Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Premier „białej prawicy”. Dziedzictwo i przyszłość Mateusza Morawieckiego

Premier „białej prawicy”. Dziedzictwo i przyszłość Mateusza Morawieckiego Krystian Maj/Kancelaria Premiera/Flickr.com

Chodziło o efektywne połączenie konserwatywnych wartości z technokratyczną jakością. O szarpnięcie cuglami i budowę prawdziwie podmiotowego państwa. O przekroczenie imposybilizmu, o którym tyle mówił Jarosław Kaczyński. Nie romantyzm, lecz prawica prawdziwie pozytywistyczna. Co zostało z dorobku premiera „białej prawicy” i jak rysuje się jego polityczna przyszłość?

Jarosław Kaczyński i operacja pod kryptonimem „premier Mateusz”

Biorąc pod uwagę biografię i zawodowy dorobek Morawieckiego, można stwierdzić, że był on z pewnością jedną z najlepiej przygotowanych do funkcji premiera osób, i to nie tylko w obozie Zjednoczonej Prawicy. Miał bogate doświadczenie zarówno w biznesie, jak i administracji. Przed objęciem stanowiska szefa rządu Morawiecki pełnił przecież funkcje kluczowego ministra i jednocześnie wicepremiera.

Doświadczenie, a przede wszystkim kontakty wyniesione z biznesu bardzo mu pomogły. Kluczowe spośród podległych sobie instytucje obstawił ekspertami z sektora prywatnego, a nie „partyjnymi żołnierzami”. Za sztandarowy przykład takiego technokratycznego zaciągu najwyższej jakości może posłużyć chociażby postać Pawła Borysa, szefa Polskiego Funduszu Rozwoju. To instytucja, która z perspektywy państwowej zasługuje z całą modernizatorską pewnością na przetrwanie politycznej czystki, jaką przeprowadzi prawdopodobnie nowy rząd.

Bez wątpienia osoby pokroju Borysa zdecydowanie podniosły poziom rządzenia i pozwoliły na skuteczne „dowożenie tematów”. Biznesowy zaciąg kadrowy był pozytywnie oceniany również przez dziennikarzy, nawet tych nieprzychylnych PiS-owi. Dla politycznej pozycji Morawieckiego stanowili oni jednak finalnie spore obciążenie. W partii traktowano ich bowiem podejrzliwie, jakby pochodzili z innego, nieprzychylnego członkom PiS-u świata.

Nad Morawieckim i jego ludźmi od początku roztoczono aurę wynajętych do rządowej roboty technokratów, którym nie powinno się otwierać drzwi do politycznej kariery w samej partii. Ograniczone zaufanie w PiS-ie było podstawowym problemem Morawieckiego, który ciążył na nim przez cały okres premierostwa.

Można więc zadać teraz pytanie, w jaki sposób przez sześć lat pełnił on jedną z najważniejszych funkcji w państwie, skoro partia patrzyła na niego nieufnie. Odpowiedź jest oczywista. Operacja pod kryptonimem „premier Mateusz” była dziełem jednego człowieka. Jarosław Kaczyński od samego początku cenił talenty Morawieckiego i ufał mu, szczególnie w tematach gospodarczych.

Szef PiS-u był świadomy, że wśród zasłużonych dla partii nie ma zbyt wielu osób, które udźwignęłyby ciężar premierostwa. Zdecydował się więc zainwestować w człowieka, którego droga życiowa znacząco różniła się od przeciętnego PiS-owskiego działacza. Problemem okazało się to, że zaufanie Kaczyńskiego do Morawieckiego nie wpływało bynajmniej na zaufanie ze strony partyjnego aparatu nieustannie tropiącego potencjalne „odchylenia liberalne” nowego szefa rządu.

Najwyraźniej relacje Morawieckiego z partyjną wierchuszką, szczególnie z wpływową frakcją „zakonu PC”, musiały się tak ułożyć. Dotychczasowa kariera w zagranicznej korporacji, majątek i polityczny epizod na zapleczu Donalda Tuska powodowały, że związek Morawieckiego z partią był małżeństwem z rozsądku, a nie z miłości.

Model współpracy między premierem a Kaczyńskim miał być prosty: pierwszy odpowiada za państwo, drugi za partię. Teoretycznie był to mechanizm funkcjonalny. W praktyce oba te obszary okazały się zbyt mocno ze sobą splecione, dlatego Kaczyński często wchodził na „poletko” Morawieckiego. Wsparcie szefa PiS-u dla swojego protegowanego nie było pełne i bezwarunkowe. To powodowało, że decyzje premiera nie okazywały się ostateczne.

W konsekwencji polityczni rywale Morawieckiego mogli zawsze odwołać się do jednoosobowego sądu apelacyjnego zlokalizowanego przy ul. Nowogrodzkiej. Tym samym premier nie pełnił funkcji zupełnie samodzielnego i całkowicie wewnątrzsterownego lidera. Raz po raz musiał oglądać się na partyjne hierarchie oraz polityczne interesy poszczególnych frakcji i koterii wewnątrz PiS-u.

Premier pełnokrwisty czy premier malowany?

Najlepszym dowodem na istniejące strukturalne ograniczenia był fakt, że Morawiecki nie miał kluczowego wpływu na fundamentalne kwestie związane z reformą sądownictwa, która stała się z czasem najważniejszym problem dla rządu. To Ziobro i Kaczyński byli autorami kluczowych decyzji, a premier tylko wykonywał polecenia i robił dobrą minę do złej gry.

To podkopywało jego polityczną pozycję. Morawiecki został przecież powołany na stanowiska premiera, by poprawić relacje z Brukselą. Często miał jednak związane ręce, bo kluczem do sukcesu były reformy wymiaru sprawiedliwości, nad którymi nie miał kontroli. W efekcie polityka europejska rządu została w dużej mierze zredukowana do gaszenia kolejnych politycznych pożarów, które regularnie wywoływał Zbigniew Ziobro.

Co więcej, Morawiecki i jego minister Konrad Szymański mogli jedynie zmniejszać wysokość płomieni. Piroman wciąż pozostawał na politycznej wolności. Zresztą to nie stanowisko szefa rządu, ale poglądy i działania Solidarnej Polski cieszyły się cichym poparciem „partyjnych dołów” Zjednoczonej Prawicy.

W konsekwencji Kaczyński musiał stale roztaczać nad premierem parasol ochronny przed atakami partyjnych rywali, którzy nie raz, nie dwa próbowali zrzucić Morawieckiego ze stołka. Prawie udało się im osiągnąć sukces. O pozycji Morawieckiego w partii świadczy fakt, że w spisek był zamieszany nie tylko Ziobro, ale i partyjni koledzy z PiS-u, w tym głównie Jacek Sasin.

Ostatecznie premier uratował stanowisko dzięki Kaczyńskiemu, ale jednocześnie musiał oddalić swoich najbliższych współpracowników – Michała Dworczyka i Konrada Szymańskiego. Parasol ochronny zaczynał przeciekać. Takie decyzje musiały wpłynąć na Morawieckiego, przede wszystkim ograniczyły jego reformatorskie ambicje. Ostatnie duże przedsięwzięcie premiera, czyli Polski Ład, napotkało liczne przeszkody.

Świadomość pułapek zastawianych przez konkurentów powodowała, że im dłużej Morawiecki sprawował władzę, tym mniej inicjował działań. Końcowa faza jego rządów była już zupełnie jałowa. Premier przypominał biegacza, którego ambicją na ostatnim okrążeniu jest dobiec do mety, a nie osiągnąć jak najlepszy wynik.

Zawiedziona nadzieja konserwatywnych modernizatorów

Zastąpienie Beaty Szydło Morawieckim było tłumaczone koniecznością otwarcia się na wyborców centrum i poszerzenie elektoratu. Jego polityczny awans budził wówczas duże nadzieje wśród tzw. białej prawicy (skoncentrowanej na modernizacji Polski), a nie na rewanżyzmie wobec liberalnych środowisk. Morawiecki miał ucywilizować i wprowadzić na europejskie salony partię, która od wielu lat popadała stopniowo w syndrom oblężonej twierdzy.

Chodziło o efektywne połączenie konserwatywnych wartości z technokratyczną jakością, szarpnięcie cuglami i budowę prawdziwie podmiotowego państwa, a także przekroczenie imposybilizmu, o którym tyle mówił Jarosław Kaczyński. Nie romantyzm, lecz prawica prawdziwie pozytywistyczna.

Paradoksem jest, że Morawiecki był bardziej wiarygodny w modernizacyjnej roli jako wicepremier z lat 2015-2017 (ktoś pamięta jeszcze nadzieje związane ze Strategią na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju?) niż wtedy, gdy przejął pełnię rządowej władzy i zaczął sygnalizować wolę rywalizacji o schedę po Kaczyńskim.

Takie ambicje spowodowały ciągłą konieczność uwiarygodniania się w partyjnym aparacie, potrzebę bycia „swojakiem”, a nie importowanym ekspertem od gospodarki. Morawiecki zaczął mówić językiem „twardego” PiS-u. Stopniowo stawał się „hardlinerem” replikującym prawicowe mity i emocje.

Symboliczna dla tego procesu była ostatnia kampania wyborcza, w której Morawieckiego trudno było odróżnić od partyjnych „jastrzębi”. Wielu miało premierowi za złe, że odgrywa nie swoją rolę i robi to sztucznie. Rozczarowani mówili o porzuceniu ambicji. Zamiast nasycać PiS odmienną agendą polityczną, Morawiecki „spisiał”, a partii bynajmniej nie odmienił.

Przez umiarkowany elektorat PiS-u taki proces był oceniany jednoznacznie negatywnie. Zazwyczaj należeli do niego wyborcy, którzy zgłaszali do Zjednoczonej Prawicy wiele zastrzeżeń, ale mieli podstawowe zaufanie do samego Morawieckiego, w którym widzieli postać ulepioną z nieco bardziej szlachetnego kruszcu. Zaufanie do premiera jednak stopniowo, ale konsekwentnie spadało.

Druga kadencja była zdecydowanie mniej ambitna pod względem reformatorskim. Pojawiło się więcej konfliktów wewnętrznych niż nowych pomysłów na rządzenie. Umiarkowani wyborcy, którzy pozwolili przechylić szalę zwycięstwa na korzyść PiS-u w latach 2015 i 2019, przestali odnajdywać się w obozie Zjednoczonej Prawicy. Właśnie dlatego w ostatnich wyborach albo zostali w domu, albo dali szansę Trzeciej Drodze.

Dezercja z ambicji uszlachetnienia prawicy była według Morawieckiego koniecznością, a nie kaprysem. Premier uznał, że „biała prawica” może Polską administrować, ale nie będzie się to przekładało na polityczne korzyści. Premier przestał wierzyć, że drogą do wyborczego sukcesu mogą być modernizacyjne hasła czy nawet realny dorobek reformatorski.

Dla elektoratu PiS-u liczyły się 500 Plus i inne socjalne rozwiązania. Chwalone przez branżowych ekspertów posunięcia nie znajdowały oddźwięku nawet w ekosystemie medialnym samej Zjednoczonej Prawicy. Te doświadczenia zaprowadziły Morawieckiego do prostego wniosku. Ani PiS, ani on sam wyborów na hasłach konserwatywnej modernizacji nie wygra.

Rzecz nie w tym, że wyborcy tego nie chcą, ale w tym, że mozolna naprawa państwa nie budzi emocji. Premier zdał sobie sprawę z tego, że w prawicowym umyśle realne zmiany powodują jedynie te działania, które można wpisać w logikę walki polskich plebejuszy z europejskimi patrycjuszami polskiego pochodzenia. Polityka społeczna i uszczelnianie podatków były przez prawicowy elektorat „kupowane”, bo stała za nimi opowieść o konfrontacji z liberalnym establishmentem, który zaniedbywał Polskę i Polaków.

Być może kolejne lata politycznych napięć uświadomiły mu także, jak duże jest napięcie między frakcją modernizatorów a rewolucjonistów i że budowa „białego płuca” musi prędzej czy później prowadzić do konfrontacji z „płucem czerwonym”. Z tego względu od jakiegoś czasu w jego wystąpieniach coraz mniej pojawiało się wątków dotyczących wyzwań przyszłości, a coraz więcej nut, jakie polska prawica grała od wczesnych lat 90.

„Komandosi białej prawicy” w akcji

Morawiecki nie porzucał sztandaru „białej prawicy”, ale zamiast machać nim na publicznych spotkaniach czy partyjnych naradach, skrzętnie go ukrywał. „Biała prawica” przestała w zasadzie być widoczna w narracji rządu. Stała się sztandarem, pod którym Morawiecki organizował tzw. deep state. Jego bliscy współpracownicy wciąż czuli swoją odrębność od świata z Nowogrodzkiej, ale wiedzieli, że publiczne podkreślanie swojej tożsamości będzie im tylko szkodzić.

Świadomość zagrożeń płynących zarówno ze świata zewnętrznego, jak i partyjnego aparatu spowodowała, że premier często zarządzał w logice personalnych relacji, a nie oficjalnymi i formalnymi kanałami, do których miał ograniczone zaufanie. Ten aspekt sprawowania władzy dobrze pokazują ujawnione maile Michała Dworczyka, jednego z najbliższych współpracowników Morawieckiego.

Metoda była prosta: nie marnujemy czasu, sił i zasobów na reformowanie instytucji, lecz tworzymy ad hoc (w zależności od konkretnych problemów) „oddziały specjalne”. Szybki polityczny desant, ugaszenie politycznych pożarów, powrót do bazy, wyruszenie na kolejną misję. Wszystko przeprowadzane tym samym sprawdzonym w boju, nielicznym, ale elitarnym zespołem „komandosów białej prawicy”.

Tak zorganizowano pracę szpitali podczas pandemii, tak wyglądało to w trakcie tworzenia tarcz antykryzysowych, nie inaczej stało się przy okazji ekstraordynaryjnego ściągania węgla do Polski oraz zarządzania pomocą militarną dla Ukrainy. Pięciogwiazdowym generałem od operacji specjalnych był sam Michał Dworczyk, ale zespół miał także swoich sprawnych oficerów.

Niektórzy w tej strategii widzą deficyty myślenia instytucjonalnego Morawieckiego. Inni bronią go i twierdzą, że w sytuacji, w której nie miał mocy narzucania swojej woli całej Radzie Ministrów, był zmuszony szukać „by-passów”, by skutecznie zarządzać państwem. Podkreślano, że „komandosi” radzili sobie ponadprzeciętnie i skutecznie. Poza tym wskazywano, że w tak trudnych okolicznościach, jak pandemia czy wojna na Ukrainie zarządzanie kryzysowe z konieczności stawało się regułą, a nie wyjątkiem.

Porzucenie modernizacyjnej narracji było również efektem słabości Morawieckiego w budowaniu własnego politycznego zaplecza. To charakterystyczne, że premier przez tak długi czas rządów nie zdołał stworzyć parlamentarnej frakcji „białej prawicy” z prawdziwego zdarzenia. W tym sensie Morawiecki poległ w sposób analogiczny do Jarosława Gowina.

Jego Porozumienie dysponowało w 2019 r. podobną liczbą posłów co Solidarna Polska. Ta jednak zdołała obronić się przed wojną podjazdową ze strony PiS-u, a nawet miała zdolność do politycznej ofensywy. Z kolei partia Gowina szybko została rozmontowana, a sam lider odszedł już prawdopodobnie na polityczną emeryturę.

Powrót do korzeni?

Wyborcza porażka osłabia pozycję polityczną Morawieckiego. Niechętni mu w partii będą zrzucać winę za wyborczą porażkę właśnie na niego, i to pomimo faktu, że jego kampanijna narracja wynikała ze źle zinterpretowanych badań społecznych zamówionych na Nowogrodzkiej, a nie samodzielnych działań. Niemniej szanse na przejęcie partyjnych sterów po Kaczyńskim są dziś niewielkie.

Czy to oznacza, że kariera polityczna Morawieckiego jest definitywnie zakończona i jedyne, co go czeka, to mandat europosła? Nie musi się tak stać, choć szanse na lepsze scenariusze są ograniczone. Przede wszystkim Morawiecki powinien wrócić do korzeni i zacząć mówić własnym głosem. Do takiej strategii musi przekonać Kaczyńskiego, ale nie tylko jego.

Szansą Morawieckiego nie jest upodobnienie się do reszty PiS-owskich działaczy, ale pokazanie swoich unikatowych przewag. Nadzieję daje fakt, że o ile dotychczasowa strategia tworzenia monoprzekazu była skuteczna i przynosiła zwycięstwa, tak po wyborach 15 października 2023 r. stało się jasne, że taka strategia przestała działać.

To oczywiste, że przy obecnej strukturze demograficznej PiS musi rozszerzyć ofertę i znów zacząć mówić do elektoratu innego niż ten „żelazny”. Morawiecki w planie odzyskania politycznego centrum może okazać się niezbędny, bo wciąż posiada „papiery”, aby taką operację skutecznie koordynować.

Odzyskanie wiarygodności nie będzie łatwe, ale nie jest niemożliwe. Skutecznym narzędziem mogłoby być zbudowanie kompetentnego zespołu stanowiącego swoisty „gabinet cieni”, by móc merytorycznie i konsekwentnie punktować błędy i potknięcia nowego rządu. Morawiecki powinien porzucić „twardy” przekaz i wrócić raczej do funkcji z czasów wicepremierostwa.

W zespole muszą pojawić się nowe, perspektywiczne twarze, które będą symbolizować nowe polityczne otwarcie. Kilka osób z rządu „przejściowego” ma taki potencjał, ale przeniesienie całej „dwutygodniowej Rady Ministrów” do „gabinetu cieni” nie zda egzaminu. Jej skład za bardzo przypomina polityczną mieszankę studencką.

Jeśli Morawiecki miałby wrócić do politycznej pierwszej ligi, potrzebna jest nie tylko przemiana byłego premiera, ale i całego obozu PiS-u. Pierwsze sygnały, jakie po wyborach wychodziły z Nowogrodzkiej, nie wskazuję, że liderzy są dziś gotowi na zmianę kursu w stronę centrum. Czasu na pogłębioną refleksję w opozycyjnych ławach będzie aż nadto.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.