Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Prof. Nowak: projekt Rzeczpospolitej Trojga Narodów odrzucili Kozacy, a nie polska szlachta

przeczytanie zajmie 10 min
Prof. Nowak: projekt Rzeczpospolitej Trojga Narodów odrzucili Kozacy, a nie polska szlachta autor ilustracji: Julia Tworogowska

I cóż z tego, że spotykamy tu historycznego Skrzetuskiego i Kmicica, których przygody – w wersji Sienkiewicza – z wypiekami na twarzy czytało kilka pokoleń Polaków. Niech nas też nie zmyli plątanina dworskich intryg, zerwanych sejmów i ciągle zmieniających się sojuszy. W tomie VI Dziejów Polski Andrzeja Nowaka nie dzieje się tak naprawdę nic. Jest to książka, na swój sposób, nudna.

Tytuł, podtytuły i wyróżnienia pochodzą od redakcji.

Admiratorów dziejopisarstwa prof. Nowaka proszę, aby nie kamienowali mnie od razu i doczytali do końca. Polecam także uwadze swój wcześniejszy esej o poprzednich tomach Dziejów Polski. Przedstawiłem w nim moje (i nie tylko moje) spostrzeżenia i zastrzeżenia natury ogólnej co do dziejopisarstwa Andrzeja Nowaka. Tutaj powtórzę tylko niektóre z nich, chcę za to przyjrzeć się temu, jak na ich tle prezentuje się najnowsza część cyklu.

Przypominam, że Dzieje Polski nie są beznamiętną akademicką rozprawą. Jest to swego rodzaju historiograficzna powieść, próba wytłumaczenia na nowo Polakom tego, dlaczego mają poczuwać się do ciągłości z Polską sprzed wieków. Trudno snuć taką afirmatywną dla idei narodu gawędę, kiedy wokół wzbierają fale „historii ludowej”, zafiksowanej na obnażeniu odwiecznie przemocowej relacji między rządzącymi a rządzonymi.

Mniejsza o to, czy jest to prawdziwy klucz do historii Polski, czy tylko toporny wytrych. Rzecz w tym, że w świetle tej na powrót modnej, klasowej interpretacji pretensje do istnienia ponadklasowej wspólnoty historycznej i narodowej tożsamości jawią się jako szkodliwa fikcja. No bo niby dlaczego potomkowie uciskanych pańszczyzną chłopów mieliby uważać (post)szlachecką tradycję i system wartości za coś swojego? To największe być może pytanie, na które „fabuła” konstruowana przez Nowaka musi udzielić odpowiedzi.

XVII wiek – okres zapaści potęgi Rzeczpospolitej

Tom VI Dziejów Polski obejmuje lata 1632–1673, czyli panowania Władysława IV i Jana Kazimierza Wazów oraz Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Dramatyczny podtytuł Potop i ogień przypomina o kataklizmach dziejowych, które spadały w tym okresie na Rzeczpospolitą Obojga Narodów: powstanie kozackie Chmielnickiego (od 1648 r.), inwazja rosyjska (1654 r.), szwedzka (1655 r.), a w końcu i turecka (1672 r.).

Nie sposób nie przypomnieć, że wojny te (za wyjątkiem moskiewskiej, przemilczanej przez wzgląd na carską cenzurę), wyryły się w wyobraźni historycznej Polaków w literackim opracowaniu Henryka Sienkiewicza. Andrzej Nowak, wyczulony na narodotwórczą rolę kultury, raz po razie przywołuje Trylogię i konfrontuje ją z nauką historyczną.

Nakreślony przez siebie obraz zapaści demograficznej i gospodarczej wynikłej z wojennych zniszczeń autor uzupełnia opisem narastającego kryzysu kultury politycznej, którego przejawami stają się np. pierwsze użycie liberum veto w 1652 r. i rokosz Lubomirskiego lat 1665–1666.

Czytając Potop i ogień przygotowywałem się do poprowadzenia spotkania autorskiego z Andrzejem Nowakiem. Długo szukałem jednego słowa, od którego można by je zacząć, a w którym zamknęłaby się treść opisywanej epoki. Znalazłem je, nie u samego autora, ale u źródeł europejskiej refleksji historiograficznej.

Grecki historyk Tukidydes w swoim opisie wojny peloponeskiej wiele uwagi poświęcił walce stronnictw politycznych, które w tamtej epoce paraliżowały, a nawet rozsadzały od środka poszczególne miasta-państwa. Zarówno same te same fakcje, jak i bezpardonową rywalizację, którą między sobą toczyły, określa się mianem stasis.

Uderzającym jest, że to greckie słowo, które przecież opisuje zjawisko na pozór bardzo dynamiczne, w swoim dosłownym znaczeniu można być odczytane jako „stanie w miejscu”. To skojarzenie najlepiej ujmuje istotę walk wewnętrznych, kiedy przeciwne partie, każda ciągnąc w swoją stronę, unieważniają nawzajem jakikolwiek program pozytywny, w efekcie czego trawiona przez stasis wspólnota polityczna nie potrafi pójść do przodu w żadnym kierunku.

Tak, ten właśnie hellenizm najlepiej nadaje się do tego, aby scharakteryzować opisywaną przez Nowaka Rzeczpospolitą w połowie XVII wieku. Polskie-litewskie państwo było pogrążone w tak głębokim samozadowoleniu i zastoju, że nawet katastrofy dziejowe, które się na nie waliły, nie były wystarczająco silnym bodźcem do tego, aby ją z tego stanu immobilizmu wyrwać.

Niech żyje złota, polska wolność!

Dobrą stroną narracji Andrzeja Nowaka jest to, że choć osadzona na narodowo-katolickim fundamencie, nie trzyma się niewolniczo dogmatów XIX-wiecznego nacjonalizmu, wierzącego w organiczną odwieczność i niezmienność narodów. Naród to u Nowaka proces dynamiczny, który można opisać triadą wolność–obywatelskość–polskość, stopniowo rozszerzaną na coraz szersze kręgi społeczne.

W tym też wolnościowym i republikańskim duchu Nowak pozostaje krytycznym apologetą I Rzeczypospolitej. Czyni to wbrew silnie zakorzenionemu w umysłach Polaków duchowi tzw. krakowskiej szkoły historycznej, która największego nieszczęścia kraju upatrywała w tym, że inaczej niż w innych krajach Europy nie zwyciężył tu oświecony zamordyzm.

Można się było z Nowakiem zgadzać lub nie zgadzać, ale poprzednie tomy czytało się jak dobrą, choć długą powieść. Zasadniczą osią jej fabuły była formacja Rzeczypospolitej, wspólnoty wolnych obywateli, czyli w realiach tamtej epoki szlachty (odłóżmy na bok fakt, że była to wyspa wolności w morzu pańszczyźnianego poddaństwa).

Jednak dynamika tej success story wytracała się już w tomie V, opowiadającym dzieje po unii lubelskiej i ostatecznym ustaleniu ustroju politycznego i społecznego polsko-litewskiej federacji. W Potopie i ogniu panuje pod tym względem zastój niemal całkowity. Ta „fabularna” mielizna nie jest winą autora, ale epoki, którą przyszło mu opisywać, i to na tym polega „nuda” tomu VI. Miłośnicy prozy prof. Nowaka mogą już odłożyć kamienie.

To nie szlachta, ale Kozacy zablokowali projekt Rzeczpospolitej Trojga Narodów

Widzimy więc w VI tomie jak ustabilizowana u schyłku średniowiecza wspólnota obywatelska, i tak nadzwyczaj liczna jak na warunki europejskie, zaskorupiała jest w podziałach stanowych i nie ulega dalszemu rozszerzeniu. Jeżeli w opowieści Nowaka obserwujemy jakieś odruchy ponadstanowej wierności wobec Rzeczypospolitej, to wynikają one z innych niż etos obywatelski przesłanek.

Autor, kiedy tłumaczy motywację, która popychała polskie chłopstwo do wystąpienia przeciwko szwedzkiej okupacji, to nie wskazuje na wydumany patriotyzm, ale na walkę o własny byt i odruch obrony wiary katolickiej. Nowak obraca ostrze tej obserwacji przeciwko proponentom klasowej wizji dziejów tymi słowami:

Do powstania nawoływali księża katoliccy z ambon. Łatwo trafiali do wyobraźni swoich owieczek z wezwaniem do walki z „lutrami” i zdrajcami. Skala tego ruchu, angażującego w obronie własnego domu, własnej duchowej tożsamości tysiące chłopów – nie przeciw szlachcie, ale razem z nią i pod jej komendą dobrowolnie walczących przeciwko obcym okupantom – warta jest skonfrontowania z mizerią „ruchu antyfeudalnego”, jaki w opinii stalinowskiej historiografii i jej współczesnych kontynuatorów spod znaku „historii ludowej” miał rzekomo do fundamentów wstrząsnąć Rzecząpospolitą kilka lat wcześniej, pod wodzą Kostki Napierskiego.

Odwrotnego przykładu podejścia do spraw konfesyjnych dostarczają mieszczenie gdańscy, którzy wbrew wspólnocie religijnej ze Szwedami twardo bronili swojego miasta, nie z sentymentu dla Korony, ale widząc w utrzymaniu związku z Rzecząpospolitą swój twardy interes ekonomiczny.

Swego rodzaju oddolną próbę wywalczenia sobie praw i podmiotowości – albo w ramach Rzeczypospolitej, albo przeciwko niej – stało się długotrwałe powstanie kozackie zainicjowane w 1648 r. przez Bohdana Chmielnickiego. Samego „Chmiela” Nowak diagnozuje jako absolutnie niereformowalnego wroga Lachów, a wszelkie próby kompromisu z nim uznaje za z góry skazane na niepowodzenie. Nie omieszkuje także wskazać na to, że był zbrodniarzem i krwawym oprawcą ruskiego ludu, więc żaden z niego materiał na ukraińskiego bohatera narodowego.

Po Chmielnickim jednak do znaczenie wśród starszyzny kozackiej zdarzyło się dochodzić osobom bardziej skłonnym do kompromisu z królem i Rzecząpospolitą. Najbardziej emblematyczną próbą w tym kierunku pozostaje ugoda hadziacka w 1658 r.

W historiografii polskiej występuje tendencja do romantyzowania tego układu, który, gdyby zrealizowany, miałby doprowadzić, jeśli nie de iure, to de facto, do powstania Rzeczypospolitej Trojga Narodów, w której ruski, prawosławny naród kozacki (bynajmniej jeszcze nie ukraiński) stałby się trzecim równoprawnym podmiotem obok katolickich Polaków i Litwinów. O to, że do tego nie doszło, zwykło się oskarżać polski Sejm, który kierując się egoizmem stanowym miał zaprzepaścić szansę na tak postępowe i trwałe rozwiązanie kwestii kozackiej.

Na rozpalone takimi perspektywami głowy Nowak wylewa kubeł zimnej wody: „Unię hadziacką odrzucili, wbrew utrwalonej u nas legendzie historycznej, nie Polacy, biskupi katoliccy, czy pazerna na majątki szlachta, ale Kozacy. W każdym razie większość z nich prędko wystąpiła przeciw zgodzie z Lachami. Zbyt prędko, by unia miała szansę się utrwalić […] Nakładały się na to oczywiście głębsze, historyczne powody i morze „krwi pobratymczej”, rozlanej zwłaszcza tak świeżo, w kozacko-polskiej wojnie ostatnich 12 lat. Czy mogło być inaczej? Zostajemy z tym pytaniem.

Nowak pozostawia nas z zasadniczym historiograficznym pytaniem, na które nie formułuje własnej odpowiedzi. Jest to jego charakterystyczna maniera.

Nie było żadnej sensownej propozycji reform

Oczywiście, większą część opisu czterdziestolecia 1632–1673 zajmują Nowakowi kolejne wielkie niszczycielskie wojny. Wszystkie te konflikty, poza powstaniem Chmielnickiego, miały charakter zewnętrznej inwazji, a ich przyczyny opierały się, w moim odczytaniu, na prostym mechanizmie znanym z wiktymologii: słabość potencjalnej ofiary przyciąga agresję silnych.

Polsko-litewski konglomerat otaczały państwa-drapieżniki, które wyczuwały wątłość polityczną, skarbową, a w konsekwencji także wojskową Rzeczypospolitej i każde chciało dla siebie wyszarpać z jej żywego ciała kąsek dla siebie. I tak np. naturę szwedzkiego militaryzmu Andrzej Nowak tłumaczy ezopowym językiem: Drapieżnik rzuca się na słabszą ofiarę, bo taka jest jego natura – bo ma zęby i wielki apetyt. Ma też uszy i węch, które pozwalają mu zobaczyć, usłyszeć i wyczuć, gdzie jest największa szansa na udane polowanie. 

Inwazje, szwedzka i pozostałe, jeżeli nie jest się entuzjastą historii wojskowości, są w ogólnej narracji ciekawe tylko jako skutek dysfunkcyjności państwa. Dla nas, mądrzejszych o perspektywę 400 lat, a na dodatek wytresowanych przez szkołę krakowską, jest oczywistym, że tamta Rzeczpospolita potrzebowała reform. Pomni katastrofalnego końca tamtego państwa jesteśmy skłonni rozliczać ówczesną klasę polityczną za to, że takich reform na czas nie przeprowadziła.

Z pewnym programem reform występowali polscy Wazowie, choć nie przedstawiał on czystej racji stanu (pojęcie raison d’état wchodziło właśnie w Europie w modę), a skażony był osobistą i dynastyczną prywatą królów. Ruchy wykonywane w tym kierunku przez Zygmunta III, udaremnione przez stasis rokoszu sandomierskiego, opisane zostały już w poprzednim tomie.

Władysław IV za plecami szlachty i wbrew dominującemu wśród niej pacyfizmowi parł do wojny z Turcją i Tatarami, a zwycięstwo w niej miało przynieść także wzmocnienie władzy królewskiej względem szlachty. Nowak krytycznie ocenia te plany, nie tylko dlatego, że ich fiasko stało się iskrą na beczkę kozackiego prochu. Dostrzega w nich zamysł „imperialny”, a zatem i antyrepublikański. Krakowski historyk powtarza sformułowaną już w historiografii doby zaborów dramatyczną alternatywę:

Rzeczpospolita […] nie chciała już żadnego zewnętrznego imperium. Chciała żyć jak na szczęśliwej wyspie Szczęśliwej dla szlacheckich gospodarzy, dla obywateli. „Złoty pokój lat 1638–1648 […] istotnie gruntował znaną i nam dziś doskonale mentalność ludzi, którzy chcą pokoju i spokoju nade wszystko. W tym nastawieniu […] szlachta-posiadacze ziemscy nie była samotna, ale dzieliła ją przecież z całą niemal resztą społeczeństwa […] Tak tworzył się dylemat: imperium (z królem jako imperatorem i Kozakami jako jego gwardią) albo Rzeczpospolita. A może: imperium albo śmierć Rzeczypospolitej? 

Autor przypomina tę kontrowersję wyrosłą z tradycyjnej historiografii i nie odrzuca jej zasadności, ponownie jednak sam uchyla się od zajęcia jednoznacznego wobec niej stanowiska.

Jeszcze bardziej sceptyczny jest Nowak wobec programu reformy Jana Kazimierza i królowej Ludwiki Marii. Wskazuje, że nawet jeśli, owszem, przedstawili potencjalnie ozdrowieńcze pomysły na usprawnienie procedury sejmowej, to tak naprawdę zależało im jedynie na przeforsowaniu, wbrew polskiej kulturze politycznej i ustrojowi, elekcji vivente rege (tj. wyboru następcy Jana Kazimierza jeszcze za jego panowania) i osadzeniu tą drogą na polskim tronie czy to pociotka Ludwiki Marii, czy to kandydata francuskiego przysłanego w teczce z centrali europejskiej polityki, jaką był w tym czasie Paryż Ludwika XIV. I to także skończyło się kolejną erupcją stasis, rokoszem znacznie krwawszym od poprzedniego.

Brak sympatii Nowak dla politycznych pomysłów Wazów jest spójny z jego światopoglądem, wszak, jak już była mowa, na poziomie historiozoficznym sympatyzuje z republikańskim, wolnościowym modelem rozwoju państwa i społeczeństwa, który rozumie jako esencjonalnie polski. W tej wizji „postęp” powinien być efektem konsensusu elity i obywateli, a nie czymś, co oświecona władza narzuca swoim obywatelom, nie tylko wbrew ich woli i opinii, ale nawet bez ich wiedzy, jako że nie widzi w zarządzanym przez siebie społeczeństwie partnera.

W takiej sytuacji impuls do reformy, a przynajmniej refleksja zmierzająca do niej, powinny były wyjść od szlacheckiego demosu i jego liderów. Także pod tym względem przy lekturze tomu VI ciśnie się na usta stasis, rozumiana jako „zastój”, a ściślej mówiąc zastój intelektualny.

W opisywanym przez Nowaka czterdziestoleciu (i nie tylko w tym okresie) sarmaccy intelektualiści i trybunowie nie wytworzyli żadnej istotnej wizji autoreformy Rzeczypospolitej, która byłaby zgodna z republikańskim etosem, a jednocześnie odpowiadałby na palące potrzeby epoki. Uprawiali głównie apologetykę raz ustalonej formy ustroju społeczno-politycznego oraz zażarcie zwalczali wywieraną przez dwór i absolutystyczną zagranicę presję zmierzającą do jego ograniczenie.

Potopie i ogniu sarmatyzm jawi się zatem jako formacja intelektualna i polityczna niezdolna sformułować i wdrożyć program pozytywny, ale dość silna, aby utrzymać kraj in statu quo, zablokować wizję reformy płynącą z innej tradycji politycznej, cudzoziemskiej, więc budzącej wzgardę, ale także strach.

No właśnie, podłożem dla konfliktu politycznego, miał być w rozeznaniu krakowskiego historyka głębszy, bo kulturowy konflikt, który w realiach wieku XVIII w. nazwany zostanie walką kontusza z frakiem. Nowak jako istotne novum swojej interpretacji wskazuje to, że jego zdaniem początki tego konfliktu „swojskości” i „cudzoziemszczyzny”, czy też, w przeciwległej optyce, „zacofania” i „postępu”, należy przesunąć właśnie do drugiej połowy wieku XVII. To wielkie stracie ma trwać zresztą w różnych postaciach aż po dzień dzisiejszy i nietrudno się domyślić, po której stronie lokują się sympatie autora.

Tłumacząc narodziny pojęcia „Europy Wschodniej”, gorszej wobec tej „prawdziwej”, zachodniej, krakowski historyk tak charakteryzuje krajowców zapatrzonych w zagraniczne wzorce: To jest właśnie mentalność, która rezygnuje z samodzielności, akceptuje konieczność poddania się wzorom z zachodniego centrum cywilizacyjnego, przyjęcia pozycji ucznia wobec tego centrum, a rekompensuje sobie to aspiracjami do funkcji prymusa, a może nawet pomocnika nauczyciela wobec tępej klasy, czyli społeczności własnej, uznanej za zacofaną peryferię.

Polski gen samozagłady?

Pomimo swoich sympatii i antypatii opisując spór o zmiany ustrojowe Nowak stara się rzeczowo przedstawić motywacje obydwu stron, dworu królewskiego i szlachecko-magnackiej opozycji, i, znowu, nie rozsądza arbitralnie, czy ktoś w tym sporze reprezentował pełnię politycznej roztropności i słuszności moralnej, a sprzeciw drugiej strony wynikał tylko z głupoty i złej woli. W przypadku innego, „niezaangażowanego” historyka takie zawieszenie sądu byłoby na miejscu, jednak Nowak sam postawił się w roli, w której taka postawa przestaje być dla czytelnika satysfakcjonująca.

Łatwo było dotychczas autorowi być piewcą (w dobrym tego słowa znaczeniu) staropolskiego republikanizmu, bo w pierwszych tomach Dziejów Polski obserwowaliśmy tę formację dziejową in statu nascendi, a wszelkie jej niepowodzenia jawiły się jako wyboje na drodze do wielkości. Teraz jednak czytelnik skonfrontowany zostaje z niereformowalnością ustroju, wykazującego już wyraźnie cechy sklerotyczne.

Nowak nie oferuje pod tym względem w tomie VI żadnej nadziei. Nie mami czytelnika jakąś cudowną receptą i historią alternatywną, w której sanacja Rzeczypospolitej w XVII wieku była na wyciągnięcie ręki i tylko niefortunny splot okoliczności zadecydował inaczej. Co więcej wiemy, że ten stan immobilizmu utrzymywać się będzie aż po połowę wieku XVIII w.

Dopiero tom VIII (?) opisze czasy polskiego oświecenia i próbę reformy, nie narzuconej odgórnie, ale wypracowanej w zgodzie z narodem politycznym w duchu syntezy nowego ze starym. Wiemy jednak, że te reformy przyszły za późno i za mało odmieniły, aby uratować Rzeczpospolitą.

Zasadnym tedy staje się postawienie pytania – czy w rozrysowanym przez Nowaka kodzie genetycznym polskości autodestrukcja nie jest oby genem dominującym? Czy Polacy pozostawieni samopas, owszem zdolni są do porywów wielkości, ale prędzej czy później urządzą sobie piekiełko, pożrą się i unicestwią?

Sformułowaną na początku wcześniej kwestię tożsamości współczesnych Polaków można więc wyrazić teraz inaczej – dlaczego obecne pokolenia miałyby utożsamiać się ze światopoglądem, na końcu którego, być może, stoi samozagłada? Postawić takie pytanie łatwo, trudniej na nie odpowiedzieć.

Czy dziś Polska jest niczym przedpotopowa Rzeczpospolita?

Andrzej Nowak zarzekał się na wspomnianym spotkaniu autorskim, że nie pisze Dziejów Polski po to, aby snuć analogie między przeszłością a bieżącą sytuacją polityczną, a jeśli ktoś dostrzega podobieństwa, to wynikają one z tego, że u źródeł naszej współczesności tkwi właśnie historia, nawet ta odległa. Oczywiście, zgadza się, autor jest zbyt subtelną umysłowością, aby pisać agitacyjną powieść z kluczem, w której w historyczne kostiumy poprzebierane są jak najbardziej współczesne postaci i wydarzenia.

Z drugiej jednak strony Andrzej Nowak w swoim pozaakademickim wcieleniu bardzo jest w tę współczesność zanurzony. Angażuje swój profesorski autorytet w komentowanie i próby wpływania na sytuację polityczną w Polsce. Wytrwale głosi filipiki przeciwko Donaldowi Tuskowi i dowodzonemu przez niego plemieniu lewicowo-liberalnemu.

Z drugiej strony potrząsnął ostatnio plemieniem „swoim”, okołopisowskim, wzywając Jarosława Kaczyńskiego do odejścia i oddania rządu dusz na polskiej prawicy komuś młodszemu. Przy takim autorze trudno przy lekturze Potopu i ognia przynajmniej nie pobawić się jego współczesnym odczytaniem.

I tak, skoro polityczne koło fortuny znowu się odwróciło, a dla polskiej twardej prawicy zaczyna się nowa smuta, to jej wierni partyzanci będą zapewne chcieli czytać tom VI jak Sienkiewicza, czyli „ku pokrzepieniu serc”. I rzeczywiście, kiedy w Potopie i ogniu Nowak opisuje kolejne klęski Rzeczypospolitej, z których wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinna się była podnieść, to wychwala tych bohaterów oporu, którzy wbrew politycznemu rozumowi, nie poddawali się i nie ulegli temu, co autor nazywa „pokusą rozpaczy”.

Jest dla niego jest po sienkiewiczowsku oczywiste, że trzeba trwać w wierności dla ojczyzny i polskiej racji stanu, tak jak je rozumie, wbrew wszelkim przeciwnościom, nawet jeśli na kolejny annus mirabilis przyjdzie bardzo długo czekać. Uzbrojeni w taką wiarę patrioci PiS-u mogą trwać na szańcach, a czas dopiero pokaże, czy wespół z Sienkiewiczem bronili Jasnej Góry, czy też z Krasińskim Okopów Świętej Trójcy.

Sam jednak, jeżeli już mam bawić się w prezentyzm, wolę w opisie opłakanych skutków XVII-wiecznej stasis odczytać przede wszystkim groźne memento dla partyzantów stasis XXI-wiecznej.

Opisywana w ostatnim rozdziale Potopu i ognia totalna opozycja profrancuskich „malkontentów” wobec króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego (wybranego przez szlachtę wbrew woli elit) nie ustawała nawet wtedy, gdy na horyzoncie zaczęły zbierać się nowe czarne chmury w postaci inwazji tureckiej. Konsekwencją wewnętrznego paraliżu państwa stała się utrata Podola i upokarzający traktat w Buczaczu w 1672 r.

Co prawda, raz jeszcze przyszło otrzeźwienie i mobilizacja, która umożliwiła w roku następnym wiktorię chocimską – tą optymistyczną nutą kończy się VI tom – wiemy jednak przecież, że konsekwencje terytorialne przyszło cierpieć jeszcze całe pokolenie. Taka była wyśrubowana cena ówczesnej niezgody w kwestiach fundamentalnych.

Dzisiaj znowu żyjemy w wzrastającym cieniu wojny. Niedawno Klub Jagielloński i 24 dziennikarzy od prawa do lewa wystosowało Apel24, w którym wezwało do tego, aby w tej sytuacji jeśli nie zakończyć, to chociaż deeskalować kryzys konstytucyjny i wojnę polsko-polską, szczególnie w kwestiach obronności. Nie podzielam tej, jakże charakterystycznej dla polskiej inteligencji, wiary w moc sprawczą wzniosłych apeli, ale, hej, intencje podobno też się liczą.

A z jakim odzewem się ów apel spotkał? Klakierzy władzy poprzedniej go zignorowali, a propagandystom władzy obecnej wyszła piana na usta. Zimna wojna domowa trwać będzie więc dalej. Jako niepoprawny pesymista sądzę, że otrzeźwienie najprędzej przyniesie jakiś nowy Buczacz (choć bez gwarancji na nowy Chocim). I w takim kasandrycznym oczekiwaniu Potop i ogień, choć „nudny” jałowością opisywanej epoki, staje się literaturą na czasie. Tukidydes również.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.