Odrzućmy ideologie i zaufajmy rzeczywistości! Także my, katolicy
Katolicyzm jest doktryną religijną, która radykalnie ufa człowiekowi. Nie bez powodu na pewnym etapie rozwoju sprzęgnęła się z poznawczym realizmem, czyli ideą filozoficzną, która wierzy w to, że człowiek jest w stanie adekwatnie poznawać otaczający go świat. Dlatego katolik nie powinien bać się bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością. Nie powinien bać się świata i nauki. Skoro to Bóg jest stwórcą wszechświata, to wszędzie w nim można odnaleźć ślady Logosu.
Udział w przedpremierowym pokazie filmu Bóg i wojownicy lunaparków był dla mnie pod wieloma względami doświadczeniem inspirującym. Dzieło reżysera Bartłomieja Żmudy to dokument opowiadający historię wyjątkowej podróży, w którą syn zabiera swojego schorowanego i podstarzałego ojca.
Ojciec, Andrzej Rodan to stary ateista, autor skandalizujących, antyklerykalnych książek, uważający religię za „opium dla ludu”, zabobon i totalną głupotę. Syn, Paweł Rodan to młody sprzedawca komputerów, gorliwy neofita, członek III Zakonu św. Dominika.
Tak jak ojciec w dzieciństwie zabrał syna w podróż po lunaparkach, tak teraz syn zabiera ojca w podróż po miejscach ważnych dla religijności współczesnego Polaka. Paweł pragnie nawrócić Andrzeja. Czy mu się to uda? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie już w trakcie kinowego seansu.
W tle obecny jest wątek fenomenu uzdrowień w Kościele katolickim. Trasa podróży przebiega bowiem przez te miejsca w Polsce, gdzie działają tzw. wspólnoty charyzmatyczne – wspólnoty kościelne, w których mają dokonywać się cuda uzdrowienia z różnorakich chorób, czy to fizycznych, czy mentalnych.
Dojmujące wrażenie wywołuje autentyzm, jaki bije ze scen oglądanych na ekranie. Jest to bowiem dokument – nic, co można w nim zobaczyć, nie jest inscenizowane. Widz zostaje zaproszony do intymnego świata relacji między ojcem a synem. Może obserwować dość nachalne próby nawracania w wykonaniu Pawła, jak i nieudawaną irytację Andrzeja, okraszaną toną „kur*w” rzucanych w reakcji na kolejne odsłony „religijnego zabobonu”.
Film nic nie sugeruje – po prostu sprawozdaje to, co „słyszeliśmy i co widzieliśmy”(Dz 4,20). Dzięki temu może go z dużą satysfakcją i przejęciem obejrzeć zarówno wojujący ateista jak i gorliwy katolik.
Jeszcze ciekawszym doświadczeniem niż sam seans było spotkanie z autorami filmu, które odbyło się tuż po projekcji. Reżyser wraz z dwójką montażystów podzielił się swoimi motywacjami i spojrzeniem na to, co zostało w dokumencie zarejestrowane.
Jak przyznał Żmuda, głównym motywem nakręcenia filmu okazała się chęć przyjrzenia się fenomenowi uzdrowień w Kościele katolickim. Co ważne – dokumentalista nie jest reprezentantem jakiejkolwiek grupy w samym Kościele. Tak naprawdę ciężko było na tym spotkaniu w ogóle wyczuć czy jest wierzący, czy też nie.
Natomiast dało się dostrzec jedno – ciekawość. Chęć poznania i dotknięcia rzeczywistości taką jaką ona jest. I wiernego, aideologicznego jej oddania. Gdy trójka twórców została spytana wprost, czy wierzy w pokazane na filmie „uzdrowienia”, każdy z nich odpowiedział… inaczej.
Jeden z montażystów – zadeklarowany ateista – stwierdził, że właściwie to nie interesuje go to, czy te uzdrowienia są prawdziwe czy też nie. Reżyser powiedział, że część przypadków uzdrowień zostaje później zanegowana przez lekarzy, a część potwierdzona, a więc prawda musi leżeć gdzieś pośrodku, zaś natura uzdrowień pozostaje dla niego tajemnicą. Montażystka, jako osoba wierząca, stwierdziła tylko tyle, że cieszy się, że mogła przy filmie pracować z ateistą, bo inaczej narzuciłaby swoją interpretację.
Dlaczego o tym piszę? Bo to doświadczenie uświadomiło mi, jak bardzo ważne jest – w sztuce, filmie, publicystyce – szukanie bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością. Bez ideologicznych klisz, bez doktrynalnych pre-założeń. Dziś, w dobie polaryzacji, sztuka, film czy dziennikarstwo umiejące „zawiesić sąd”, nieposiadające na starcie gotowych odpowiedzi, ufające temu, że aby stworzyć teorię, trzeba zacząć od empirii, jest na wagę złota.
Oczywiście nie jestem naiwny. Każdy z nas posiada jakiś światopogląd, do którego jest mocno przywiązany. Nie jesteśmy w stanie być w 100% otwarci na zmianę poglądów. Nie tak zresztą działa nasz umysł, który informacje docierające z zewnątrz selekcjonuje w taki sposób, aby dotarły głównie te, które jak najmniej burzą nasz ustalony obraz rzeczywistości. Tak po prostu działamy.
Powinniśmy jednak zdobywać się na to, by poprzez choćby minimalną otwartość i ciekawość otworzyć te nasze „mapy poznawcze” na co najmniej drobne modyfikacje. Myślę, że takich modyfikacji nie powinni bać się zwłaszcza… katolicy. Nie bez powodu przecież katolicka teologia w pewnym momencie swojego rozwoju bardzo mocno sprzęgła się z epistemologicznym realizmem. Przekonaniem, że nasze zmysły i intelekt – cały nasz system poznawczy – jest w stanie w sposób adekwatny i prawdziwy poznawać rzeczywistość.
Etienne Gilson, wybitny XX-wieczny filozof twierdził nawet, że człowiek ma w sobie naturalną zdolność, by poprzez kontakt z rzeczywistością przyrody dojść do poznania jej Stwórcy. Zaś Sobór Watykański I wręcz zdogmatyzował twierdzenie o tym, że człowiek ma w sobie naturalną zdolność do poznania faktu istnienia Boga. I nie potrzeba do tego łaski wiary. Czyż katolicyzm radykalnie nie ufa człowiekowi?
Skoro więc tak jest, to katolicy nie powinni bać się kontaktu z rzeczywistością. Nie powinni bać się nauki. Jeżeli jesteśmy wyposażeni w adekwatny aparat poznawczy, jeżeli to rzeczywiście Bóg w Trójcy Jedyny jest stwórcą natury, to nie musimy lękliwie bronić swoich poglądów. To Boża rzeczywistość je zweryfikuje.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.