Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Marek Jurek: Kaczyński uważał, że aborcja to sprawa sumienia każdego posła

Marek Jurek: Kaczyński uważał, że aborcja to sprawa sumienia każdego posła autor ilustracji: Julia Tworogowska

Ochrona życia to pierwszy nakaz dobra wspólnego. Arystoteles mówił, że państwo powstaje po to, by chronić życie, i działa, by czynić je lepszym. Stąd zresztą wynika pierwszeństwo zachowawczej funkcji państwa przed postępową (również konieczną). Najpierw być, jak mówił książę Adam Czartoryski, czyli najpierw chronić to, co jest, a potem to rozwijać”. Z Markiem Jurkiem, byłym Marszałkiem Sejmu, rozmawiają Anna Byrska i Marek Grąbczewski.

Młodzi za ograniczeniem prawa do aborcji – takim tytułem alarmowała swoich czytelników w 2016 r. Renata Grochal na łamach portalu Gazety Wyborczej. ,,Najwięcej zwolenników zaostrzenia ustawy aborcyjnej jest wśród 18-24-latków. W tej grupie wiekowej postawa pro-life jest częstsza niż w pozostałych – wynika z sondażu CBOS” – pisała. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Prawo rzeczywiście chroni życie w szerszym stopniu, ale dziś to właśnie młodzi najczęściej żądają aborcji na życzenie. Skąd tak wielka zmiana?

Pierwsze ćwierćwiecze niepodległości było czasem stałej mobilizacji na rzecz cywilizacji życia. W ten spór na pierwszej linii zaangażowani byli najważniejsi ludzie w państwie. Dość wymienić Alicję Grześkowiak, Marszałek Senatu, czy Andrzeja Zolla, prezesa Trybunału Konstytucyjnego.

Profesor Zoll zredagował orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w 1997 r., które stwierdzało, że ochrona życia ludzkiego w każdej jego fazie od poczęcia to konieczny wymóg praworządnej demokracji. Warto dodać, że wtedy Trybunał Konstytucyjny zabrał głos nie dlatego, że rządziła prawica, ale dlatego że rządziła radykalna lewica i jej samowoli należało się przeciwstawić.

Potem nastąpiła zmiana. Prawo i Sprawiedliwość chciało mieć opinię katolicką po swojej stronie, ale i pod swoją kontrolą. Po sporze konstytucyjnym w 2007 r., kiedy pojawiła się szansa na implementację orzeczenia z 1997 r. do konstytucji, a wielu polityków PiS-u torpedowało te prace, odszedłem z tej partii, aby ostrzec opinię wspierającą prawo do życia, że nie mamy już politycznej reprezentacji służącej tej sprawie.

Stanowisko Jarosława Kaczyńskiego streszcza jego własna formuła: „stanowiska PiS w tej sprawie nie ma i nie będzie”, to jest „sprawa sumienia każdego posła”. Przejście od doktryny Zolla, czyli niezbywalnego obowiązku wolnego państwa, do doktryny Kaczyńskiego, czyli wyznaniowego wymogu biskupów i światopoglądowej sprawy sumienia, nie było dobrą zmianą.

Od początku pomiarów w latach 90. aż do 2016 r. systematycznie rosło poparcie dla coraz pełniejszej ochrony życia. Z czego wynikała ta tendencja i dlaczego się zmieniła?

Wzrost był funkcją moralnej i politycznej mobilizacji opinii na rzecz cywilizacji życia. Gdy sprawa zaczęła być traktowana jako niekonieczna, a nawet przeszkadzająca władzy w jej działaniach, nastąpił odwrót. Mobilizacja była konieczna, bo żyjemy w liberalno-aborcyjnym otoczeniu kulturowym. Taki charakter ma świat zachodni od pół wieku, od czasu, gdy w latach 70. zaczęto wprowadzać w życie idee rewolucji 1968 r. W komunizmie to zaczęło się jeszcze wcześniej, PRL był państwem aborcyjnym.

Tymczasem u nas opinię na rzecz cywilizacji życia zaczęto demontować. Gdy w 2016 r. doszło do pierwszych masowych wystąpień aborcyjnych, władza nie tylko nie odpowiedziała kontrdemonstracjami (choć już po odzyskaniu władzy Jarosław Kaczyński prowadził marsz pod Trybunał Konstytucyjny), ale nawet nie potępiła manifestacji „wieszakowców” (wieszak był symbolem poparcia nielegalnych aborcji), mimo że w polskim prawie podżeganie do przestępstwa jest przestępstwem. Nikt z najbardziej zaciekłych zwolenników „prawa i porządku” się o tym nie zająknął.

Gdy minister Waszczykowski z dezaprobatą wyraził się o aborcyjnych demonstracjach, został przywołany do porządku przez premier Szydło. Władza wysyłała sygnał za sygnałem najpierw swoim politykom, potem zwolennikom, że prawo do życia nie jest sprawą angażującą odpowiedzialność polityczną i wynikające z niej obowiązki. Nie prowadzono żadnych publicznych akcji promocyjnych. Jednocześnie cały czas powtarzano obrońcom życia, że muszą popierać PiS, bo przyjdzie PO.

Partie deklarujące poparcie dla aborcji zdobyły w ostatnich wyborach prawie 40% głosów, a już pierwszego dnia obrad nowego Sejmu do laski marszałkowskiej wpłynęły projekty ustaw, które legalizują aborcję na życzenie. Dlaczego postulat, który jeszcze niedawno skazywałby partię na marginalizację, dziś nie przeszkodził tym środowiskom w osiągnięciu tak wysokiego wyniku?

To nie jest ścisła kwalifikacja. Dla postkomunistycznej (i w ogóle radykalnej) lewicy rewindykacje aborcyjne zawsze miały charakter tożsamościowy. To był nieodwołalny element ich programu. Ci ludzie nigdy nie stwierdzili, że to sprawa światopoglądowa i kwestia sumienia każdego posła. Od zawsze uważali dzieciobójstwo prenatalne za prawo.

To właśnie doprowadziło do zachwiania równowagi w życiu publicznym, gdy radykalna centroprawica opanowała, a potem zaczęła demobilizować opinię chrześcijańską. Należy dodać, że kontrkultura śmierci była od zawsze również silnie reprezentowana w środowiskach liberalnych.

Trzeba dobrze rozumieć charakter tej nierównowagi. Radykalna centroprawica może być lepszym partnerem dla ideowej prawicy niż centroprawica liberalna, bo w przeciwieństwie do tej ostatniej rozumie dramatyczny charakter rzeczywistości społecznej, wymiar walki i fakt, że wolność to nie błogi stan, ale konieczność wyborów wymagająca przeciwstawienia się tendencjom przeciwnym.

Dlatego właśnie po odejściu z PiS-u i po utworzeniu Prawicy Rzeczypospolitej sformułowałem tezę, że po okresie bezwarunkowego poparcia opinii katolickiej dla PiS-u przyszedł czas na warunkową współpracę. Niestety ta idea nie spotkała się z odzewem tych, do których była adresowana.

Dla radykalnej centroprawicy kluczowe kwestie to władza, dominacja i mobilizacja mas. Ideowa prawica (nazwijmy ją prawicą dobra wspólnego) nie robi koncesji ideowych, ale świadoma niedoskonałości społeczeństwa potrafi zawierać kompromisy i szuka optymalnej większości. Zdaje sobie sprawę z tego, że reprezentuje część społeczeństwa, która jest bardziej świadoma wymogów dobra wspólnego.

Nie chce być partią wszystkich w imię jedności narodowej, której bazą jest w istocie liberalny relatywizm (jeszcze raz przypomnijmy stwierdzenia: „Niech nie dzielą nas kwestie światopoglądowe”, to „sprawy prywatnego, subiektywnego sumienia”).

Zaznaczmy, że przykre jest to zasłanianie się „sumieniem”, podczas gdy jest nim po prostu rozum moralny potrzebny do rozpoznawania osobistych obowiązków wobec norm ogólnych. Sumienie nigdy nie mówi: „Nie będę się tłumaczyć”, przeciwnie – wciąż tłumaczy, bo jest rozpoznaniem ogólnego obowiązku.

Zdolność ideowej prawicy do porozumienia Maurras nazywał kompromisem nacjonalistycznym. Można nie lubić autora, może nie podobać się samo sformułowanie, ale istota jest ważna. Maurras uważał, że długofalowo demokracja obraca się przeciw dobru wspólnemu, ponieważ jej mechanizm faworyzuje oportunizm społeczny, a nie dlatego że uważał, że ludzie są niezdolni do wyboru dobra.

Przeciwnie. Sądził, że w każdej sytuacji można szukać sojuszników dla konkretnych nakazów dobra wspólnego narodu. Wokół tych nakazów należy prowadzić akcję polityczną. Tak działa ideowa prawica.

Radykalna centroprawica piętnuje wszystkich swoich przeciwników jako przeciwników narodu. Przekonuje, że tylko ona jest jedyną nadzieją kraju, a w związku z tym każdy samodzielny odruch polityczny oznacza odbieranie jej należnego poparcia. Jednocześnie robi to po to, żeby być partią wszystkich, a więc czyni koncesje ideowe.

Wszystkie spory społeczne mogą stać się światopoglądowymi kwestiami sumienia, jedynie poparcie dla partii niezmiennie pozostaje imperatywem narodowym. Partia najlepiej wie, które postulaty podnosić, a z których rezygnować.

Również Prawo i Sprawiedliwość ustami premiera Mateusza Morawieckiego zaczęło się odcinać od postulatów pro-life. Wygląda więc na to, że propozycje tego środowiska wypadły nie tylko poza konsensus obecny w polskiej polityce, ale nawet prawica coraz wyraźniej zaczyna się od nich dystansować. Wyrok TK i będący odpowiedzią na niego Strajk Kobiet podaje się jako jedne z głównych przyczyn, które doprowadziły PiS do utraty większości w wyborach 15 października. Czy zgadza się pan z taką diagnozą? Czy wobec tego odejście od pro-life to słuszny kierunek?

Zacznijmy od języka. Nie lubię neomakaronizmów, takich jak pro-life. Wojtyliański konsensus ukształtował się, gdy walczyliśmy o prawo do życia i cywilizację życia, a nie uprawiali pro-liferystykę. Język nie jest sprawą obojętną.

Rewolucja aborcyjna nazwała się, jak to państwo zacytowaliście, Strajkiem Kobiet, a nie akcją pro-choice. Zresztą ta zmiana semantyczna odpowiada również zmianie politycznej – utracie reprezentacji politycznej przez prawicę katolicką, odsunięciu sprawy prawa do życia przez radykalną centroprawicę i pozostawienia jej organizacjom pozarządowym i podobnym środowiskom.

Wróćmy do meritum sprawy. Ochrona życia to pierwszy nakaz dobra wspólnego. Arystoteles mówił, że państwo powstaje po to, by chronić życie, działa, by czynić je lepszym. Stąd zresztą wynika pierwszeństwo zachowawczej funkcji państwa przed postępową (również konieczną). Najpierw być, jak mówił książę Adam Czartoryski, czyli najpierw chronić to, co jest, a potem to rozwijać.

Prawo do życia to pierwszy element dobra wspólnego, z którego wynikają kolejne, a nie fakultatywny element poprawy życia, jego doskonalenia. Tak więc porzucenie prawa do życia to po prostu odejście od dobra wspólnego (od tego, co ludzi łączy – prawa do urodzenia się, solidarności tych, którzy życie mają przyjąć) do liberalnej koncepcji zadowolenia partykularnych, ale kolektywnie rewindykowanych roszczeń. Radykalna centroprawica z reguły nie lubi zachowawczej funkcji dobra wspólnego, która hamuje „walkę o przyszłość”.

Twierdzenie, że obowiązek ochrony życia spowodował przegraną PiS-u, to po prostu nieprzyzwoitość. Czy to przez ochronę życia PSL wyklucza koalicję z PiS-em? Czy przez ochronę życia PiS stracił wyborców na rzecz Konfederacji i listy Polska Jest Jedna? Przecież to zwyczajna niedorzeczność.

Z pewnością PiS stracił możliwość sformowania większości przez obłędną strategię polaryzacji życia publicznego oraz ideologię „tylko my”. Politycy PSL-u i Kukiz’15 opowiadali mi, że PiS odrzucał ich projekty nawet wtedy, gdy się z nimi zgadzał. Za pół roku zgłaszał je jako własne poprawki.

Ochrona życia jest imperatywem dobra wspólnego, ale to wcale nie znaczy, że znosi politykę. W czasach takich jak nasze, kryzysu naszej cywilizacji, gdy prawo do życia jest kontestowane, cywilizacja życia jeszcze bardziej potrzebuje dobrej polityki i odpowiedniego zarządzania procesem jej realizacji. Tymczasem polityka PiS-u w tej kwestii polegała przede wszystkim na odpychaniu problemu. Odpychano nie tylko problem, ale i wszystkie dobre rady.

Jeszcze podczas czarnej rewolucji w 2016 r. posłanki Nowoczesnej nagrały spot „jestem przeciw, bo”. W tym samym czasie PiS wykluczył podobną akcję swoich posłanek „jestem za, bo”. Mówię, że wykluczył, bo Chrześcijański Kongres Społeczny apelował do Prawa i Sprawiedliwości o poparcie takiej akcji. To miała jednak być sprawa prywatna.

Ustawę Stop aborcji PiS odrzucił wspólnie z PO, zamiast skierować ją do komisji i odrzucić nie ustawę, ale postulat rozszerzenia karalności na matki (z tego potem i wnioskodawcy się wycofali). PiS nigdy nie przywoływał orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 1997 r. Partia twierdziła, że realizacja jego norm to kwestia praworządności.

W końcu politycy PiS-u wypchnęli sprawę do Trybunału, żeby zdublować pierwsze orzeczenie, zamiast uchwalić ustawę w Sejmie w imię realizacji obowiązującej wykładni konstytucji. Przede wszystkim nie angażowali się w spór, a jak pisałem w 100 dniach i przywoływałem Drew Westena, trudno przekonać opinię publiczną do spraw, w których wolimy unikać zabierania głosu.

Oczywiście liderzy PiS-u powiedzą, że partia polityczna ma się podobać wyborcom, a nie ich pouczać, czyli przekonywać do czegoś. To kolejny paradoks pokazujący, jak nierepublikańskie w istocie jest wyobrażenie demokracji, które prezentuje radykalna centroprawica.

W 2007 r. ustąpił pan ze stanowiska Marszałka Sejmu na znak protestu przeciwko odrzuceniu projektu wpisania ochrony życia od poczęcia do konstytucji. Do dziś jest pan jedną z najbardziej kojarzony osób w Polsce z postawą pro-life. Kiedy zrozumiał pan, że sprawa ochrony życia jest tak ważna, że chce się pan jej poświęcić? Czy mógłby pan przedstawić swoją pierwszą historię zaangażowania w tę sprawę? 

Raczej trzeba mówić o nieprzyjęciu, a nie odrzuceniu poprawki konstytucyjnej z lat 2006 i 2007. To drugie sugeruje sprzeciw większości, a taki się nie pojawił. Poprawka (zresztą bardzo skromna, niedotycząca art. 38 mówiącego o prawie do życia, tylko art. 30, więc precyzująca – tak jak wcześniej zrobił to już Trybunał Konstytucyjny – że przyrodzona godność i wynikające z niej prawa przysługują człowiekowi od poczęcia) została poparta przez 60% posłów, również tych z opozycji. Zawsze byłem zwolennikiem ochrony życia, bo tę sprawę umieściliśmy w Deklaracji ideowej Ruchu Młodej Polski z 1979 r.

Świadomość tego, że chodzi o kluczową kwestię ustrojową, rdzeń dobra wspólnego i prawo, którego pominięcie unicestwia publiczną sprawiedliwość, zawdzięczam właściwie Janowi Pawłowi II. Nie chodzi mi o jakąś specyficzną doktrynę tego papieża, ale o wskazanie, że jest to oczywista konsekwencja klasycznej etyki i koncepcji państwa.

Dobro wspólne to nie stan zadowalający wszystkich i wszystkie roszczenia prywatne, ale stan zaspokajający podstawowe prawa wszystkich, również tych, którzy nie muszą się o to troszczyć, bo się już urodzili.

Państwo ma niezbywalny obowiązek chronić życie. Kraj, który tego nie robi, może popisywać się autorytarnym przymusem, prowadzić najbardziej konserwatywną politykę historyczną i walczyć o poszerzenie wpływów zewnętrznych, ale i tak pozostanie krajem relatywistycznym, takim jak państwa liberalne.

To wiąże się też z elementarną prawdą, na którą powołują się (a przynajmniej powoływali się) konserwatyści: człowiek ma nie tylko prawa, ale również obowiązki. Co to właściwie znaczy? Nie chodzi o to, by władza miała arbitralnie prawo, by jakieś ciężary na ludzi nakładać, ale o to, że istnieje naturalny porządek, na którym społeczeństwo i państwo się opierają.

Rodzice mają obowiązek przyjąć na świat dzieci i się nimi opiekować, naród bronić ojczyzny, a władza nakładać (potrzebne!) podatki itd. To właśnie jest dobro wspólne, takie są jego wymogi.

W tytule pana ostatniej książki pojawia się hasło ,,rewolucji październikowej nad Wisłą” jako synonim Strajku Kobiet. Prawo zezwalające na aborcję pod różnymi warunkami w Polsce ma już jednak prawie sto lat. W tym czasie dokonano milionów aborcji. Śp. Ludwik Dorn na naszych łamach stwierdził, że wyrok TK z 2020 r. był naruszeniem niepisanej konstytucji naszego społeczeństwa. Być może źródłem przynajmniej części problemów z wprowadzaniem pełnej ochrony życia od poczęcia było fałszywe założenie, że to strona pro-life broni odwiecznego przekonań Polaków i w związku z tym dobór nieadekwatnych środków. Może w polskich warunkach to właśnie obrońcy życia są rewolucjonistami, a zwolennicy aborcji paradoksalnie konserwatystami?

Prawo do życia nie jest, jak już wyjaśniłem, jedynie normą kulturową, ale wymogiem prawa naturalnego ważnego dla wszystkich kultur. Oczywiście nie znaczy to, że w każdych warunkach jest jednakowo realizowalne, bo to musi poprzedzać świadomość, a ta jest w różnych kulturach różna. Prawo do życia ma więc znacznie wyższą rangę niż (istotne skądinąd) prawa polityczne, a tym bardziej swobody partykularne absolutyzowane przez liberalizm.

Te ostatnie podlegają dobru wspólnemu, prawo do życia należy do jego istoty, dlatego w porządku normatywnym (i w świadomości społecznej) tak ważne jest potwierdzenie właśnie jego rangi jako prawa podstawowego. O to zresztą zabiegałem w 2007 r. Jeśli polityka praw człowieka ma mieć jakikolwiek sens, musi się odnosić do prawa do życia.

Z Ludwikiem dzieliły nas istotne poglądy filozoficzne. Nie dokończymy już na tym świecie rozmowy, ale warto mieć świadomość tego, do czego odnosi się jego opinia – faktu, że żyjemy w okresie kryzysu naszej cywilizacji, w hybrydalnym połączeniu kultury liberalnej i chrześcijańskiej.

Chrześcijańska demokracja uważa, że ten stan może trwać. Sama historia chadecji dezawuuje ten pogląd. Jeśli jedna strona (w tym wypadku liberalna) jest przekonana o absolutności własnych norm i kieruje się religijną pasją (to, o czym mówię, to żadna przesada, zapytajcie państwo każdego, kto pracował w Parlamencie Europejskim), a druga strona uważa swe stanowisko za światopoglądowe, wyznaniowe itp., to musi ustąpić, gdy zderzy się z twardym głosem, że w sprawach praw człowieka nie ma miejsca na polityczne kompromisy.

Nieco inaczej powyższą kwestię rozwiązuje radykalna centroprawica. Jej obietnicą jest władza. Centroprawica uważa, że silna władza zagwarantuje trwałość chrześcijańsko-liberalnego modus vivendi. To albo naiwność ludzi zaślepionych polityką, albo cyniczne wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Władza w społeczeństwie demokratycznym z zasady podlega zmianie. Trwałe instytucje trzeba budować inaczej, więc jak?

Wyjaśnił to trzydzieści lat temu w swoich dobrych czasach Artur Zawisza, moim zdaniem niespełniony i najzdolniejszy polityk swojego pokolenia. Napisał w zapomnianym już magazynie „Nova et Vetera”, że jeśli w Polsce ukształtował się wojtyliański chrześcijańsko-demokratyczny konsensus, stało się tak, nie dlatego że zaprojektowała go i przekonała doń jakaś chadecja, ale dlatego że naprzeciwko komunistyczno-liberalnego frontu powrotu do Europy i zachowania ukształtowanej przez PRL społecznej normalności stanął front promocji i obrony cywilizacji chrześcijańskiej.

Jego najważniejszym składnikiem było wtedy Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, o czym warto przypomnieć w stulecie urodzin Wiesława Chrzanowskiego. To starcie zaowocowało wypadkową w postaci względnej prawnej ochrony życia. Tamten status quo był trwały tak długo, jak długo obowiązywała, a więc była promowana i broniona, norma, z której wynikał.

W swojej książce 100 godzin samotności albo rewolucja październikowa nad Wisłą pisał pan, że jeśli orzeczenie październikowe ma działać, trzeba odbudować aktywne poparcie opinii publicznej dla prawa do życia. Jeśli pojawiają się protesty, należy pokazać, że nie dotyczą większości Polaków. Żeby jednak społeczeństwo mogło zająć stanowisko, musi mieć właściwych rzeczników i tezy, do których mogłoby się odnieść. Organizacje walczące o ochronę życia nie kojarzą się dziś dobrze w Polsce. Skąd wynika negatywne nastawienie społeczeństwa? Jakie działania środowisk pro-life w ostatnich latach ocenia pan jako błędne?

Cywilizacja życia potrzebuje swojej polityki i ma do niej prawo. Musi z norm ogólnych wyprowadzać praktyczne postulaty, przekonywać do nich, formułować wnioski i ustalać kolejność działań. Musi mieć rzeczników politycznych. Nacisk społeczny ma fundamentalne znaczenie, ale potrzebne jest jego ukierunkowywanie.

Najlepiej było to widać w 2016 r. Z jednej strony radykalne środowiska wysunęły wniosek o rozszerzenie sankcji karnych na matki współwinne aborcji. Z drugiej strony „umiarkowane” społeczności pro-life zaakceptowały język „Gazety Wyborczej” i uznały to za karanie kobiet. Jako Chrześcijański Kongres Społeczny odrzuciliśmy oba te podejścia.

Po pierwsze, naszym celem jest prawnokarna ochrona nienarodzonych, ale nie mamy efektywnej akcji przeciwko przestępczości aborcyjnej, choć sankcje karne wobec aborterów i gabinetów śmierci cieszą się szeroką akceptacją społeczną. Władza nie chce w to wchodzić.

Walczmy więc najpierw o to, by środków karnych używano w obronie nienarodzonych w istniejących i wspieranych społecznie granicach, a potem rozmawiajmy, czy nie powinny być szersze. W tamtym czasie Prawica Rzeczypospolitej, którą kierowałem, sformułowała zasadę, że każdego nienarodzonego dziecka, którego nie chroni prawo, bronimy i dążymy do zmiany prawa, a każdego, kogo już prawo chroni, bronimy i domagamy się przestrzegania tego prawa. Zwróćcie państwo uwagę, że ten drugi wymiar nie budzi większego zainteresowania wielu środowisk – jak je nazywacie – pro-liferskich.

W tezie, że w Polsce ginie tysiąc nienarodzonych dzieci rocznie, zawiera się przekonanie, że nie ginie wielokrotnie więcej w wyniku nielegalnych praktyk. Co ciekawe, legalizacja wyjazdów aborcyjnych do Czech (tamte prawo wykluczało praktyki aborcyjne wobec cudzoziemek) też nie wywołało większego zainteresowania. Działo się tak nawet wtedy, gdy nasz wiceambasador w Pradze zaprotestował, a prezes Kaczyński go zdezawuował.

Wróćmy do drugiej sprawy z 2016 r. Podnosiliśmy kwestię odpowiedzialności matek, które nie chcą urodzić dziecka, i apelowaliśmy o pozostawienie status quo z dwóch względów. Po pierwsze, jeśli będziemy efektywnie walczyć z gabinetami śmierci, dzieci będą realnie chronione.

Po drugie, uważaliśmy, że jest to potrzebne z istotnych względów kulturowych, niewszczynania niepotrzebnych kontrowersji społecznych oraz ze względu na to, że matki odrzucające dzieci same są często ofiarami kontrkultury śmierci – od propagandy publicznej po nacisk (również ten miękki, czyli namowy) otoczenia.

Po trzecie, apelowaliśmy do obrońców życia podzielających to stanowisko o nieużywanie aborcyjnego języka typu „karanie kobiet”. To sformułowanie sugeruje, że dzieciobójstwo prenatalne nie jest czynem karygodnym. Dopuszczalność aborcji wystawia kobietę i jej sumienie na aborcyjną presję otoczenia – partnerów, a czasami matek i mężów („przecież nie musisz rodzić”). Potrzeba dyskusji to nie powód, by wprowadzać do niej język aborcyjny, a koncepty karania kobiet czy penalizacji są jego elementami.

Niestety powyższe argumenty najpierw zostały odrzucone, choć potem, już po awanturze, wnioskodawcy sami wycofali się ze swego stanowiska, przy którym upierali się wcześniej. W tym wszystkim potrzeby autoekspresji i zrealizowania emocjonalnego imperatywu wzięły górę nad odpowiedzialnością za wspólne działanie i nad potrzebą rozważenia argumentów formułowanych z najlepszymi intencjami. A przecież to właśnie jedność opinii wspierającej życie (w pierwszej kolejności chrześcijańskiej) jest koniecznym warunkiem efektywnych działań w tej sprawie.

Ważne jest też to, żebyśmy nie mylili sumienia z emocjonalnym wzmożeniem. Sumienie powinno być uparte, ale nie głuche. Nie boi się argumentów, bo wynika z prawdy i chce dociekać prawdy. Zawsze jest więc gotowe uzasadniać i konfrontować swoje racje, to na nich się opiera. Jest po prostu, jak już wcześniej mówiłem, rozumem moralnym.

Czytając o nastrojach społecznych wyrażonych chociażby w wynikach wyborów i obserwując układankę polityczną, można odnieść wrażenie, że sprawa ochrony życia nienarodzonych po raz kolejny stanie się przedmiotem walki. Jakie działania powinny przede wszystkim podjąć środowiska pro-life, by ich starania przyniosły najlepsze efekty? Co jest najważniejsze?

O tym, że mamy do czynienia z napięciem, którego nie można obejść, już mówiłem. Nawet częściowa ochrona życia może być utrzymana jedynie dzięki temu, że jest broniona i wykonywana w poczuciu obowiązku takich działań.

Trzeba przypominać o uniwersalnym i zobowiązującym charakterze normy. Czy wyobrażacie sobie państwo abolicjonistów popierających „umiarkowany i rozsądny zakaz kary śmierci” lub „kompromis” w sprawie kary śmierci? W oparciu o zasadę, że kara śmierci nie może być powszednim instrumentem polityki karnej, bo wszyscy ludzie to odrzucają i nikt nie chce karać śmiercią np. za kłusownictwo.

Oczywiście istnieją wyjątki, np. szczególnie okrutne morderstwa, dlatego „rozsądny zakaz kary śmierci” nie może wykluczać jej stosowania w szczególnych wypadkach, np. nie więcej niż kilkadziesiąt, powiedzmy, że sto egzekucji rocznie. Spotkaliście państwo takich „rozsądnych i umiarkowanych” abolicjonistów?

Właśnie dlatego ukaranie śmiercią złoczyńcy jest traktowane jako złamanie prawa do życia, a zgładzenie niewinnego dziecka przed urodzeniem jako inny „wybór”. Jeśli norma wyraża prawdę, należy jej bronić, nawet jeśli nie zawsze możliwa jest skuteczna obrona.

Rzeczywiście nie zawsze jest. Inne są warunki obrony życia na Białorusi i Słowacji, a inne w Holandii i w Polsce. Jako Polacy mamy największe obowiązki, bo u nas nauczanie Jana Pawła II o cywilizacji życia było najbardziej słyszalne. Doświadczamy takich samych ograniczeń kulturowych, co inni.

Trzeba mieć świadomość wielowymiarowości problemu, walczyć o prawo do życia w sferze języka (dlatego odradzam językową „pro-liferystykę”), sprawiedliwości, ustawodawstwie, edukacji, umowach międzynarodowych, a nawet na poziomie teologii państwa, co jest bardzo ważne w czasach dzisiejszego kryzysu Kościoła.

Najważniejsze, jak pisał Andrzej Trzebiński podczas niemieckiej okupacji, byśmy nie udawali, że żyjemy gdzie indziej, a raczej kiedy indziej. Prawo do życia to dziś kluczowa kwestia ustrojowa, bo ono bardziej niż system władzy rozgranicza państwo dobra wspólnego od państwa relatywistycznego. Właśnie dlatego jego poszanowanie generuje bardzo wiele innych dóbr.

Zawsze trzeba pamiętać o sprawie najważniejszej – problemem nie jest aborcja, lecz to, że w jej wyniku ginie niewinny człowiek, który ma prawo do uznania swego człowieczeństwa i naszej obrony. Obowiązki publiczne nie dotyczą najpierw idei i wizji lub mas i ich rewindykacji, ale po prostu ludzi.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.