Wojna o TVP – nowy polityczny mit prawicy
Nie jestem prawnikiem, więc nie wypowiem się na temat legalności działań ministra Sienkiewicza w mediach publicznych. Większość opinii każe jednak sądzić, że balansowały one mocno na granicy zgodności z literą prawa. Z perspektywy przyszłości sceny partyjnej istotniejsze rzeczy dzieją się na korytarzach telewizyjnych budynków, gdzie PiS wydaje się budować kolejny polityczny mit spod znaku martyrologii prawicy polskiej.
„Nowy stan wojenny”; „dzieje się to, co w 1981 roku”. To najpopularniejsze stwierdzenia, których zatrzęsienie obserwujemy obecnie po prawej stronie debaty publicznej. Atmosfera kreowana przez koczujących na korytarzach Polskiej Agencji Prasowej i Telewizyjnej Agencji Informacyjnej polityków PiS-u oraz zblatowanych z nimi dziennikarzy przypominać ma czasy PRL-u, kiedy wolność słowa w praktyce nie istniała.
To oczywista bzdura. Nawet jeśli w świetle obowiązującego prawa Kodeks spółek handlowych nie pozwala ministrowi kultury odwołać zarządów mediów publicznych, to mówienie o zamachu na „wolne media” jest więcej niż przesadą. Szczególnie że w szaty obrońców pluralizmu ubierają się ludzie, którzy przez ostatnie lata byli jego antytezą.
Ta narracja jednak to tylko wstęp do dwóch mitów, które PiS-owska prawica na kanwie wydarzeń w mediach publicznych już zaczęła tworzyć. Mitów, które są bardzo charakterystyczne dla ludzi uformowanych politycznie w trakcie Okrągłego Stołu i transformacji ustrojowej.
Dysydentem być
Pierwszy jest dość oczywisty. Półlegalność (eufemistycznie mówiąc) działań ministra Sienkiewicza spowodowała, że po unormowaniu sytuacji w mediach publicznych, prawicowi publicyści zaczną je bojkotować (i zapewne stosować ostracyzm wobec „łamistrajków”).
Twierdząc jednocześnie, że nowe władze TVP to uzurpatorzy, których decyzje pozostają bez mocy prawnej. Już teraz zaczął kształtować się mit „porwanej telewizji”, która – wedle prawicowej mitologii – tak czy siak pozostawała jedynie niewielkim okienkiem, poprzez które konserwatywne opinie miały szansę docierać do szerokiego grona odbiorców.
Mniejsza o to, że jest to teza mocno naciągana. Jest wszak drugie, ciekawsze zjawisko, bezpośrednio związane z samym protestem dotychczasowych pracowników mediów publicznych. Roboczo nazwałbym je „mitem kombatanctwa”.
Mimo bowiem deklaratywnej niechęci do znacznej części antykomunistycznej opozycji, która po zmianie ustroju w przeważającej większości odmeldowała się w szeroko rozumianym liberalnym mainstreamie, „wyklęci” z TVP chcą być właśnie niczym PRL-owscy dysydenci. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że siłowe rozwiązanie protestu, np. poprzez wyprowadzenie przez policję, byłoby spełnieniem ich kombatanckich marzeń.
Myślenie ludzi ukształtowanych w kulcie „Solidarności” można by bowiem skwitować cytatem z jednego z guru środowisk represjonowanych – Adama Michnika. W rozmowie Między Panem a Plebanem, którą z nim i ks. prof. Józefem Tischnerem przeprowadził Jacek Żakowski, naczelny „Gazety Wyborczej” opowiada:
„W więzieniu miałem wrażenie, że Pan Bóg do mnie przemówił i powiedział mi »Ty masz się zachowywać przyzwoicie, a resztę ja biorę na siebie. Pilnuj tylko jednego. Zachowuj się przyzwoicie i… nie idź na żadne kompromisy… Nie wolno ci ustąpić. Nigdy!«”.
Z relacji z oblężonych siedzib TAI-u i PAP-u płyną zbliżone komunikaty. Oddajmy głos Michałowi Karnowskiemu: „Jeśli ktoś liczył na to, że święta złamią obrońców słowa i praworządności, którzy trwają na Placu Powstańców Warszawy, w siedzibie Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, i w Polskiej Agencji Prasowej – o tamtym ciężkim boju też pamiętajmy – to się zdecydowanie mylił. Bo oczywiście święta to czas, gdy chce się być z rodziną, gdy każda godzina wyrwana z czasu świątecznego jest bardzo bolesna […] ale czasem trzeba”.
Ci ludzie czują, że to, co robią, jest kwestią pewnego wyższego celu, swoistego powołania. Oczywiście fakty nijak się mają do tych zgoła histerycznych nastrojów, ale potrzeba poczucia się jak Michnik śpiący na styropianie w areszcie na Białołęce jest silniejsza.
Ideolodzy nadają ton
Nie bez powodu postać Adama Michnika jest tu kluczowa. W wolnej Polsce to właśnie on – wespół z Jarosławem Kaczyńskim – pełnił rolę jednego z dwóch głównych ideologów, których frakcje starły się pierwszy raz podczas tzw. wojny na górze, a potem nadały ton medialno-politycznym sporom w III RP.
Właściwie można by rzecz – sporowi, bo trudno nie odnieść wrażenia, że od wielu lat fundamentalne dyskusje w Polsce sprowadzają się w gruncie rzeczy do tego samego – nieustannej próby wyłonienia zwycięzcy owej „wojny na górze” oraz przesądzenia, czyja wizja Polski jest tą jedyną słuszną.
Z jednej strony mamy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, który od lat 90. przestrzegał przed warcholskim nacjonalizmem i antysemityzmem stojących – wedle tego środowiska – na przeszkodzie rozwoju Polski i dążeniu do bycia pełnoprawnym członkiem świata Zachodu. Z drugiej – niegdysiejszego redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” , który żył (i żyje nadal) w przekonaniu, że Polską rządzi postkomunistyczny układ elit prawniczych, politycznych i biznesowych.
Prawdziwie symbolicznym wydarzeniem w ramach tego politycznego imaginarium była słynna „noc teczek” z 1992 roku. Jak głosi prawicowa mitologia, doszło wówczas do obalenia rządu Jana Olszewskiego przez byłych agentów SB bojących się odkrycia prawdy o ich komunistycznej przeszłości.
Tymczasem przychylny zasadniczo prawicy historyk Antoni Dudek celnie wykazywał , że takie postawienie sprawy ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, gdyż gabinet dawnego opozycjonisty najzwyczajniej w świecie był oparty na niezwykle wątłej większości, która w momencie głosowania nad wotum nieufności nie wytrzymała próby. Za sprawą filmu Nocna zmiana, a wcześniej książki Lewy czerwcowy, wydarzenia te przeszły jednak do historii niemalże jako zaaranżowany przez wraże siły pucz.
Nie zmienia to faktu, że tego rodzaju sposób myślenia wydaje się dominować wśród niedawnych pracowników zawłaszczonych przez PiS mediów publicznych, dla których obrona dotychczasowych miejsc pracy to przecież nie tylko kwestia sowitych apanaży, ale i urzeczywistniania szczerze wyznawanych poglądów o postkomunistycznych spiskach.
Opór przeciwko dzierżącej władzę kaście demonstrują oni oczywiście w charakterystycznie teatralny sposób, z okupacją budynku na czele, co idealnie wpisuje się w szerszy obrazek. Wszak prawdziwy męczennik musi ponieść koszty swojego poświęcenia dla sprawy – w tym przypadku jest to spędzenie świąt w redakcyjnych budynkach i nocowanie w trudnych warunkach.
Moment formacyjny
Co ciekawe, cała ta sytuacja doskonale obrazuje, jak silny wpływ te szkoły myślenia wywarły na swoich adeptów. Przecież metrykalnie większość z koczujących w TAI-u nie ma prawa pamiętać czasów PRL-u. To często ludzie urodzeni w latach 80., a więc jedynie szczątkowo kojarzący rzeczywistość komunistycznej Polski, a jednak wychowani w kulcie represjonowanych wówczas kombatantów.
Być może z tego właśnie wynika ich kompleks – wyrośli w aurze działalności, na którą sami nie mogli się załapać, bo byli za młodzi. Na pewno jednak to właśnie wówczas, w czasie ustrojowego przełomu, historia się dla nich w pewnym sensie skończyła.
Okazał się to na tyle silny moment formacyjny, że dla pewnej części tego środowiska każde wydarzenie po 1989 roku jedynie replikuje tamtą rzeczywistość. Słowem, walka z „drugą komuną” jest dla większości z tych ludzi – i ich ideologicznych następców – zasadniczym celem polityczno-medialnego jestestwa.
Żeby było jasne – po drugiej stronie znajdziemy równie trafne przykłady tego rodzaju mentalności. Dość wspomnieć na wpół martwy Komitet Obrony Demokracji, który swoją nazwą nawiązywać miał do Komitetu Obrony Robotników. Powstał on w momencie, gdy PiS-owski walec w instytucjach państwa dopiero nabierał tempa, co też nie pozostaje bez znaczenia.
Dla ludzi zakładających KOD demokracja nie skończyła się wraz z tą czy inną zmianą w Trybunale Konstytucyjnym, a wcześniej – gdy ich faworyci przegrali wybory, co było o tyle szokiem, że przecież deterministyczna wizja dziejów głosiła, iż od teraz nic już nie zagraża liberalnej demokracji.
W podobne tony uderzał podczas expose premier Donald Tusk, który nie tylko na samym początku docenił działalność KOD-u, ale nakreślił niezwykle manichejski obraz świata, w którym PiS to autorytaryzm a Koalicja 15 października – demokracja. Odwoływał się też do „Solidarności”, z tym że – inaczej niż PiS-owscy dziennikarze w TVP – to siebie ustawił po „dobrej stronie mocy”, zaś swoich przeciwników „tam, gdzie stało ZOMO”.
***
Dopóki te dwie wizje – znacznie silniej zakorzenione niźli tylko wśród kluczowych polityków – będą rządziły umysłami posłów, komentatorów i dziennikarzy, dopóty nic w Polsce się nie zmieni, bo zawsze u władzy będą potomkowie „Solidarności”, a w opozycji – ci z UB. Oczywiście w zależności od tego, kogo spytamy.
Co gorsza, obecny model aktywności w świecie polityki i mediów tylko potęguje to zjawisko. Spektakularne granie na postkomunistycznych kliszach można bowiem łatwo dyskontować w internecie, który dla wielu stał się jedynym źródłem wiedzy o tym, co się w Polsce dzieje.
Dobrze to widać po tym, jak odbierane i przekazywane są relacje z TAI-u i PAP-u – dziennikarze okupujący te budynki de facto nie piszą na ten temat prasowych tekstów, a jedynie nagrywają alarmistyczne filmiki i publikują sążniste wpisy w mediach społecznościowych.
To zaś, co ukazuje się na portalach, to raczej swoiste rozbudowujące tweety impresje, niźli nawet lapidarnie zredagowane komentarze. Cóż jednak z tego, skoro lajki się zgadzają. Witamy w społeczeństwie spektaklu.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.