najlepszą odpowiedzią na pytanie, jak trwałe jest polityczne dziedzictwo Donalda Tuska.