Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

„Zielona granica” – antypaństwowość Holland i dylematy moralne katolika

„Zielona granica” - antypaństwowość Holland i dylematy moralne katolika Autorka ilustracji: Julia Tworogowska

Zielona granica nie jest po prostu obrazem anty-PiS-owskim, jak twierdzi prawicowy komentariat. Nie jest to też film tylko i wyłącznie o ludzkich dramatach i dylematach sumienia, jak chcieliby entuzjaści produkcji Agnieszki Holland. Podstawowym nerwem Zielonej granicy jest relacja między władzą a jednostką. Wpisuje się to z jednej strony w typowo polską niechęć do instytucji, z drugiej zaś oddaje lewicową wizję świata jako walki pomiędzy klasą panującą a ciemiężonymi przez nią mniejszościami.

Na temat dzieła Agnieszki Holland napisano już wiele. Entuzjaści podkreślają, że jest to film ukazujący dramat w jakim znaleźli się ludzie zaangażowani – wbrew lub z własnej woli – w sytuację na granicy polsko-białoruskiej. I przyznaję, że pierwsza część filmu przedstawiająca los syryjskiej rodziny uciekającej przed dżihadystami z ISIS rzeczywiście trzymała w napięciu.

Oszukanie przez przewoźnika współpracującego z białoruskimi służbami, długie godziny błąkania się po lesie, w końcu spotkanie patrolu polskiej Straży Granicznej w nadziei na pomoc. I brutalne zderzenie z rzeczywistością, kiedy okazuje się, że zamiast upragnionej wolności, koszmar migrantów poszukujących lepszego świata tak naprawdę dopiero się rozpoczyna. Do tego momentu film rzeczywiście angażował mnie emocjonalnie w tragizm sytuacji głównych bohaterów.

Jednak im „dalej w las”, tym mój entuzjazm stopniowo spadał. Właściwie mógłbym w tym miejscu powtórzyć główne zarzuty, jakie kierowane są wobec dzieła przez prawicowy komentariat –  chodzi o jednostronność w przedstawianiu Straży Granicznej i postawy polskiego państwa jako takiego.

Funkcjonariusze SG zostali bowiem ukazani w Zielonej granicy jako ludzie o niskim kapitale kulturowym i moralnym, osoby wulgarne i ksenofobiczne, a mówiąc dosadniej – jednostki mniej lub bardziej zdegenerowane. Najlepiej obrazują to sceny podania migrantowi termosu ze zbitym szkłem w środku oraz przerzucanie przez drut kolczasty kobiety w siódmym miesiącu ciąży.

I choć przykłady brutalności Straży Granicznej zaprezentowane w filmie prawdopodobnie miały pokrycie w rzeczywistości– jak twierdzi reżyserka, a póki co nie mam powodu, by jej nie wierzyć – to przedstawianie głównie takich zachowań może rodzić wrażenie, że były one statystycznie normą. Że właśnie tak postępował przeciętny funkcjonariusz polskich służb. A to jest już rodzaj manipulacji.

Nie zobaczymy w filmie strażników rozdających koce, jedzenie i termosy migrantom. Nie zobaczymy również tych migrantów, którzy zachowywali się w sposób agresywny. Ta jednostronność przekazu wzbudza moją nieufność.

Pomijając już powyższe zarzuty, to po seansie nie miałem poczucia, że jest to film przede wszystkim anty-PiS-owski. O nieudolne radzenie sobie z kryzysem migracyjnym zostają oskarżone nie tylko polskie władze, ale cała Unia Europejska jako taka.

Zachód – według Holland – zamykając granice, unika wzięcia odpowiedzialności za dramat ludzi poszukujących bezpiecznego miejsca do życia. Oczywiście krytyki obecnej władzy nie brakuje, zaś przypisywanie jej wzmacniania ksenofobicznych nastrojów w Polsce (częściowo słusznie) w Zielonej granicy występuje.

W moim odczuciu dzieło Holland jest przede wszystkim obrazem antypaństwowym i antyinstytucjonalnym. Ta antyinstytucjonalność szczególnie wyraźnie przejawia się w sposobie przedstawienia służb państwowych. Zarówno straż graniczna, jak i policja jawią się jako skrajnie nieprzyjazne dla przeciętnego obywatela.

Emblematyczną jest tu scena, kiedy bohaterka grana przez Maję Ostaszewską w odpowiedzi na prośbę o wylegitymowanie się, dostaje mandat – bez większego uzasadnienia. Służby nie są po to, by służyć człowiekowi. Są po to, by ukazać nam swoją wyższość i władzę.

Zielona granica ukazuje instytucje państwowe jako „strukturę zła”, która deprawuje  tych, którzy w niej na co dzień partycypują. Bądź też przyciąga do siebie ludzi wątpliwych moralnie, dla których tego rodzaju praca nie jest traktowana jako służba, lecz okazja do wyładowania swoich frustracji. Jeżeli ktoś chce zachować wierność sumieniu w ramach tych struktur, musi to robić trochę na przekór wszystkiemu – jak policjantka, która „po cichu” załatwia adwokata bohaterce granej przez Maję Ostaszewską.

Takie podejście do instytucji państwowych jest czymś typowym dla Polaków. Nie ufamy państwu, postrzegamy je jako nieprzyjazne. Najlepiej czujemy się, działając oddolnie na rzecz konkretnej sprawy – czego historycznymi przykładami są szlacheckie konfederacje z czasów I RP,  ruch „Solidarność”, czy współcześnie choćby aktywność  „Grupy Granica”. Gdy jednak przychodzi do zinstytucjonalizowania tych oddolnych działań, zaczynają się schody. Polacy po prostu nie ufają instytucjom, a państwo jawi się nam jako potencjalny wróg naszych praw i wolności.

Ta nieufność wobec władzy, jaka bije z „Zielonej Granicy” ma jeszcze inny wymiar. Wiąże się on z lewicową wizją postrzegania świata. Obrazuje to przedstawiona w filmie „Grupa Granica”, w skład  której obok „normalsów” wchodzą osoby, których charakterystyka przypomina przeciętnego mieszkańca lewicowych squatów.

Jest to wizja, w której państwowemu Lewiatanowi łamiącemu sumienia mogą przeciwstawiać się ci, którzy nie wpasowują się w normy narzucane przez społeczeństwo. To oni przecież ostatecznie „nawracają” drobnomieszczankę Maję Ostaszewską. To oni, łamiąc prawo, tak naprawdę wypełniają wymogi sprawiedliwości.

To oni wreszcie występują w obronie uciśnionych – mniejszości seksualnych, kobiet, migrantów – przeciwko bezdusznemu aparatowi państwa. To oni, doświadczający na co dzień wykluczenia i niedopasowania, mają na tyle odwagi, by walczyć o lepszy, sprawiedliwszy świat.

Taka jednostronność ukazania zarówno sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, jak i relacji pomiędzy strukturami państwa a jednostkami organizującymi się, aby walczyć o „lepszy świat” pachnie utopijną naiwnością.

Z drugiej jednak strony, oddając Holland część sprawiedliwości, film ten mimo wszystko stawia – zwłaszcza katolikom w Polsce – pytanie, które jak sądzę mamy ciągle nieprzepracowane. Czy polskie służby powinny przepuszczać zmarzniętego błąkaniem się po lesie migranta, mając z tyłu głowy, że może to prowadzić do napływu kolejnych tysięcy i destabilizacji sytuacji w regionie, czy jednak dokonać push-backu licząc się z tym, że narażamy zdrowie, a może nawet życie konkretnego człowieka? Czy rzeczywiście było tak, że zorganizowanie zinstytucjonalizowanej pomocy tym ludziom było ponad nasze państwowe siły?

Czy katolik powinien dbać tu przede wszystkim o dobro państwa z nadzieją, że zamknięcie granic ochroni zarówno nas jak i innych migrantów przed tragedią, a może – podobnie jak wolontariusze „Grupy Granica” – stać się „bożym anarchistą”, wypowiadając posłuszeństwo państwu i stawiając  pomoc konkretnym jednostkom ponad interes wspólnoty politycznej? Te pytania – jak sądzę – mamy ciągle nieprzepracowane. I domagają się one uczciwej odpowiedzi.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.