Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Zaolzie zasługuje na podmiotową pamięć. Refleksje o książce „Lutyńskie Tango” i inne historie wojenne z Zaolzia

Zaolzie zasługuje na podmiotową pamięć. Refleksje o książce „Lutyńskie Tango”  i inne historie wojenne z Zaolzia autor zdjęcia: Zofia Rydet; zdjęcie dostępne na licencji CC BY-NC-ND 3.0 PL

Zaolzie to nie jest tylko epizod z dziejów kieszonkowego imperializmu polskiego. To 100-letnia opowieść o społeczności, której odmówiono prawa do samostanowienia. Polska mniejszość na czeskim Śląsku musi ciągle na nowo siebie opowiadać, inaczej rozpłynie się w czeskim morzu. Bronią w tej nierównej walce jest wznowienie książki Lutyńskie Tango – zbioru reportaży historycznych o czasach II wojny światowej. Tylko dlaczego ma to obchodzić kogokolwiek poza samymi Zaolziakami?  

Piszę o Lutyńskim tango z taką pewną nieśmiałością. Książka ta opowiada o niewielkiej społeczności – zaolziańskich Polakach – w krótkim, ale bardzo bolesnym okresie ostatniej wojny. Jest więc to temat, który interesuje ograniczone grono odbiorców, przede wszystkim samych Zaolziaków, a przy tym szalenie drażliwy, bo dotyka odsłoniętego nerwu lokalnej i narodowej tożsamości ludzi pogranicza W takiej sytuacji napisanie czegokolwiek poza ugrzecznionymi komunałami to tango, w którym łatwo nadepnąć komuś na odcisk, zwłaszcza jeżeli czyni to outsider taki jak ja.

Kawał dobrej dziennikarskiej roboty

Autorką książki Lutyńskie Tango i inne historie wojenne z Zaolzia (bo tak brzmi pełny tytuł) jest Otylia Toboła, lokalna dziennikarka z kilkudziesięcioletnim stażem w redakcji polskiej Czeskiego Radia Ostrawa. Dostajemy do ręki owoc kilku dekad jej reporterskiego śledztwa. Można tylko schylić czoła przed ogromem pracy przez nią wykonanej.

Autorka od lat 80. XX w. zjeździła całe Zaolzie, a gdy trzeba było także kraje ościenne, aby dotrzeć do starzejących się świadków historii i zdążyć utrwalić ich wojenne wspomnienia, zanim zatrze je śmierć i niepamięć. A pamiętajcie: działo się to w dużej części w czasach przed Internetem i telefonią komórkową, a co więcej w realiach socjalistycznej Czechosłowacji, gdzie nie o wszystko wypadało pytać i nie o wszystkim mówić, zwłaszcza w drażliwych dla władzy tematach narodowościowych.

Pozyskane świadectwa ustne Toboła uzupełniła lekturą spisanych wspomnień, kwerendą archiwalną i literaturą przedmiotu, a także literacko opracowała. Powstałe w ten sposób reportaże publikowała na przestrzeni lat w różnych lokalnych mediach, a zgromadziło się ich tak wiele, że zasadnym stało się zebranie ich i wydanie w postaci książkowej.

Zaolzie jest tylko po to, aby się wstydzić?

Nazwy „Zaolzie” nie znajdziemy na żadnej mapie, a i jej rodowód jest względnie krótki, bo „zaledwie” 100-letni. Jest to polskie, politycznie naznaczone określenie dla większej części Śląska Cieszyńskiego (a więc także historycznego Górnego Śląska), która po I wojnie światowej znalazła się w granicach Czechosłowacji (obecnie Republiki Czeskiej).

Stało się tak pomimo tego, że liczbowo przeważał tu żywioł polski: większość śląskich autochtonów posługiwała się polskim dialektem, a część wprost poczuwała się do narodowości polskiej, skrystalizowanej w XIX w.

Zaolzie współcześnie mało komu w Polsce się z czymkolwiek kojarzy, a jak już, to z niejasnym poczuciem wstydu. No bo wiecie: 1938 r. Tuż po tym, jak w Monachium z błogosławieństwem zachodnich demokracji Hitler dokonał rozbioru Czechosłowacji, sanacyjny reżym w Warszawie występuje w roli szakala (słowa Churchilla) i wyszarpuje z ciepłej jeszcze padliny swój kąsek. No, niesmaczne. Było, minęło, lepiej do tego nie wracać…

Nie dla nich było samostanowienie

Otóż nie. Zaolzie to nie jest tylko epizod z dziejów kieszonkowego imperializmu polskiego. To trwająca 100 lat opowieść o społeczności, której po wielokroć odmówiono prawa do samostanowienia. Odmówiono w 1919 r., kiedy Praga zbrojnie zajęła sporny obszar, i w 1920 r., kiedy Ententa wymusiła na Warszawie uznanie demarkacji bez plebiscytu.

Odmówiono i w 1938 r., kiedy Polska na Śląsk za Olzą przyszła, ale na niespełna rok i z butą autorytarnego reżymu. Odmawiano przez ponad pięć lat okupacji niemieckiej. Odmówił także w 1945 r. Stalin, który arbitralnie rozstrzygnął spór między swoimi wasalami i nakazał przywrócenie granicy sprzed Monachium.

Przed stu laty Polacy dominowali za Olzą społecznie i kulturowo, choć nigdy nie byli na tej ziemi jedyni. Żyli tu przecież również Czesi i Morawianie, Niemcy i Żydzi, a także inni Ślązacy, nieprzywiązani szczególnie do żadnego z „dużych”, uznanych narodów.

A obecnie? Trwająca od 100 lat czechizacja (z krótkim interludium polonizacji i germanizacji) zrobiła swoje. Kolejne spisy powszechne pokazują, że osób deklarujących narodowość polską w czeskiej części Śląska Cieszyńskiego powoli, ale stale ubywa. Obecnie stanowią mniej niż 10% populacji. Polska tożsamość mikroregionu rozpływa się więc pośród ludności zasymilowanej i napływowej. Zaolzie coraz bardziej zlewa się z Těšínskem, jak Czesi nazywają swoją część Śląska Cieszyńskiego.

Wojenny ruch oporu to zaolziański mit

Zaolzie jawi się jako ostaniec polskości kresowej i jej depozytariusze czują, że muszą tej swojej tożsamości aktywnie bronić. Potrzeba do tego także mitów, oczywiście nie w wulgarnym znaczeniu „zmyślenia”, ale opowieści tłumaczących i afirmujących świat oraz nasze w nim miejsce. Każda społeczność, zwłaszcza mniejszościowa, musi ciągle opowiadać siebie innym naokoło i sobie samej, bo inaczej zniknie.

Choć sama autorka takimi pojęciami się nie posługuje, to moją osobistą refleksją po lekturze Lutyńskiego tanga jest to, że takim afirmatywnym mitem zaolziańskiej polskości jest właśnie II wojna światowa. Nigdy przedtem i nigdy później Zaolziacy nie mieli szansy tak intensywnie i bezpośrednio uczestniczyć w polskiej historii, i to w jej romantycznej esencji, wypełnionej heroizmem, konspiracją i martyrologią.

Polskim patriotom wydawało się, że swoim oporem wobec okupanta i swoją ofiarą dowodzą polskości swojej ziemi ponad wszelką wątpliwość, a wyzwolenie przyniesie także restaurację Rzeczypospolitej na tym terenie. Jak wiemy, stało się inaczej. Ich potomkom pozostało słodko-gorzkie wspomnienie.

Fuimus Troes, fuit Illium… – mówił klasyk. Toboła z kolei o polskich partyzantach pisze tak: „Ci chłopcy […] byli ostatnimi na Zaolziu spadkobiercami powstańczych tradycji. Tamto Zaolzie – to była inna planeta, a oni razem z nią rozpłynęli się gdzieś w Wszechświecie…”

 Pomnik napisany dla Polaków

I o tym właśnie jest Lutyńskie tango. To pomnik wystawiony dla tych zaolziańskich Ślązaków, którzy trwali przy polskości w najgorszym możliwym czasie nazistowskiej okupacji i germanizacji. Taki monumentalny i polonocentryczny cel oznacza, że podsuwa się pod oczy czytelnika przede wszystkim jeden, biało-czerwony wycinek ówczesnej rzeczywistości. A przecież ludzie w swojej masie zachowują się raczej konformistycznie albo indyferentnie.

Co prawda, jeszcze w początkach okupacji względna większość mieszkańców Śląska Cieszyńskiego deklarowała narodowość polską albo zasłoniła się narodowością śląską, kiedy jednak władze przykręciły śruby, zgłosiła masowo akces do narodowości niemieckiej w ramach tzw. volkslisty (aczkolwiek i wśród Volksdeutschów zdarzały się osoby zaangażowane w polski ruch oporu). Chociaż pomniejszeni liczebnie, nie zniknęli także Czesi, a w nazistowskim rygorze paradoksalnie byli przez Niemców, w myśl imperialnej zasady divide et impera, traktowani nieco bardziej oględnie niż Polacy.

O złożonościach tych Toboła wielokrotnie wspomina (a nawet uczyniła czeskiego pilota bohaterem jednego z reportaży), niemniej stanowią one tylko tło dla kolei losu Polaków-Zaolziaków: Nie jest to oczywiście względem jej zarzut. Pisze o swoich dla swoich. Można sobie wyobrazić wzruszenie i poczucie dowartościowania, z jakim wiele rodzin na Zaolziu brało do ręki swoją historię wydaną drukiem.

Historie zwykłych ludzi w niezwykłych czasach

Reportaże są bardzo różnej długości: liczą sobie od kilku do kilkudziesięciu stron. W obecnym wydaniu jest ich 29, a podzielone zostały na pięć rozdziałów, uporządkowanych tematycznie. Wrześniowe historie koncentrują się na kampanii wrześniowej 1939 r. i początkach okupacji niemieckiej. Najbardziej obszerny rozdział W walczącym Kraju opowiada o polskim ruchu oporu (innego prawie nie było) na Zaolziu. W Polskich Siłach Zbrojnych śledzi losy Zaolziaków, którzy, czy to ewakuując się via Węgry, czy to dezerterując z Wehrmachtu dostali się do polskiego wojska.

Na Wschodzie poznajemy tragedię tych cieszyńskich Ślązaków, którzy znaleźli się pod okupację sowiecką (m.in. jako funkcjonariusze Policji Województwa Śląskiego zginęli w zbrodni katyńskiej). Z myślą o czeskim czytelniku został wyodrębniony ostatni rozdział Trudne Sąsiedztwo, który na podstawie kilku biografii zarysowuje wzajemny rachunek krzywd Polaków i Czechów na Zaolziu przed, w trakcie i po wojnie.

Książka opatrzona jest wstępem Mečislava Boráka. Ten nieżyjący już czeski historyk był niekwestionowanym autorytetem w sprawach czeskiej części Śląska Cieszyńskiego, a także inspiratorem powstania książki. Do tego otrzymujemy polsko-czeską bibliografię (wybór) oraz indeksy osób i nazw geograficznych, co jest szalenie przydatne dla bardziej dociekliwych czytelników, zwłaszcza zawodowych historyków. Całość liczy prawie 500 stron, zapisanych gęsto tekstem, nie licząc insertu z fotografiami bohaterów i mapką Zaolzia.

Zaolzie miało swojego Hansa Klossa…

Lutyńskim Tangu wojnę obserwujemy nie jako „wielką historię”, pisaną przez polityków i sztabowców, ale z perspektywy zwykłych ludzi żyjących w niezwykłych, złych czasach: walczyli na wielu frontach wojny, pomagali partyzantom albo sami nimi zostawali, w końcu po prostu jako Polacy padali ofiarą okupacyjnego terroru. Są to prawdziwe historie, opisane w realistyczny sposób i prostymi słowami, bez zbędnego patosu.

Dużą część tekstu wypełnia narracja z perspektywy pierwszej osoby, ponieważ Toboła parafrazuje to, co słyszy od swoich rozmówców. Taki prosto ciosany tekst, choć promieniuje autentyzmem, na dłuższą metę może być nużący, dlatego miłym urozmaiceniem są uwagi odautorskie, mające więcej literackiego poloru.

Nie będę udawał, że każdy z reportaży przeczytałem z równym zainteresowaniem. Niektóre z wojennych historii przytłaczają natłokiem nazwisk i drobnych szczegółów, ważnych z perspektywy samych świadków historii i ich rodzin, a także cennych źródłowo dla zawodowych historyków, niewiele jednak wnoszących dla przygodnego czytelnika. Dla osoby z Polski bez wątpienia najciekawsze będą rozdziały W walczącym KrajuTrudne sąsiedztwo, one bowiem najpełniej odmalowują specyfikę pogranicznego mikroregionu.

Przygody i tragedie Zaolziaków rozproszonych przez wojnę po świecie w większości są zbieżne z wojennym doświadczeniem innych polskich wychodźców i ofiar totalitaryzmu (Tobruk i Monte Cassino z jednej strony, a Miednoje i Mauthausen z drugiej), rzadko kiedy potrafią więc zaskoczyć. Wybija się tu historia „Agenta D 05”, postaci jakby wyjętej ze Stawki większej niż życie, który, pracując jako kreślarz w zakładach lotniczych Junkersa, wykradał tajemnice przemysłowe III Rzeszy.

Zdecydowanie najlepiej czyta się te reportaże, które nie ograniczają się do relacjonowania jakiejś wojennej biografii, ale odsłaniają żmudny proces gromadzenia do nich materiału. W jego trakcie dziennikarka przeistacza się w prawdziwego detektywa. Chyba sama Toboła to doceniła, ponieważ na tytuł dla całej książki wybrała właśnie tytuł najbardziej detektywistycznego ze swoich reportaży.

O czym Lutyńskie Tango opowiada, pozostawiam ewentualnym czytelnikom do samodzielnego odkrycia, zdradzę tylko, że piosenka jest jak najbardziej realnym utworem muzycznym, napisanym w czasie okupacji przez obiecującego młodego muzyka z zaolziańskiej wsi Lutynia Dolna.

…i Szymona Wiesenthala

Znakomity i pouczający jest reportaż Dwie teczki Józefa Burka. Tytułowy bohater, chciałoby się rzecz zaolziański Szymon Wiesenthal, poświęcił życie pociąganiu do odpowiedzialności byłych hitlerowców i konfidentów Gestapo.

Na przykładzie jego biografii poznajemy realia powojennej Czechosłowacji oraz jej, delikatnie mówiąc, niechętny stosunek do rozliczeń z przeszłością i godnościowego traktowania polskiej mniejszości. Czescy decydenci w Ostrawie i Pradze skłonni byli przymknąć oko na niejeden przypadek kolaboracji, jeśli dopuścił się jej ich rodak, a z buta traktowały Polaków, nawet bohaterów konspiracji i ofiary nazizmu.

Toboła, wówczas młoda dziennikarka, poniekąd podjęła się misji Burka i wraz z redakcyjnymi kolegami zaczęła tropić „Eskulapa”, konfidenta Gestapo odpowiedzialnego za aresztowanie i śmierć dwóch osób. Dziennikarze, nie mogąc pociągnąć go do odpowiedzialności karnej, chcieli chociaż doprowadzić do konfrontacji i nagrać jej przebieg. Czy to się im w końcu udało, możecie przekonać się sami.

Żywocice – wielka mała zbrodnia

Najważniejsza dla zaolziańskiej tożsamości wojenna historia ujęta została w reportażu, który sam z siebie nie dostarcza takich detektywistycznych emocji. Chłopcy z oddziału „Strzały” opowiadają o losach działającego na Zaolziu oddziału Armii Krajowej i okolicznościach największej zbrodni hitlerowskiej na tym obszarze.

Historia ta jest na pozór prosta: żołnierze AK zastrzelili w gospodzie we wsi Żywocice trzech gestapowców, a przypadkiem także właściciela lokalu, posądzanego o kolaborację. W ramach odwetu Niemcy dokonali mordu na 36 okolicznych mieszkańcach.

Dobrano ich według klucza narodowościowego: z jednym, niejasnym wyjątkiem ofiarami padli mężczyźni, którzy nie mogli wylegitymować się wpisem na volkslistę. Zginęło 8 Czechów i 28 Polaków. Ponadto wiele innych osób wywieziono na przymusowe roboty albo do obozów koncentracyjnych, z których już prawie nikt nie wrócił.

Zaolziańska martyrologia

Był wtedy 6 sierpnia 1944 r., a kilkaset kilometrów na północ trwało powstanie warszawskie. Przypominam o tym, bo wobec skali niemieckich zbrodni w Generalnym Gubernatorstwie ani żywocicka tragedia, ani inne, mniejsze mordy zbiorowe w regionie nie muszą robić na czytelniku z Polski większego wrażenia. Dla Zaolziaków jednak jest to jedno z najważniejszych ogniw ich pamięci historycznej, ponieważ silnie łączy ich z ogólnopolską martyrologią II wojny światowej.

Na łamach zaolziańskiej gazety „Głos” Otylia Toboła tak tłumaczyła symboliczne znaczenie wspominanego oddziału AK: „Był to jedyny w tej części Śląska Cieszyńskiego regularny oddział partyzantów, jedyny namacalny dowód oporu wobec najeźdźcy”.

Z kolei Danuta Chlup, inna polska dziennikarka z Zaolzia, w wydanej w 2017 r. powieści Blizna, osnutej wokół sprawy żywocickiej, zamieściła takie słowa: „W głębi Polski nikt chyba nie wie, że tutaj ludzie też ginęli za polskość. A teraz, w czasach, gdy nikomu nic już nie zagraża, niestety coraz mniej miejscowych przyznaje się do polskich korzeni.”

Stróżom polskonarodowej pamięci o Żywocicach zależy więc na tym, aby opowieść ta zachowała przejrzystość kryształu. Role są obsadzone: szlachetni polscy bohaterzy z AK, podli niemieccy zbrodniarze i zdrajcy oraz niewinne ofiary, które ginęły dlatego, że nie wyparły się swojej narodowości (przede wszystkim polskiej).

W micie nie ma miejsca na moralny relatywizm lub historyczny rewizjonizm. Tymczasem od czasu do czasu ktoś „z zewnątrz” przypomina sobie o żywocickiej historii i próbuje ją sobie przywłaszczyć albo opowiedzieć po swojemu.

Czechizacja pamięci

Znamiennym jest epilog, którym Toboła kończy reportaż o akcji w Żywocicach. W 1964 r. do wsi (wtedy już właściwie dzielnicy miasta Hawierzów) zajechała czechosłowacka telewizja, aby nakręcić film dokumentalny. Filmowcy nie działali jednak w dobrej wierze, ponieważ dopuścili się bezceremonialnej czechizacji całej historii.

Przemilczano w filmie fakt podległości partyzanckiego oddziału polskiej Armii Krajowej i próbowano dowieść, że służyli w nim także Czesi (nie służyli). Występującym przed kamerą wdowom po pomordowanych kazano mówić po czesku, czyli w języku, którego na co dzień nie używały.

Znamienna jest motywacja czeskiej ekipy, którą Toboła streszcza za swoim źródłem: „Tamci argumentowali, że w Polsce są setki takich wiosek, a w Czechach tylko Lidice (i Leżaki), a w regionie te właśnie «Śląskie Lidice»”. Chodzi oczywiście o dwie wsie wyrżnięte w ramach zemsty za udany zamach na Protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha. Poza tym jednym okupacja czeskiego interioru przebiegała (relatywnie!) spokojnie, a i sami Czesi nie ważyli się na większe akty oporu.

Nowe wydanie? Po co to komu?

Muszę podkreślić, że Lutyńskie Tango to nie jest nowa książka. Jej pierwsze wydanie pochodzi równo sprzed dwudziestu lat. Sama autorka w jednym z wywiadów opowiadała o swoim sceptycyzmie wobec pomysłów reedycji: „Za każdym razem powtarzałam sobie jednak w myślach, że moi czytelnicy zmarli i nikogo ten temat nie będzie już interesował”.

A jednak do tego wznowienia doszło. Nakładem Kongresu Polaków w Republice Czeskiej dostajemy trzecie wydanie, poprawione i rozszerzone. Najważniejszym novum jest to, że opracowano również wydanie czeskojęzyczne (tłumaczył Jan Faber).

Część książki została nagrana w formie audiobooka, a tytułowa piosenka doczekała się nowej aranżacji. W ramach promocji zamówiony został również m.in. ten esej recenzyjny. Włożono zatem sporo wysiłku w przypomnienie, a także udostępnienie czytelnikowi czeskojęzycznemu książki niszowej i dość już leciwej.

Potencjalnym czytelnikom należy się wyjaśnienie, jaki był do tego impuls. Autorka i wydawca zachowują w tej kwestii powściągliwość, jednak kto śledzi dyskusję w czeskocieszyńskich mediach w ostatnich latach, temu łatwo mogą przyjść na myśl kontrowersje narosłe wokół twórczości Karin Lednickiej.

Jest to czeska Ślązaczka z Karwiny, która od trzech lat podbija czeski rynek wydawniczy powieściami historycznymi o swojej małej ojczyźnie. Być może nigdy wcześniej nad Wełtawą nie czytano tyle o Śląsku Cieszyńskim. Lednická, choć nie jest zawodowym historykiem, stała się w oczach wielu autorytetem, także wśród Polaków-Zaolziaków.

 Czeszka opowiada o Żywocicach

W 2022 r. Lednická opublikowała swoją własną zbeletryzowaną rekonstrukcję zbrodni w Żywocicach, pt. Životice: Obraz (po)zapomenuté tragedie  (Żywocice. Obraz zapomnianej tragedii). Jej interpretacja zbrodni sprzed 79 lat zebrała na ogół pozytywne recenzje, wzbudziła jednak konsternację części polskich komentatorów.

Na łamach „Głosu” w ostrą polemikę wdał się z nią nie kto inny jak Otylia Toboła. O kolejne kilka stopni podwyższył temperaturę sporu reportaż Czeskiej Telewizji ČT na ten sam temat, w którym jako ekspertka wystąpiła również Lednická. Materiał wywołał nawet oficjalny protest Kongresu Polaków w Republice Czeskiej, w całości przez redakcję odrzucony.

Powieść Lednickiej, choć wolna od dawnego, czechosłowackiego nacjonalizmu, ma niewiele punktów stycznych z wykładnią polskonarodową. Dość powiedzieć, że w jej książce ani razu nie pada nazwa „Zaolzie”, obca zresztą czeszczyźnie.

Nie odniosę się do stawianych Lednickiej zarzutów merytorycznych, bo nie jestem kompetentny je oceniać. Pominę również urażone ambicje i roszczenia, od których, jak zwykle w takich sporach, żadna ze stron nie jest wolna. Warto jednak zejść głębiej, pod powierzchnię doraźnych polemik, i spróbować wyjaśnić czytelnikowi z Polski ideową istotę kontrowersji.

Odnarodowiona wizja historii

Lednicką mało interesują emocje narodowe, skupia się za to bez reszty na sferze prywatnych odczuć ofiar i ich rodzin. W jej wizji Czech, Polak, Ślązak, Volksdeutsch są to tylko etykiety, a nie determinanty tożsamości i wartości moralnej człowieka. Mieszkańcy Żywocic i okolicy jawią się jako społeczność, która, nawet jeśli w większej części narodowości polskiej, jest daleka od patriotycznych uniesień i chce po prostu przetrwać wojnę.

Nie jest to możliwe, ponieważ zaciskają się na niej kleszcze. Z jednej strony naziści intensyfikują swój terror i karzą za najmniejsze odruchy ludzkiej przyzwoitości, a z drugiej –partyzanci wymuszają współpracę i nie baczą na to, że swoimi akcjami ściągają na miejscowych niebezpieczeństwo niemieckiego odwetu. Zabiją mnie jedni albo drudzy – takie słowa Lednická wkłada w usta jednej z Polek, które zgadza się ukrywać u siebie partyzantów.

Taka postnarodowa wizja może być atrakcyjna dla niejednego czeskiego czytelnika. Z każdym spisem powszechnym w Republice Czeskiej zwiększa się liczba osób, które nie deklarują żadnej narodowości, czyli albo do żadnej się nie poczuwają, albo uważają ja za sprawę czysto prywatną (w 2021 r. zrobiła tak już blisko 1/3 ogółu populacji).

Zaolziańska reakcja

Narodowo indyferentne odczytanie zbrodni żywocickiej jest jednak nie do zaakceptowania dla istotnej części Zaolziaków, tych tradycyjnie patriotycznych, którzy mają poczucie, że czeska pisarka zabiera im ich historię i ją przeinacza. Lednická próbuje swoich krytyków dyskredytować, nazywając skrajnymi polskimi nacjonalistami. Łatwo szafować takimi określeniami, jeśli samemu nie jest się członkiem mniejszości narodowej toczącej nierówną walkę o przetrwanie.

Nie muszę w tym sporze nikogo popierać bez reszty i nikt tego ode mnie nie oczekuje. Mogę jednak z pełnym przekonaniem przyklasnąć temu, że reakcją działaczy Kongresu Polaków i Otylii Toboły jest nie tylko rzucanie o ścianę grochem protestów, ale także działanie konstruktywne, jakim stało się przypomnienie światu zewnętrznemu „swojej” wersji historii. Tak właśnie rozumiem motywy, który stoją za wznowieniem i przetłumaczenia Lutyńskiego Tanga. Mam nadzieję, że zadziała efekt synergii i rozbudzone przez Lednicką zainteresowanie Těšínskem dopomoże książce Toboły w sukcesie wydawniczym na rynku czeskim.

A co z czytelnikiem z Polski?

Ja jednak zwracam się do czytelnika w Polsce, dla którego ścieranie się Zaolzia z Těšínskem to co najwyżej ciekawostka. Po co on miałby sięgnąć po Lutyńskie Tango? Na to pytanie można odpowiedzieć na kilka sposobów. Miłośników literatury wspomnieniowej z czasów wojny przekonywać nie trzeba. Osobom po sienkiewiczowsku patriotycznym powinno przemówić do wyobraźni to, że Zaolzie to jedyny żywy obszar kresowości zachodniej.

Ja osobiście patrzę na książkę przez swoje własne, górnośląskie szkiełko. Lata 1938–45 to był przecież także czas, kiedy Zaolzie po 200 latach na powrót znalazło się na Górnym Śląsku i współdzieliło z nim na krótko swoje losy, najpierw pod polską, a potem pod niemiecką administracją.

Fascynującym było śledzić podobieństwa i różnice w naszym doświadczeniu historycznym, które przekładają się także na inne rozumienie śląskości i jej relacji z polskością. Powiem więcej: dla higieny debaty tożsamościowej na Górnym Śląsku potrzeba zdecydowanie więcej mówić o Śląsku Cieszyńskim, a zwłaszcza Zaolziu, i – uwaga, tu autoreklama – cieszę się, że w katowickim oddziale Klubu Jagiellońskim udaje się nam to od czasu do czasu robić.

Po co w XXI w. czytać o wojnie?

Ostatnie takty tanga dobiegają końca, a ja wciąż waham się, co powiedzieć tym, którzy żadnych sentymentów dla Zaolzia nie mają, a czytanie o dawno minionej wojnie i takich, co semper fideles Poloniae, kojarzy się im tylko z nudą szkolnej lektury. Może tak: Agresja Rosji na Ukrainę pokazała, że w Europie XXI w. nie odeszły w niepamięć ani groza wojny, ani użyteczność emocji narodowej w mobilizowaniu społeczeństwa przeciwko najeźdźcy.

Unaocznili to Ukraińcy, którzy swoim bohaterskim oporem zadali kłam rojeniom władcy Kremla, że w ogóle nie istnieją jako naród. A co by było, gdyby wojna rozlała się na Polskę? Czy jest jakaś inna idea, która popchnęłaby młodych ludzi do tego, aby ginąć i zabijać w obronie państwa?

W tych niespokojnych czasach, w których na powrót zasadnym staje się stawianie takich pytań, warto na nowo przejrzeć się w zwierciadle historii. Może być nim także Lutyńskie Tango. Wojenne mikrohistorie mieszkańców Śląska za Olzą, miejscu, w którym polskość nigdy nie była leniwą oczywistością, niespodziewanie nabierają na aktualności.