„Będę ci wierna, dopóki się nie zepsuje”. Katolickie małżeństwo to radykalnie więcej niż papierek, wspólne konto i mąż, który zmienia pieluchy
W skrócie
Wielu kobietom trudno jest dziś odpowiedzieć na pytanie, które jeszcze niedawno było oczywiste: po co wychodzić za mąż? Wszystko można przecież dostać od faceta i życia bez papierka i welonu. Katoliczki jednak, co do zasady, powinny wymagać więcej. Tego, żeby mąż poświęcił dla nich i rodziny całe swoje życie. Bez zrozumienia potrzeby tego poświęcenia katolickie małżeństwo nie może się udać, nawet jeśli „hajs będzie się zgadzać”, a facet bohatersko będzie zmieniał pieluchy i zmywał naczynia.
Niniejszy tekst to zredagowany i dostosowany do wymogów publikacji internetowej esej „Katolickie małżeństwo jest partnerskie”, który wchodzi w skład nowego numeru czasopisma „Pressje” pt. „Katolicki gender”. Pismo w wersji papierowej zdobyć można WYŁĄCZNIE wspierając trwającą do 19 lutego zbiórkę crowdfundingową poświęconą VII Kongresowi Klubu Jagiellońskiego organizowanego pod hasłem „DOŚĆ fatalizmu!”.
Po co jej małżeństwo?
Jeszcze niedawno standardowy scenariusz życia zdolnej, ambitnej dziewczyny był dosyć wyraźnie określony. Wyglądał mniej więcej tak: po maturze na studia, w trakcie studiów poznanie chłopaka, zaręczyny na trzecim roku, dwa lata narzeczeństwa i tuż po studiach ślub. Mam wrażenie, że dziś jest on nieatrakcyjny, a ludzie, którzy się na niego decydują, w oczach innych marnują sobie życie.
Rozmawiałam ostatnio ze znajomą – dwudziestokilkuletnią wierzącą, zaangażowaną kiedyś w duszpasterstwo akademickie, przedsiębiorczą, inteligentną, zaradną dziewczyną potrafiącą łączyć różne dziedziny życia – prowadzi własną działalność, jest absolwentką studiów wyższych. Wiem, że Jadzia (imię zmienione) jest w związku z Włodkiem od półtora roku. Zapytałam niezobowiązująco, jakie ma plany na życie.
„Właśnie ostatnio rozmawiałam z Włodkiem i mówiłam mu, że w ogóle sobie nie wyobrażam teraz żadnych zaręczyn ani ślubu. Nie mamy żadnej stabilności i widoków na mieszkanie, dopiero zaczęłam się dobrze rozkręcać z firmą, nie wyobrażam sobie tego. Poza tym musiałabym z nim mieszkać! Nie chcę się w to pakować, sprzątać po nim albo pilnować go jak mamusia. Szukałam mieszkania na wynajem, kawalerki są tak drogie… Przeszło mi przez myśl, żeby zamieszkać razem z Włodkiem, ale nie chcę bawić się w dom. Zresztą mieszkałam z nim i jego współlokatorem przez chwilę i był wieczny syf. Musiałabym się do niego dostosować, zmienić mój tryb życia. Nie jestem na to gotowa” – mówiła.
Sądzę, że moja znajoma reprezentuje dość typowe myślenie. Małżeństwo nie jest dziś wartością, zachęcającą perspektywą. To ograniczenie, zabranie wolności, konieczność dostosowywania się do drugiego, rezygnacja ze swoich planów i przyzwyczajeń. Mamy w podświadomości obraz małżeństw naszych rodziców: niby-partnerskich, bo przecież nasze mamy chodziły do pracy, ale jednocześnie były skrajnie obciążone całą resztą. Nie tylko pracowały na pełen etat zawodowo, zajmowały się gotowaniem posiłków dla całej rodziny, sprzątaniem, praniem, ogarnianiem domowej rzeczywistości, a nawet leczeniem, nierzadko też opieką nad własnymi rodzicami czy teściami. Dlatego małżeństwo podświadomie kojarzy się młodej dziewczynie z koniecznością obsługi męża, a później też dzieci. Taka perspektywa po prostu nie jest zachęcająca. W takim układzie kobieta nic nie zyskuje, może tylko stracić. Dochodzą jej kolejne obowiązki i to bez żadnej gwarancji, że ostatecznie będzie szczęśliwa.
„Rolą kobiety jest rozpromieniać uśmiechem dom i swoją łagodnością zarażać innych członków rodziny, a także być ostoją dla swojego męża” – nierzadko takie słowa możemy usłyszeć w Kościele z ust księdza lub świeckiego rekolekcjonisty. Jak na taki przekaz reagują dziś kobiety? Dla wielu z nas taka wizja jest nie do zrealizowania ze względu na charakter, ale też rozmija się z ambicjami, potrzebami i chęciami. Każda z nas zna przecież małżeństwa, którym już dzieci wyfrunęły z gniazd. Ile z tych par to ciągle szczęśliwi, kochający się ludzie, a ile to po prostu współlokatorzy prowadzący gospodarstwo domowe? Czy taka perspektywa może być dla młodej dziewczyny pociągająca, jeśli słyszy zewsząd, że „cały świat stoi przed nią otworem”?
Jeszcze dwadzieścia lat temu nie było specjalnej alternatywy, innych pomysłów na życie. Teraz są miliony opcji! Czy warto angażować się w związek tylko po to, żeby za trzydzieści lub czterdzieści lat być nieszczęśliwą? Po co podejmować taki wysiłek w świecie, w którym są inne możliwości?
„Ja” – racjonalny projekt
Nawet jeśli nie mamy negatywnych skojarzeń związanych z małżeństwem, a nawet jego pozytywny i partnerski obraz, nawet jeśli nie boimy się obciążenia dodatkowymi obowiązkami, bo wiemy, że mąż nie tylko będzie „pomagał w domu”, ale będzie za ten dom na równych warunkach odpowiedzialny, to i tak instytucja małżeństwa nie daje żadnych korzyści. Bo przecież jeśli się kochamy, to nie potrzeba papierków czy imprezy, żeby to przyklepać. A jeśli się nie kochamy, to ten związek nie przetrwa i żaden ślub tego nie zmieni. Małżeństwo ma termin ważności.
Oczywiście żadna z nas nie decyduje się na ślub z myślą, że ucieknie przy pierwszych problemach. Ale wiadomo, życie jest trudne, wszystkiego nie przewidzisz. Czasami jest tak, że łatwiej i lepiej dla wszystkich jest się po prostu rozejść. Po co w takim wypadku w ogóle to formalizować? Spotkałam się ostatnio z twierdzeniem że każda kobieta powinna mieć na swoim koncie odłożone 700 zł. Dlaczego akurat 700? Bo mniej więcej tyle kosztuje pozew rozwodowy u dobrego prawnika.
Niechęć do marnowania sobie życia, zmuszania się, marnowania czasu na rzeczy, których nie chcemy robić, to normalna, racjonalna postawa. Chcemy być ludźmi, którzy panują nad swoim życiem, którzy mogą sobie to życie zaplanować. Staramy się być efektywnymi pracownikami, optymalizować swoje działania, mieć czas na relaks, dla siebie, na aktywność fizyczną, gotowanie zdrowych i zbilansowanych posiłków, dla znajomych, na weekendowy wypad za miasto, bycie na bieżąco z kulturą i informacjami, do tego utrzymywać relacje z gronem znajomych, odwiedzać rodzinę raz na jakiś czas. I jeszcze książki czytać! Trudno w tak napiętym harmonogramie samorozwoju znaleźć czas na budowanie relacji z drugą osobą.
Zresztą panuje przekonanie, że nie możesz wejść w poważny związek, jeśli najpierw nie odkryjesz, kim jesteś, nie dorośniesz emocjonalnie, nie odbędziesz trzech psychoterapii albo się nie wyszalejesz – wybierz jedno albo wszystko. Myślimy, że najpierw my same musimy stworzyć siebie, być samowystarczalne, samodzielne i niezależne, żeby potem ewentualnie móc coś drugiej osobie dać. Lub nie. I to dziś definiuje normalność. Jak powiedziałby mainstream: to jest OK. Potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa, stabilności, chcemy zrealizować plan na swoje wymarzone, racjonalne życie, ale jako chrześcijanki, katoliczki jesteśmy wezwane do czegoś więcej.
Wielka Pasja Miłości
Wszyscy w pewnym momencie dążymy do tego, żeby „być z kimś”, tworzyć relację, mieć obok siebie jakąś specjalną osobę, której będziemy mogli zaufać. Szukamy kogoś, kto nas zrozumie, przytuli i pocieszy, komu będzie się można wygadać. Chcemy znaleźć kogoś, kto będzie nas akceptował, dostrzegał naszą wartość, straci dla nas głowę. Jest w nas cząstka romantyczności, marzenia o cudownym, idealnym księciu z bajki, który spełni nasze oczekiwania, dla którego będziemy ważne.
Wiele z nas znajduje takie osoby, budujemy szczęśliwe związki i cieszymy się z małych rzeczy: drobnych prezentów, wspólnej kawy, rozmowy, bliskości, ciepła, z bycia razem, wspólnych spacerów, odkrywania świata takim, jaki jest u tej drugiej osoby. Świadomość, że istnieje ktoś, kto mnie pokochał, uskrzydla i dodaje pewności siebie. Zakochanie ze wzajemnością, początkowy etap miłości, to przepiękny i szalony czas. Czas, w którym ciekawość i pełne zaangażowanie, uprawianie całej tej ekscytującej gry na gesty, dwuznaczności i pokazywanie się z jak najlepszej strony mieszają się z dreszczykiem lęku przed utratą nie tylko drugiej osoby, ale i samego tego stanu.
Wielka Pasja Krzyża
Z perspektywy chrześcijańskiej nie można jednak zatrzymywać się na etapie fascynacji,
Pasji na 50%, warunkowego oddania i wzajemnego kontraktu na czas nieokreślony – „będę ci wierna, dopóki się nie zepsuje”. Przekroczenie tego stanu paraliżuje nas. Paraliżuje lęk przed poświęceniem, osamotnieniem, wykluczeniem i marginalizacją. Wspaniale się żyje w świecie, w którym wszyscy są młodzi, piękni i bez zobowiązań – po co to zmieniać?
Co takiego da mi życie małżeńskie, czego nie mam obecnie? Tylko ograniczenia. Jedyne, co mnie czeka, to konieczność dostosowywania się, naginania swoich granic, angażowania i troszczenia się o czyjeś – poza moim własnym – dobro. Św. Paweł nazywa to w Liście do Hebrajczyków lękiem przed śmiercią. „Ponieważ zaś dzieci uczestniczą we krwi i ciele, dlatego i On także bez żadnej różnicy stał się ich uczestnikiem, aby przez śmierć pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i aby uwolnić tych wszystkich, którzy przez całe życie przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli” (Hbr 2, 14).
Boimy się zaryzykować, bo obawiamy się, że jeśli damy się ukrzyżować, to umrzemy. I na pewno tak będzie! Wejście w rzeczywistość krzyża jest wejściem prosto w śmierć i wymaga niesamowitej odwagi. Nie znaczy to oczywiście dosłownej, fizycznej śmierci. Ale oznacza, że konieczna jest ofiara – poświęcenie siebie, swoich sił, czasu, planów, ambicji, ego i ciała.
Małżeństwo ma sens tylko wtedy, kiedy jest do końca
Powołanie do małżeństwa jest powołaniem na całe życie, dlatego jest krzyżem. Nie można z niego uciec. Nie można uciec przed cierpieniem, odejść, gdy będzie niewygodnie. Druga osoba to brak świętego spokoju, możliwości decydowania o sobie, wolności. Jean Paul Sartre pisał, że „piekło to inni”. To rzeczywistość, której doświadcza każdy z nas: w relacji do rodziców, rodzeństwa, współlokatorów, współpracowników. Są to jednak relacje, które można szybko zakończyć lub znacząco ograniczyć.
Absolutna wolność jest wtedy, gdy możesz w każdej chwili uciec, zwłaszcza od toksycznych ludzi, którzy zatruwają życie i nie pozwalają się realizować. Tymczasem każdy katolik i katoliczka są powołani do wejścia w krzyż – do tego, żeby przestać uciekać przed decyzjami, przed poświęceniem, śmiercią i „dać się zabić” w relacji do innych (w przypadku powołania do małżeństwa do małżonka i dzieci). Dać zabić swój egoizm, pychę i plany.
„Jezus przywołał do siebie tłum razem ze swoimi uczniami i rzekł im: jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je” (Mk 8, 34-35). Wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy – po trzech dniach czeka nas zmartwychwstanie. Nie da się jednak doświadczyć zmartwychwstania bez doświadczenia śmierci. Odwaga do podjęcia decyzji o małżeństwie płynie ze zmartwychwstania.
Wierzę, że w relacji małżeńskiej jest możliwa jedność, miłość i zrozumienie, którego nie da się doświadczyć nigdzie indziej. Małżeństwo chrześcijańskie nie jest umową cywilną, w której obie strony się do czegoś zobowiązują, żeby dostać w zamian coś innego. Nie jest jak umowa społeczna, w której decydujemy się na szereg zasad, staramy się je wypełniać, pokazać się z jak najlepszej strony, żeby się komuś przypodobać czy podpisać umowę. Nie jest to też wywiązywanie się z jakiegoś obowiązku, jak w przypadku bycia uczniem, pracownikiem, obywatelem.
W małżeństwie jest paradoksalnie największa przestrzeń do wolności – pozbawiając się opcji wyjścia, dostajesz w zamian gwarancję od tej drugiej osoby, że ona też cię nie zostawi. Dostajesz bezpieczną przestrzeń, w której nie musisz grać i możesz naprawdę być sobą. Taka perspektywa pozwala zupełnie inaczej patrzeć na problemy – nie są one pretekstem do rozejścia się i próby układania życia na nowo, ale okazją do tego, żeby wspólnie wypracowywać rozwiązania, budować szczerą i trwałą relację.
Miłość realizuje się przez niesienie małżonka w jego trudnościach i cierpieniu, a zarazem przez pozwalanie na bycie noszonym. To troska o dobro drugiego człowieka, akceptacja jego słabości i potknięć, pomoc w stawaniu się lepszym.
Jedność w małżeństwie to bycie w tym samym miejscu, chęć wejścia w położenie tej drugiej osoby, żeby z nią być i patrzeć na rzeczywistość jej oczami. To przejęcie perspektywy drugiej strony, uważanie jej myśli i poglądów za istotne i ważne. Jedność od kompromisu różni się tym, że w kompromisie starasz się ugrać jak najwięcej dla siebie, z części rezygnujesz. W jedności oddajesz się w całości, bo wszystko, co zyskuje małżonek, zyskujesz też ty.
Rzeczywistość małżeństwa jest totalna, przenika wszystkie obszary życia od najbardziej prozaicznych po najintymniejsze. Dla kogoś, kto żyje w pojedynkę, może to być przerażające. Ale to właśnie w tej relacji jest najpiękniejsze: możliwość dania poznać siebie drugiej osobie takim, jakim się jest, w każdym humorze, fryzurze, rozmiarze, w dobrej i złej doli. Zrozumienie i akceptacja, jaką można w małżeństwie otrzymać, nie jest dostępna w żadnej innej ludzkiej relacji.
Początkowe etapy związku, relacji, poznawania się są fascynujące i dodają dreszczyku emocji, ale są jednocześnie niezwykle męczące. Ciągła gra i próby pokazania się z jak najlepszej strony stają się wyczerpujące. Komfort, jaki daje relacja małżeńska, bezpieczeństwo, jakie ona stwarza, pozwala rzeczywiście się rozwijać i wzrastać, a nie tylko pudrować i udawać lepszych.
Katolickie partnerstwo
Katolickie małżeństwo jest małżeństwem partnerskim, szanującym potrzeby i uczucia obu stron. Potrzebne jest zaangażowanie dwóch osób w budowanie relacji i odpowiedzialności. Trudno budować zaufanie, jeśli nie masz gwarancji, że tworzysz związek do końca życia. Istotne jest poczucie bezpieczeństwa, ale nie rozumiane jako zabezpieczenie finansowe – miejsce do życia, umowa o pracę i samochód. Chodzi o świadomość, że druga osoba jest zawsze obok, że można na niej polegać. Dużo ważniejszy niż dwa tysiące na głowę w rodzinie jest mąż angażujący się w wychowanie dzieci, korzystający z prawa do urlopu rodzicielskiego w pierwszym roku życia dziecka, rezygnujący ze swoich aspiracji zawodowych, żeby być więcej w domu, nieunikający gotowania czy sprzątania w obawie przed utratą cojones.
Wzajemność i równość relacji małżeńskiej podkreśla sam sposób sprawowania sakramentu. Małżonkowie wzajemnie udzielają sobie sakramentu, gdy wypowiadają identyczne formuły i wykonują względem siebie identyczne gesty. Oboje są w równym stopniu szafarzami, składają sobie te same śluby miłości, wierności i uczciwości. Bardzo pięknie o tej wzajemności i równości pisze św. Paweł w Liście do Efezjan.
„Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej! Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła: On – Zbawca Ciała. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak i żony mężom – we wszystkim. Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany. Mężowie powinni miłować swoje żony, tak jak własne ciało. Kto miłuje swoją żonę, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus – Kościół, bo jesteśmy członkami Jego Ciała. Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła. W końcu więc niechaj także każdy z was tak miłuje swą żonę jak siebie samego! A żona niechaj się odnosi ze czcią do swojego męża!” (Ef 5, 21-33).
Św. Paweł wspaniale kreśli obraz partnerskiego, katolickiego małżeństwa. Partnerstwo to nie sprawiedliwy podział obowiązków, dogadanie się, kto ma co zrobić, kto ma co załatwić, podział zobowiązań i opłat. Partnerstwo w katolickim małżeństwie to wzajemne oddanie, poświęcenie dla drugiego do końca – bez uciekania i wymówek. Wychodzenie z inicjatywą, troska o małżonka i o jego dobro tak samo jak o własne.
Mąż, który miłuje żonę jak Chrystus umiłował Kościół, to nie mąż, który jest zwierzchnikiem czy zbawicielem żony. Chrystus przez wcielenie stał się taki jak my, a przez zmartwychwstanie wyniósł nas do swojej godności – godności dziecka Bożego. Miłość Chrystusa i Kościoła to miłość partnerska. Jednym z piękniejszych gestów, jaki wykonuje Jezus względem swojego Kościoła, jest obmycie nóg apostołom w czasie ostatniej wieczerzy. Bóg sam siebie stawia w pozycji niewolnika, gdy służy człowiekowi w prozaicznej czynności. Robi to z dwóch powodów: żeby pokazać, jak kocha człowieka, i żeby nauczyć nas takiej miłości.
Ten obraz powinien nam stawać przed oczami, gdy czytamy o miłości Chrystusa i Kościoła. Ciągle jednak dominującym przekazem przy czytaniu tego fragmentu wydaje się zupełnie inny tekst z Księgi Rodzaju: „Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (Rdz 3, 16b), który jest obrazem sytuacji człowieka po grzechu pierworodnym, a nie Bożym pomysłem na małżeństwo.
Św. Paweł jest związany językiem i kulturą, dlatego używa kategorii panowania i poddaństwa. Podkreśla on jednak wyraźnie, że nie mówi tego w rozumieniu ludzkim, kulturowym, nie ma na myśli relacji zwierzchnika i podwładnego. Mówi w odniesieniu do Chrystusa i Kościoła, jakby chciał podkreślić, że ludzki sposób myślenia nie wyczerpuje i nawet nie zbliża się do rzeczywistości życia wiecznego, do której odnoszą się sakramenty.
Opis stworzenia sprzed grzechu pierworodnego pokazuje rzeczywistość, jakiej dla człowieka chciał Bóg: przebywania w Jego obecności. Całe życie człowieka w raju jest życiem łaski, życiem w Bogu i z Bogiem. Jego organizm ciągle funkcjonuje tak samo, fizyczność się nie zmienia, tak samo musi jeść, pić i rodzić dzieci w bólach, ale ten trud włączony w Boży plan nie zabija, lecz prowadzi do rozwoju i szczęścia. Podobnie jest ze słowami Boga o tym, że wąż będzie po grzechu pełzał na brzuchu. Nie oznaczają one, że w pierwotnym planie węże miały kończyny. Odłączenie od Bożej miłości sprawia, że rzeczy, które były na porządku dziennym, wydawały się naturalne i były wpisane w trud, który prowadzi do szczęścia, stały się udręką i piekłem. Tak samo w relacjach z innymi – trudnymi i naznaczonymi konfliktami – koniecznością jest dogadywanie się i docieranie. W obecności Boga relacje te prowadzą do budowania wspólnoty, w odłączeniu od Boga stają się piekłem.
U św. Pawła ten obraz jest symetryczny – opisuje zastaną rzeczywistość społeczną, ale patrzy na nią w świetle łaski. Odniesienie jej do Chrystusa i Kościoła sprawia, że relacja między kobietą a mężczyzną, która po grzechu jest obarczona panowaniem i poddaństwem, zostaje przez sakrament i jego łaskę przywrócona do pierwotnego stanu równości w godności. „Bądźcie sobie wzajemnie poddani” – istotą jest totalna miłość, która niczego nie żąda i nie szuka swego, ale oddaje drugiemu.
***
Katolickie małżeństwo to przepiękna, pełna radości i trudu rzeczywistość. Ale czy w świecie, w którym trud jest zredukowany do dynamicznie zmontowanych scen filmowych lub Tik-Toków before-and-after, w którym wszystko jest instant, zepsute rzeczy się wyrzuca, a toksycznych ludzi eliminuje ze swojego życia, tak rozumiane małżeństwo ma jeszcze jakąś wartość? Nie wiem. Dla mnie to jedyna możliwa opcja, bo nie wyobrażam sobie angażowania się w rzeczy, które nie mają przyszłości. Sakrament małżeństwa i wchodzenie w niego ze zrozumieniem i świadomością jego istoty daje co do tej przyszłości pewność. A nawet więcej – może stać się antidotum na niepewność, którą cała nasza rzeczywistość jest przesiąknięta.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.