Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Antynatalizm częściowo ma rację. Co zrobić z ludzkim cierpieniem? Czy katolicy to masochiści?

Antynatalizm częściowo ma rację. Co zrobić z ludzkim cierpieniem? Czy katolicy to masochiści? autor ilustracji: Julia Tworogowska

Antynatalizm. Pogląd, wedle którego płodzenie dzieci jest niemoralne. Różne spotkałem uzasadnienia takiego podejścia. Ciekawe wydaje mi się zwłaszcza jedno z nich: chęć ograniczenia cierpienia w świecie. Lepiej jest się nigdy nie urodzić, niż znosić ciężki żywot na tym łez padole. Czy aby na pewno? W przeddzień Niedzieli Męki Pańskiej przyjrzyjmy się, jak antynatalistom odpowiada Mistrz z Nazaretu.

Nie ukrywam, że z wielkim zaciekawieniem i szczerą fascynacją przeczytałem opublikowany na łamach Krytyki Politycznej wywiad Patrycji Wieczorkiewicz z religioznawcą, Dariuszem Niezgodą, zwolennikiem antynatalizmu. Jak być może, drodzy czytelnicy, wiecie (a jeżeli nie wiecie, to pokrótce wyjaśnię), antynatalizm jest poglądem, według którego płodzenie dzieci jest… niemoralne.

Cel życia: unikać cierpienia, potęgować dobrostan

Ciekawe wydaje mi się uzasadnienie tego sposobu myślenia, jakie przedstawia w wywiadzie sam Niezgoda: „Każde zaistnienie w sposób nieunikniony pociąga za sobą mniejszą lub większą dozę niemożliwego do wyeliminowania cierpienia, a zatem jedyną metodą uniknięcia krzywdy jest bezwarunkowe zaprzestanie prokreacji”.

W rozmowie pada o wiele więcej intrygujących tez. Niezgoda, przedstawiając poglądy antynatalistów, stwierdza, że aborcja jest moralnie lepsza niż donoszenie ciąży, antynatalizm nie implikuje chęci popełnienia samobójstwa, bo samobójstwo zwiększa ilość cierpienia w świecie, a problemy demograficzne należy rozwiązać z wykorzystaniem migrantów itd.

Wszystko to zaś konsekwentnie wynika z założenia zawartego w przytoczonym wyżej cytacie: celem życia jest minimalizacja cierpienia i maksymalizacja dobrostanu. Skoro więc w życiu suma cierpień zawsze – zdaniem Niezgody – przewyższa sumę przyjemności, skoro nawet bogaci i zamożni doświadczają więcej cierpienia w życiu niż dobrostanu, to nie należy tego cierpienia mnożyć poprzez powoływanie na ten świat kolejnych, skazanych na cierpienie istnień. Taka jest konsekwencja absolutyzowanej walki z cierpieniem.

Życie nie ma sensu, depresja nie jest chorobą, lecz trafnym rozpoznaniem stanu faktycznego. Co więc nam pozostało? Cieszyć się maksymalnie małymi i większymi przyjemnościami oraz nie sprawiać sobie i innym przykrości. I tak do śmierci.

Do pewnego stopnia rozumiem ten sposób myślenia. W świecie aksjologicznej pustki i przesytu konkurencyjnych na temat świata narracji taki sposób myślenia daje jakiegoś rodzaju stabilizację. Pogodzenie się z losem.

Proponuje on bowiem obojętność wobec bezsensowności świata. Pogodzenie się z tym, że nasze narodziny były błędem. Mówi, że nie pozostaje nam nic innego, jak otulić pustkę istnienia drobnymi lub większymi przyjemnościami. Posłuchać w zaciszu swego pokoju białoruskiego cold wave’u, popijając szklankę whisky, by przez chwilę to, co jest bezsensem, nabrało posmaku sensu.

„Ja się po to narodziłem, by dać świadectwo prawdzie”

Ciekawym jest, że ów wywiad został opublikowany w tygodniu poprzedzającym Niedzielę Męki Pańskiej, zwaną Niedzielą Palmową. W czasie, gdy Krytyka Polityczna wpatruje się w swoisty „prozac” na bezsens proponowany przez antynatalistów, chrześcijanie wpatrują się w przybitego do krzyża, cierpiącego nieludzie męki Chrystusa – według katolików najbardziej szczęśliwego ze szczęśliwych.

O co tu wszystkim chodzi? Czy chrześcijanie to jacyś pomyleni masochiści? Gdy w ciągu tych wszystkich lat mojego nieco bardziej świadomego bycia w Kościele zastanawiałem się nad sensem cierpienia Chrystusa, przyznam, że natrafiałem na nieprzezwyciężalne trudności.

Nie przekonywała mnie nauka o „wyrównawczym” charakterze ofiary Chrystusa. Nie bardzo też kupowałem i dalej kupuję te wszystkie pobożne formuły, że każdy mój pojedynczy grzech jest gwoździem wbitym w Chrystusowe ręce.

Nie przepadam również za różnego rodzaju kaznodziejskimi chwytami retorycznymi, takimi jak metafora ojca poświęcającego życie syna, by uratować pasażerów rozpędzonego pociągu, stosowanych podczas całej maści wydarzeń ewangelizacyjnych.

Przekonującą mnie odpowiedź znalazłem nie w liturgii Niedzieli Palmowej, lecz w Wielki Piątek, kiedy to w sposób uroczysty odczytywany jest – a w bardziej technicznie i duszpastersko zaawansowanych kościołach nawet wyśpiewywany – opis Męki Pańskiej pochodzący z Ewangelii według św. Jana.

W niej to Chrystus wypowiada do Piłata następujące słowa: „Ja się po to narodziłem, by dać świadectwo prawdzie”. No i wtedy mnie olśniło. Oto słowo klucz do chrześcijaństwa. Oto sens cierpienia. Prawda. Sumienie. Ten przedziwny wewnętrzny głos.

Pośrednik między Prawdą a nami samymi i naszą konkretną, życiową sytuacją. Wewnętrzny doradca. Probierz ludzkiej godności bądź stopniowego jej zatracania. To podążanie za nią doprowadziło Chrystusa na krzyż.

Radykalne głoszenie prawdy, które dla ówczesnej elity społeczno-religijnej Izraela stało się zagrożeniem. Postawieniem pod znakiem zapytania ich społecznego statusu. Ba, postawieniem pod znakiem zapytania egzystencji, jak stwierdził arcykapłan Kajfasz, całego narodu. Wszakże Jezus, naruszając społeczny mir, mógł sprowadzić na Żydów ostateczną zagładę. Kajfasz w imieniu racji stanu zaleca Rabbiego z Nazaretu usunąć.

Dobro wspólnoty przeciwko prawdzie. Racja stanu przeciwko sprawiedliwości. Dylemat będący od wieków zmorą filozofów, teoretyków, a także samych polityków. Pójście radykalnie za głosem sumienia może, ale nie musi, kosztować każdego z nas dobre relacje z dalszymi i bliższymi nam ludźmi, zubożenie bądź utratę majątku, zszarganie dobrego imienia, a czasami – jak w przypadku Chrystusa i męczenników – nawet życie.

Cierpimy, gdy postawimy się przełożonym, którzy próbują nas zmusić do niemoralnych praktyk. Cierpimy, gdy narażamy życie, ratując gdzieś w zakamarku podkamienicznej bramy życie dziewczynie, którą uzbrojony w nóż napastnik próbuje zgwałcić. Cierpimy i narażamy się na samotność, gdy mówimy przyjacielowi, dziewczynie, żonie itd. niewygodną prawdę.

Bycie „porządnym” potrafi sprawić dyskomfort. Pójście za prawdą może się odbyć wtedy i tylko wtedy, gdy przyjmiemy, że istnieje niezależny od naszego widzimisię sens, i jeżeli wierzymy, że od podporządkowaniu się jego treści zależy nasze ostateczne szczęście i nieszczęście.

Cierpienie jest złem, lecz czasami warto je znosić

Antynataliści ten sens odrzucają. Nie dziwota więc, że nie ma takiego imperatywu sumienia, za który mogliby cierpieć. Być może czasami niewyraźnie go słyszą. Tego nie wiem. Póki nie usłyszą go wyraźne, pozostaje im znieczulanie. Ulga w cierpieniu, okłady na ziejącą ranę pustki po egzystencjalnym, przewyższającym jednostkowe życie telos (celu ostatecznym).

Zgadzam się z antynatalistami, że cierpienie jest złem, jednak fakt, że chrześcijanie wierzą, że w rzeczywistość wpisany jest logos i istnieje niezależny od nas sens, którego nie można sobie skonstruować, lecz tylko przyjąć, zmienia wszystko. Sprawia, że są takie cierpienia, które warto ponosić. Tak więc pierwszym powodem, dla którego czasami warto cierpieć, jest wierność prawdzie.

Drugim powodem jest … podjęcie terapii. Terapii rozumianej zgodnie z pierwotnym źródłosłowem tego pojęcia – jako kuracji i ozdrowienia ze stanu, w którym się znajdujemy. Jaki to stan?

Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy z nas mniej lub bardziej posiada różnego rodzaju wady, zmaga się ze szkodzącymi nam pożądliwościami czy też ma zdolności i talenty warte rozwoju.

Praca nad tym wszystkim wymaga wysiłku, które przecież również jest cierpieniem. Cały ideał chrześcijańskiej ascezy zasadza się przede wszystkim na rozpoznaniu faktu, że wszyscy jesteśmy pacjentami, którzy potrzebują terapii. Asceza to tylko lekarstwo, środek, który ma prowadzić do wyzdrowienia.

Nie trzeba koniecznie być chrześcijaninem, by to zrozumieć. Czyż ograniczanie jedzenia w celu schudnięcia i poprawy kondycji zdrowotnej nie implikuje cierpienia? Każdy będący na diecie wie, jak potrafią dać popalić kiszki grające marsza. Czyż poty wylewane na siłowni, związana z tym regularność, przełamywanie codziennego „nie chce mi się” nie są cierpieniem?

W końcu, czyż praca włożona w rozwój własnych kompetencji, w to, by w danej dziedzinie wiedzy zostać prawdziwym specjalistą, też nie wymaga wyrzeczenia, samozaparcia, a zwłaszcza cierp-liwości? „Wzdychamy i jęczymy więc w bólach rodzenia, oczekując objawienia się dzieci Bożych” – pisał św. Paweł. Można by spokojnie sparafrazować słowa apostoła hasłem „no pain, no gain!”.

W końcu trzeci powód, dla którego warto cierpieć – miłość. To pragnienie dobra dla drugiego i czynienie wszystkiego, by ta druga osoba to dobro osiągnęła. Ten wewnętrzny żar, który sprawia, że oblubieniec jest w stanie oddać życie za oblubienicę, matka za dziecko, ideolog za ideę, w końcu Bóg-Człowiek za swoich braci.

Prawdziwa miłość implikuje gotowość do cierpienia. Cierpienie sprawdza jakość miłości jak złoto w tyglu. Miłość wszystko przetrzyma. To ona sprawiała, że mistycy porzucali swoje dotychczasowe życie i udawali się na pustynię, by doświadczać Boga. Czy chodziło im o to, by przekupić Stwórcę swoim wyrzeczeniem? Nie. Cierpienie było tylko skutkiem ubocznym. Chodziło o to, by w samotności przebywać z Umiłowanym. Miłość zaś była tak wielka, że była w stanie znieść wszelkie niewygody.

Podobnie, gdy św. Albert Chmielowski postanowił dzielić swój los z ubogimi, to w imię czego podejmował ten pełen cierpienia styl życia? Znów z miłości. I z doświadczenia spojrzenia na tych biednych, pokiereszowanych przez życie ludzi, z pozycji absolutu.

Cierpienia z miłości znosimy mniej lub bardziej na co dzień. Gdy nasz ukochany ma gorszy dzień i trzeba jego „fochy” znosić, gdy trzeba w nocy wstać do dziecka, wybrać między wygodnym siedzeniem w chacie a pomocą przyjacielowi, którego ze względu na nieoczekiwaną sytuację trzeba zastąpić w pracy.

***

Usłyszałem kiedyś takie zdanie: „Póki możesz uciekać od cierpienia, to uciekaj. Kiedy jednak kosztowałoby cię to czystość sumienia, kiedy nie możesz przed nim uciec, nie zdradzając samego siebie i tych, których kochasz – przyjmij je”. Myślę, że dość trafnie stawia ono granicę między masochizmem a chrześcijańską ideą cierpienia.

Wiem, że nie poruszyłem wielu szczególnie palących wątków – dzieci umierających z głodu, chorób i całej masy niezawinionego cierpienia. Tutaj, co tu ukrywać, podążam za Alvinem Plantingą, znanym filozofem analitycznym, który twierdził, że fakt istnienia radykalnego zła domaga się istnienia Boga. Instancji, która by to cierpienie mogła wynagrodzić. Przyznaję, część cierpienia bez idei życia wiecznego jest nie do obrony.

Antynatalistom trzeba więc przyznać rację – jeżeli życie nie ma większego sensu, jest w dużej mierze cierpieniem, nie jest warte przeżycia. Wielu chrześcijan przyzna im też rację, że cierpienie w świecie trzeba ograniczać, wszak na tym polega wiele dzieł miłosierdzia.

Jednak przewaga chrześcijan polega na tym, że temu cierpieniu, które już jest, którego nie można się pozbyć, potrafią nadać sens. Doczesny, a w skrajnych przypadkach wieczny. Może więc warto posłuchać Mistrza z Nazaretu? Może jego podejście jest o wiele bardziej pragmatyczne, niż mogłoby się wydawać?

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.