Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Liberalne oszustwo lokalnej demokracji

przeczytanie zajmie 7 min
Liberalne oszustwo lokalnej demokracji Autor: Julia Tworogowska

W liberalnej opowieści polityka samorządowa jest lepsza od tej centralnej. W praktyce jest dokładnie odwrotnie – nigdzie demokracja tak nie kuleje i tak bardzo nie zasługuje na republikańską korektę. Wbrew narracyjnym zaklęciom – wszyscy wolimy wojnę Tuska z Kaczyńskim niż zaangażowanie w oddolną politykę. „Wypier***aj” Anny Marii Żukowskiej rzucone w stronę Szymona Hołowni emocjonuje nas bardziej od transportu publicznego, budżetów obywatelskich oraz mitycznych dziur w drodze. 

Choć na podsumowanie wyborów samorządowych przyjdzie jeszcze czas, to z pewnością niedzielne głosowanie pozwala już wyciągnąć wnioski bardzo polityczne, choć akurat nie partyjne. Otóż patrząc na niedzielne wybory możemy dostrzec, że polityka samorządowa wygląda zupełnie inaczej niż w mainstreamowej opowieści o niej.

Zawiedli „demokratyczni” wyborcy

„Polska samorządna” to sztandar, który od dekad chętnie wznoszą nadwiślańscy samozwańczy demokraci. Znacie te hasła. Największy sukces III RP. Jedyna udana reforma rządu Buzka. Demokracja lepsza, bo świadoma, partycypacyjna i odpartyjniona.

Wreszcie, spełnione marzenie o merytokracji – wybieramy sprawnych i sprawdzonych menedżerów, a nie żądnych władzy i sławy polityków. Problem w tym, że tej wizji nie podzielają najwyraźniej sami adresaci tej opowieści – liberalni, „demokratyczni” wyborcy.

To oni w niedzielę zawiedli. Zostali w domach. Frekwencja ledwo przekroczyła 50%. Wobec rekordu z jesieni 2023 roku, który niektórzy politycy koalicji rządowej chcą upamiętnić dorocznym świętem obchodzonym 15 października, 1/3 wyborców została w domu.

To zresztą i tak drugi najlepszy wynik w historii III RP, bo na 9 wyborów lokalnych dopiero drugi raz udało się przekroczyć pułap połowy uprawnionych do głosowania. Wcześniej stało się to tylko jeden jedyny raz raz – w 2018 roku, gdy do urn poszło niespełna 55% uprawnionych.

Warto spojrzeć, jak według exit poll wygląda struktura tej frekwencji. Najwyższa była w województwie mazowieckim (tu KO i PiS idą łeb w łeb, a frekwencję ciągną w górę z jednej strony „liberalne” miasta, z drugiej – „konserwatywna” prowincja) i świętokrzyskim (zdecydowana przewaga PiS-u). Najniższa, poniżej 50%, w raczej liberalnych regionach: śląskim, opolskim, dolnośląskim i zachodniopomorskim.

Wśród najmłodszych wyborców zagłosowało mniej niż 40% uprawnionych (32 punkty procentowe mniej niż 15 października). Niższa od oczekiwań frekwencja była też wśród wyborów w wieku 30-39 (49,5%, 24 p.p. mniej niż do Sejmu), a także, co mniej oczywiste, w grupie 60+ (51,4%, 15 p.p. mniej niż jesienią).

Najmniej intuicyjna jest jednak frekwencja, gdy weźmiemy pod uwagę miejsce zamieszkania. Słyszeliśmy przez dekady, że frekwencja jest miernikiem dojrzałości do demokracji. Jeśli tak, to jej bastionem okazuje się wieś: głosująca konserwatywnie, głównie na PiS i ponadstandardowo często w wyborach samorządowych również na Trzecią Drogą, a dokładniej: na PSL.

To właśnie na wsi obserwujemy znów najwyższy udział w wyborach. Tu do urn poszło 54% mieszkańców. Wielkie miasta to zaledwie 52%. Miasta do 50 tys. mieszkańców (51%) i w przedziałach 50-200 tys. (46,6%) oraz 200-500 tys. (47,8%) zanotowały wyniki poniżej ogólnokrajowej średniej.

Nie ma demokracji bez mediów i opozycji

Dane o frekwencji pozwalają nam dostrzec, jak nietrafiona jest opowieść o polityce samorządowej jako tym lepszym i bardziej angażującym obliczu polskiej demokracji. Dlaczego jej realny obraz tak bardzo odbiega od pięknych narracji rodem z kampanii „Masz głos, masz wybór”? Moim zdaniem celnej odpowiedzi na to pytanie udzielił w przedwyborczej rozmowie z Rochem Zygmuntem Andrzej Andrysiak.

„To samorządy skaziły politykę na szczeblu krajowym. Standardy PiS-u nie przeszkadzały dużej części elektoratu właśnie dlatego, że podobne praktyki znane były wielu osobom ze swoich lokalnych podwórek. Nepotyzm, budowanie spółdzielni pracy, podporządkowywanie sobie mediów za pomocą wydawania tzw. samorządówek – te schematy są zbliżone i oparte o tę samą namiętność kontroli” – mówił autor znakomitej i wielokrotnie przytaczanej na tych łamach książki Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu.

W 100% zgadzam się ze sloganem promującym tę publikację Wydawnictwa „Krytyki Politycznej”: „Nie ma większego mitu w polskiej debacie publicznej niż ten, że samorządność nam się udała”. Polityka lokalna działa jak mikroskop, pod którym wyraźniej możemy dostrzec niedostatki polskiej demokracji.

Niezrozumiały dla wyborców system wyborczy, który każe nam głosować nie tylko na włodarzy i radnych najniższego szczebla, ale też anonimowych kandydatów do powiatów i sejmików. Niesprawiedliwa ordynacja wyborcza, która ignoruje normę przedstawicielską i wywindowuje realny próg wyborczy do dwucyfrowych wyników. Powszechne ignorowanie kampanijnych limitów i prowadzenie agitacji w sposób urągający jakimkolwiek standardom przejrzystości.

To problemy „demokracji lokalnej” tylko w jej wyborczym wydaniu. A na co dzień jest jeszcze gorzej. W minionym tygodniu miałem przyjemność wziąć udział w zorganizowanym przez zespół z Uniwersytetu Warszawskiego seminarium z udziałem kilkunastu badaczy samorządowej polityki z całej Polski. Jaki obraz lokalnej demokracji się z niego wyłaniał?

Słabość mediów lokalnych i propagandowe wyroby mediopodobne wydawane przez samorządy. Lokalne kliki eksploatujące do bólu fakt, że samorząd częstokroć jest najważniejszym lokalnym pracodawcą i zleceniodawcą – więc nie warto z nim zadzierać, ale za to warto robić z nim interesy. Mechanizm kooptacji do lokalnych układów potencjalnych konkurentów włodarzy, by nie zagrozić trwałości miejscowych sitw. Deficyt funkcji kontrolnej względem władzy wykonawczej ze strony rad gminy.

Bez mediów, silnej opozycji politycznej oraz oddolnych ruchów społecznych trudno mówić o dobrej demokracji. Problem zaś tkwi w tym, że zjawiska, przed którymi tak gorączkowo ostrzegano nas za „centralistycznych” rządów PiS są w ogólnokrajowym dyskursie ekspercko-medialnym raczej ignorowane. Choć w Polsce lokalnej są od dawna codziennością, a nie jedynie możliwym rozwojem wypadków.

Fikcja lokalnej partycypacji

Czarę goryczy przelewają dane opublikowane kilka dni temu w niezwykle cennym opracowaniu Fundacji im. Stefana Batorego. Zespół badaczy pod kierownictwem Anny Dąbrowskiej przeanalizował, jak w praktyce – na podstawie danych z 200 gmin – wygląda korzystanie z narzędzi partycypacji lokalnej. Czego się dowiedzieliśmy?

Gdy chodzi o inicjatywę lokalną – 70% gmin nie wywiązuje się z ustawowych obowiązków jej urealnienia. 40% nie uchwaliło w ogóle przepisów wykonawczych dotyczących inicjatywy uchwałodawczej mieszkańców.

Te statystyki to jednak dopiero wstęp do właściwego problemu, którego istota polega na tym, że mieszkańcy nie korzystają z możliwości także tam, gdzie od strony prawnej jest to jak najbardziej możliwe. Chociaż prawo w tym zakresie w ostatnich latach – za sprawą zmian wprowadzonych jeszcze w 2018 roku przez PiS – w teorii się poprawiło, a wiele samorządów się do niego mimo wszystko zastosowało, to jednak nie przyniosło to oczekiwanej rewolucji, gdy chodzi o obywatelskie zaangażowanie mieszkańców na lokalnym szczeblu.

Incydentalne – 2,5%! – są przypadki, gdy jakieś konsultacje społeczne organizowane są z inicjatywy mieszkańców. Tylko w 4% badanych gmin odbyły się dyskusje nad obligatoryjnym raportem o stanie gminy z udziałem mieszkańców. W co dwudziestej drugiej gminie w 2023 roku złożono wnioski w ramach inicjatywy lokalnej. W tym samym roku na 200 gmin złożono zaledwie 17 obywatelski uchwał (z czego sześć w Krakowie, gdzie można to zrobić on-line).

Do tego dochodzą – choć w raporcie Batorego pominięte – negatywne doświadczenia z referendami lokalnymi: tak merytorycznymi, jak i odwoławczymi. Zaporowy próg frekwencji, wygórowany limit podpisów, anachroniczne praktyki organów weryfikujących podpisy czynią z konstytucyjnego prawa do referendum lokalnego (art. 170 Konstytucji RP!) narzędzie raczej zniechęcające do lokalnej demokracji niż budujące długofalowe poczucie podmiotowości. A ustawa mająca je radykalnie uprosić została zablokowana w poprzedniej kadencji przez egzotyczną koalicję „demokratycznego Senatu” i partii Zbigniewa Ziobry.

Wolimy wojenki Donalda i Kaczora  

Wniosek z całej tej wyliczanki jest bardzo gorzki. Niestety, co szczególnie pokazują powyższe dane zebrane przez autorów raportu Fundacji Batorego, nie wynika on wyłącznie z nieadekwatnych regulacjach prawnych, bo ich poprawienie na kilku odcinkach nie dało zbyt wiele. Kłopot nie tkwi również wyłącznie w hipokryzji wielkomiejskich mediów i ekspertów ignorujących lokalne wydania antydemokratycznych praktyk, które chętnie piętnowały za rządów PiS-u na szczeblu polityki krajowej.

Możemy oczywiście narzekać na jakość kampanii. Ile widzieliście w mijających wyborach kompleksowych wizji samorządowej zmiany idącej dalej niż „więcej zieleni, lepsza komunikacja, realny dialog społeczny”? Ile partii pokusiło się o kompleksowy, samorządowy program? To pytania słuszne, ale niewyczerpujące problemu.

Ten w istotnym stopniu tkwi w nas samych – wyborcach. Jak bardzo byśmy nie opowiadali o zmęczeniu polaryzacją i partyjną nawalanką – w praktyce odnajdujemy się w niej znacznie lepiej niż w realnym, oddolnym zaangażowaniu.

Wolimy pójść do wyborów prezydenckich czy sejmowych niż tych, w których naprawdę nasz głos ma duże znaczenie. Wszyscy wolimy wojnę Tuska z Kaczyńskim niż zaangażowanie w oddolną politykę. „Wypier***aj” Anny Marii Żukowskiej rzucone w stronę Szymona Hołowni emocjonuje nas bardziej od transportu publicznego, budżetów obywatelskich oraz mitycznych dziur w drodze. Jeżeli naprawdę chcemy oddolnej, republikańskiej zmiany, to te priorytety powinny się zmienić.

Jeśli zaś nowa władza rzeczywiście chciałaby w Polsce odbudowy demokracji, to na tej lokalnej powinna skoncentrować się w pierwszej kolejności. Właśnie teraz przychodzi dobry czas z jednej strony na zmiany prawa, z drugiej – na uczestniczącą, praktyczną edukację obywatelską.

Głęboka korekta prawa wyborczego na szczeblu lokalnym, zakaz samorządowej propagandy pod płaszczykiem działań informacyjnych gmin, realne wsparcie niezależnych lokalnych mediów, cyfryzacja procesów partycypacyjnych, ułatwienie lokalnych referendów – to wszystko mogłoby, wraz z obywatelską edukacją, pokazać, że naprawdę o demokrację, a nie jedynie depisizację chodziło w zmianie z 15 października.

Natomiast w wymiarze symbolicznym zamiast rozważać deklaratywne „święto 15 października”, to lepiej pomyśleć o konkrecie. Przydałby się nam wszystkim „tydzień demokracji i podmiotowości” skoncentrowany między 27 maja (rocznica pierwszych prawdziwie wolnych wyborów w 1990 roku – do samorządów właśnie) a 4 czerwca.

Najlepiej, by wieńczył go doroczny dzień referendalny w niedzielę pomiędzy tymi dwiema datami, w którym obywatele decydowaliby bezpośrednio o najważniejszych dla ich małych ojczyzn sprawach, jak budowa spalarni śmieci czy wprowadzenie strefy czystego transportu.

Takiego konkretu potrzebujemy dużo bardziej, niż pomnika owczego pędu do urn na wrocławskim Jagodnie. Bo jak pokazała niedziela – niewiele z niego zostało po kilku miesiącach.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.