Koniec ery Tuska?
Czy nominacja Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej oznacza polityczne trzęsienie ziemi w kraju? W żadnym wypadku. Premier wykorzysta brukselski stołek do dalszej reprodukcji władzy oraz wzmacniania swojego obozu politycznego. Po raz pierwszy w historii Polski unijne stanowiska zostaną jednoznacznie wprzęgnięte w mechanizmy krajowej polityki.
W wywiadzie-rzece udzielonym Robertowi Krasowskiemu Jan Rokita stwierdził, że politycznym celem Donalda Tuska jest władza dla władzy. Obserwując kolejne lata rządów Platformy, nie sposób się z tą tezą nie zgodzić. Znakomity PR, wojna symboliczna prowadzona z PiS, wreszcie zręczne lawirowanie pomiędzy oczekiwaniami różnych grup elektoratu, pozwalają premierowi systematycznie umacniać pozycję swojego ugrupowania. Podobnie dzieje się w polityce zagranicznej, czego symbolem mogą być pamiętne słowa Radka Sikorskiego o zamianie polityki jagiellońskiej na piastowską. Rezygnując z własnej suwerenności, Donald Tusk zdecydował podporządkować się woli kanclerz Niemiec. A to przychylności Angeli Merkel nasz premier zawdzięcza funkcję szefa Rady Europejskiej.
W wywiadzie-rzece udzielonym Robertowi Krasowskiemu Jan Rokita stwierdził, że politycznym celem Donalda Tuska jest władza dla władzy.
Czy w tych okolicznościach należy oczekiwać, że Donald Tusk wykorzysta nowe stanowisko do forsowania polskich interesów na arenie europejskiej? Życzylibyśmy tego Polsce. Jednak prognozując przyszłość, mamy w zwyczaju wyciągać wnioski z przeszłości. Pamiętamy, że dokładnie takie same oczekiwania towarzyszyły polskiej prezydencji w Radzie UE. I jakie, pomimo szumnych zapowiedzi, uzyskaliśmy wtedy korzyści? Wyłącznie wizerunkowe. Jednym z trzech celów prezydencji wyznaczonych przez rząd Donalda Tuska było doprowadzenie do podpisania umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina. Ta inicjatywa zakończyła się spektakularną klapą. Żadnych korzyści nie przyniosło też Polsce pełnienie przez Jerzego Buzka funkcji przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.
Skoro zatem przez 7 lat „premierowania” Tusk nie potrafił wypracować spójnej agendy państwowej na arenie międzynarodowej, to tym bardziej nie stanie się to teraz.
Polska nie uzyska realnych korzyści z objęcia nowej funkcji przez Donalda Tuska. Niestety.
Po co więc Tuskowi funkcja szefa Rady Europejskiej? Użyje jej, podobnie jak stanowiska Premiera RP, jako narzędzia reprodukcji władzy w kraju oraz umacniania wpływów swojego środowiska politycznego. W jaki sposób? Przypomnijmy sobie spoty wyborcze z Januszem Lewandowskim oraz słynnymi 300 miliardami złotych dla Polski. A teraz rozpiszmy je na codzienny spektakl medialny trwający cztery lata. Tusk negocjujący z Obamą. Tusk walczący o pokój na Ukrainie. Tusk odbierający tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu w Oxfordzie. Tusk otwierający Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Tusk wydający książkę-manifest na temat nowej wizji Europy. Tusk odbierający Pokojową Nagrodę Nobla (a właściwie, czemu by nie?). Symboliczny potencjał szefa Rady Europejskiej jest ogromny. Odwołując się do postkolonialnego kompleksu Polaków na punkcie postrzegania nas przez Zachód, politycy PO będą do upadłego nawiązywać do znaczenia nowej funkcji premiera.
Poklepywanie po plecach przez Europę zamienione zostanie na rosnące słupki poparcia.
Wszelka krytyka obozu Tuska będzie natomiast przedstawiana jako obniżanie rangi Polski za granicą.
No dobrze, ale przynajmniej Tusk zniknie z polskiej polityki, zdają się zaklinać rzeczywistość jego krytycy. Nic bardziej mylnego. Po zerknięciu do Traktatu Lizbońskiego i przestudiowaniu kompetencji przewodniczącego Rady łatwo zorientować się, że Tusk będzie miał dużo czasu, aby wciąż odgrywać pierwszoplanową rolę w polskiej polityce. Dlaczego zatem miałby rezygnować z funkcji przewodniczącego PO? Nie zakazuje mu tego status partii ani Traktat. Z perspektywy prawnej Tusk może zatem pozostać szefem partii, co umocni go w pozycji hegemona polskiej polityki. Jedyną przeszkodą może być nieformalna zasada mówiąca o niełączeniu funkcji szefa Rady z zaangażowaniem w politykę krajową. Jednak i to w dalszej perspektywie nie będzie stanowiło trudności.
Jest w Polsce miasto, gdzie od początku lat 90. rządził pewien burmistrz. Po dwudziestu latach potrzebował nowych wyzwań i zmienił fotel burmistrza na stanowisko wojewody. Na jego miejsce przyszedł młody polityk, jego wychowanek, namaszczony przez swojego pryncypała. Nowe stanowisko wojewody dawnemu burmistrzowi nie przeszkadza w tym, aby co weekend pojawiać się w starym gabinecie i zza kulis wciąż sterować sytuacją w mieście. Dokładnie w ten sam sposób będzie chciał traktować Polskę Donald Tusk.
Po awansie na stanowisko „europejskiego wojewody” będzie w dalszym ciągu chciał pozostać architektem polskiej polityki i głównym rozgrywającym w Platformie.
Zjeżdżając co piątek do Warszawy, zza pleców Ewy Kopacz, wciąż będzie de facto pełnił obowiązki premiera RP oraz szefa PO. Nawet ewentualny brak oficjalnego tytułu przewodniczego partii nie przeszkodzi mu w dalszym pełnieniu roli hegemona polskiej polityki. Tym sprawniej, że jego pozycję będzie wzmacniał obraz lidera Europy, którego krytyka przez opozycję będzie oznaczała osłabienie pozycji kraju za granicą. A tego Polacy bardzo nie lubią.
Prawicowi publicyści ze śmiechem przyjęli porównanie ostatniej nominacji Tuska z wyborem Jana Pawła II. Rzeczywiście, porównanie zarówno znaczenia tych dwóch funkcji, jak i formatu osób, musi rodzić uśmiech. W pewnym sensie ta metafora może okazać się jednak niezwykle trafna. Wielu komentatorów religijnych mówiło, że Kościół w Polsce żyje w cieniu Jana Pawła II. Nie doczekaliśmy się wielkich przywódców wśród biskupów, gdyż nasz Kościół został przytłoczony przez osobowość i międzynarodową rangę papieża. Dokładnie w ten sam sposób Tusk może w kolejnych latach zdominować polską politykę. Jak miałoby do tego dojść?
Premier obejmuje nową funkcję dopiero 1 grudnia. Do tego czasu angażuje się pełną parą w politykę wewnętrzną. Najpierw doprowadza do przyspieszonych wyborów parlamentarnych, które mogłyby odbyć się 23 listopada, czyli pomiędzy dwiema turami wyborów samorządowych (16 i 30 listopada). Połączenie wyborów parlamentarnych i samorządowych automatycznie bardzo osłabia inicjatywy lokalne. Nie daje także szans ewentualnej inicjatywie Komorowskiego i Schetyny, gdyż w dwa i pół miesiąca nie uda się stworzyć partii, która przekroczy próg wyborczy. Wybory po raz kolejny zostaną zatem sprowadzone do starcia dwóch plemion. Co najważniejsze, dołująca ostatnio w sondażach PO dostanie gigantyczny handicap płynący z nowego stanowiska jej lidera. Tuskobus znowu ruszy w Polskę, tym razem wioząc już nie lokalnego polityka, ale „przywódcę Europy” (czy w Biłgoraju był kiedyś jakiś polityk europejskiego formatu?).
Jeśli europejski prestiż zadziała, to Platforma po raz trzeci zgarnie pełną pulę.
Wtedy powstanie rząd PO-PSL-SLD, na czele którego stanie ktoś o charyzmie Buzka i niezależności Marcinkiewicza. Realnym premierem pozostanie Tusk. Brak przyspieszonych wyborów nie przekreśla, lecz tylko modyfikuje powyższy scenariusz. Jeśli rząd PO, przy zmienionym premierze, przetrwa jeszcze rok, to będzie mu towarzyszyła nieustanna propaganda i sprowadzanie funkcji „prezydenta Europy” to kwestii czysto wizerunkowych. A w końcu trzecie zwycięstwo w wyścigu po fotele poselskie.
A dalsze lata? 2015 rok to druga kadencja dla Bronisława Komorowskiego, który po porażce PiS w wyborach parlamentarnych nie będzie miał silnego kontrkandydata. Rok 2019 to powrót do kraju Donalda Tuska, który w wieku 62 lat wciąż będzie politykiem w sile wieku. Po czterech latach zakulisowego zarządzania sytuacją w Polsce oraz prestiżowego rozgrywania swojego stanowiska na potrzeby PO w dalszym ciągu będzie dzierżył pozycję hegemona.
Dzięki temu rok później obecny premier wystartuje w wyborach prezydenckich, stabilizując władzę politycznego obozu Platformy na następnych 5 lat. A w 2025 roku czeka go druga kadencja.
Wydarzenia ostatnich dni nie oznaczają zatem końca ery Tuska, ale umocnienie jego obozu politycznego na wiele kolejnych lat. Stanie się to za sprawą zupełnie nowego mechanizmu nie występującego dotychczas w polskiej polityce. Po raz pierwszy unijne stanowisko zostanie tak silnie podporządkowanie krajowej logice, jednak nie na rzecz walki o interes kraju, ale w celu umocnienia konkretnego obozu politycznego. Płonne są więc nadzieje tych, którzy liczą, że przeprowadzka premiera do Brukseli pociągnie za sobą solidne przemeblowanie na polskiej scenie politycznej. Żadnej rewolucji nie będzie. A wygranym znów zostanie Platforma.
Jeśli obóz prawicowy chce rzeczywiście odzyskać władzę, powinien zmierzyć się z tym scenariuszem, a nie zaklinać rzeczywistość sloganami o „końcu ery Tuska”.
Żadnych marzeń, panowie. Żadnych marzeń.
dr Krzysztof Mazur
Piotr Kaszczyszyn