Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Konsensus naukowy w kwestii transseksualizmu to mit. Potrzebujemy czasu by zrozumieć to zjawisko

Konsensus naukowy w kwestii transseksualizmu to mit. Potrzebujemy czasu by zrozumieć to zjawisko autor ilustracji: Julia Tworogowska

W przypadku transseksualizmu przeszliśmy z jednej skrajności w drugą – od pseudonaukowych terapii do wymogu pełnej akceptacji wszystkich postulatów aktywistów trans. Tymczasem o żadnym naukowym konsensusie nie może być mowy. W tej kwestii nauka ma do powiedzenia tylko jedno: pożyjemy, zobaczymy.

Transseksualizm – podstawowe pojęcia

Źródłem sporu wokół transseksualizmu jest konkretny problem medyczny i powiązane z nim cierpienie. To, jak należałoby go określić, jest już samo w sobie przedmiotem sporu. Transseksualizm historycznie odnosił się do osób, które przeszły jakąś formę chirurgicznej bądź medycznej terapii zmiany płci.

Jednakże teraz mówi się głównie o niezgodności płci, czyli o wyraźnej oraz trwałej niezgodności między doświadczaną tożsamością płciową a przypisaną jej płcią. Do 2022 r. niezgodność płci była klasyfikowana w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób (ICD) jako zaburzenie psychiczne o nazwie transseksualizm (F64.0), ale w 11. wydaniu ICD został on zastąpiony terminem niezgodność płci (HA60).

W diagnostycznym i statystycznym podręczniku zaburzeń psychicznych (DSM), dokładnie DSM-5, transseksualizm nazywa się już dysforią płciową – cierpieniem odczuwanym przez daną osobę z powodu niedopasowania jej tożsamości płciowej do płci przypisanej w chwili urodzenia. Główna zmiana polegała na tym, że usunięto określenie diagnostyczne „zaburzenie tożsamości płciowej”, które uznano za zbyt stygmatyzujące.

Niemniej w debacie publicznej nadal możemy spotkać się ze wszystkimi tymi pojęciami, a ich definicja zależy przede wszystkim od bieżącego kontekstu, co przekłada się na ich pozytywne bądź negatywne zabarwienie.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej. W powszechnym obiegu językowym obecna jest też transpłciowość, odnosząca się do osób, których tożsamość oraz ekspresja płciowa różnią się od tych kulturowo związanych z płcią, do których zostały zapisane w momencie urodzenia.

I w tym miejscu pojawia się gender (płeć kulturowa/społeczna) będący składnikiem tożsamości płciowej przekazywanej nam przez wychowanie, zgodny z normami i wartościami przypisanymi do danej płci w konkretnym społeczeństwie. Na jego gruncie wyłania się niebinarność – spektrum różnych tożsamości płciowych, które nie są ani męskie, ani kobiece. W tej perspektywie można mieć kilka tożsamości płciowych (dwie – bigender, trzy – trigender, wiele – pangender) albo nie posiadać ich wcale (agender).

Ponadto może być ona zmienna (genderfluid), choć niektórzy postulują też istnienie trzeciej płci, przeznaczonej dla tych, którzy nie przypisują swojej płci/tożsamości kategoryzacji stosowanych w zachodnim kręgu kulturowym. Natomiast spójność między płcią przypisaną przy narodzinach a tożsamością płciową jest nazywana cispłciowością. Oczywiście, pojęć tych jest zdecydowanie więcej.

Akademia chłopskiego rozumu

Zostawmy na chwilę ten słowny węzeł gordyjski i przyjrzyjmy się rodzajom argumentacji stosowanym w popularnym dyskursie. Aktywiści trans bardzo często odnoszą się do wymiaru indywidualnego. Podkreślają cierpienie jednostki dotkniętej niezgodnością płci i odwołują się do empatii. Przypominają o tym, z jaką dyskryminacją spotykają się osoby trans w społeczeństwach. I to nawet w takich, które słyną ze swojego liberalizmu.

Za to niechętni społecznym oraz kulturowym dążeniom transseksualistów ochoczo posługują się zdroworozsądkowymi uzasadnieniami, nazywanymi niekiedy żartobliwie Akademią Chłopskiego Rozumu. Każdy przecież widzi na własne oczy, że istnieją tylko dwie płcie: żeńska oraz męska. Wszystko inne to blaga, aberracja, zamach na fundamenty cywilizacji i podają przykłady nadużyć w praktyce medycznej.

Niezależnie od strony wszyscy zabierający głos w dyskusji na temat transseksualizmu niezwykle ochoczo podpierają się autorytetem nauki. Przerzucają się wynikami badań, analiz, rozstrzygnięciami psychiatrów oraz psychologów. Tak jakby wszystkie sporne kwestie już dawno rozwikłano, a nam pozostało jedynie zrozumieć właściwą odpowiedź.

To jednak kłamstwo. Konsensus naukowy w tej sprawie nie istnieje. Występuje za to wiele punktów spornych, problematycznych i w tym momencie niemożliwych do rozwiązania. Niedopasowanie płciowe stanowi wyzwanie dla praktyki medycznej. Niemniej każdy z opublikowanych raportów można skrytykować na podstawie dopiero co ogłoszonego sprawozdania z badań.

Wszystkie łatwo odrzucić ze względu na podejrzenie o sprzyjanie aktywistom lub odwrotnie – jako zbyt uprzedzone do osób trans. Zresztą nierzadko oczekujemy odpowiedzi na temat „transseksualizmu w ogóle”, a przecież pytanie o tranzycję u dorosłych różni się od rozważania sprawy podawania blokerów hormonalnych u dzieci i nastolatków.

Nauka nie jest wszechwiedząca

Praca naukowa na temat tranzycji płci opublikowana w czasopiśmie medycznym „Current Sexual Health Reports” stwierdza, „że stosunek ryzyka do korzyści związanych ze zmianą płci wśród młodzieży waha się od nieznanego do niekorzystnego”.

Tymczasem inny artykuł „Experiences and Perspectives of Transgender Youths in Accessing Health Care: A Systematic Review” mówi o tym, że transpłciowe dzieci wspierane w swoim wyborze przez otoczenie oraz instytucje społeczne, cierpiały jedynie na minimalny wzrost lęku i nie zwiększyła się ich podatność na depresję.

Czy w takim razie nauka nas oszukała, akceptując takie sprzeczności? Zawiodło nas jedynie wyobrażenie na jej temat, rodem jeszcze z XIX wieku, za którego sprawą sądzimy, że opowiada ona o niepodważalnych faktach. Dzięki temu miałaby rozsądzać problemy błyskawicznie i bez cienia wątpliwości na podstawie kilku wymiernych oraz weryfikowalnych wyników.

Niestety, nauka wcale tak nie wygląda – jest procesem, w którym rezultaty pojawiają się nierzadko po wielu latach intensywnych badań. Może się wahać, wstrzymywać osąd, a nawet prowokować nowe problemy. To nie podważa jej zasadności, o ile nie będziemy wymagać od niej, że rozwiąże wszystkie nasze spory natychmiast.

Tak więc punktem odniesienia nie mogą być bieżące konflikty społeczne, lecz konkretne medyczne przypadki. Kiedy zastanawiamy się nad tym, czy tranzycja jest odpowiednią terapią dla ludzi cierpiących z powodu niedopasowania płciowego, to zawsze musimy mieć z tyłu głowy to, dla kogo jest ona skuteczna.

Dla kogoś, kto doświadczył terapii konwersyjnej (przymusowe praktyki mające na celu dopasowanie tożsamości seksualnej do płci biologicznej), doświadczając ostracyzmu społecznego – być może. Ale czy na pewno stanowi odpowiednie rozwiązanie dla kogoś, kto zdiagnozował się sam, bazując na artykułach w internecie, oraz poszedł dwa razy do przychylnego osobom trans terapeuty?

Raport dr Hilary Cass podsumowuje gorzka konkluzja, że właściwie powinniśmy cofnąć się do punktu wyjścia i opracować odpowiednie procedury oraz metody pomiarów, które w perspektywie kilku lat wykażą skuteczność terapii eksperymentalnej w zakresie transseksualizmu.

Na razie nie można nawet zebrać odpowiedniej grupy kontrolnej, ponieważ większość pacjentów jest zbyt krótko poddawana takim terapiom. W „International Journal of Transgender Health”, niezwykle przychylnemu środowisku trans, również znajdziemy przykłady licznych kontrowersji diagnostycznych, przy których medycyna może na razie jedynie rozłożyć ręce.

Nauka w przypadku transseksualizmu ma do powiedzenia tylko jedno, mocne stwierdzenie: pożyjemy, zobaczymy. Ostrożnie mówi o tym, że tranzycja nie tyle usuwa napięcie psychiczne, co je redukuje, a efekty terapii blokerami hormonów w przypadku nastolatków nie są aż tak spektakularne, jak dotychczas sądzono. W wielu innych sprawach będzie zawieszać swój głos, gdyż nie posiada wystarczającego materiału źródłowego, aby wydać osąd.

Sytuacja nie wygląda więc tak, jak głosi wielu aktywistów trans: wszystko już zostało ustalone, nie ma żadnych zastrzeżeń, nie pozostało nam nic do rozstrzygnięcia, tranzycja pomaga w każdym przypadku, a kto się waha i wątpi, jest transfobem (ludzie niechętni osobom trans) oraz – oczywiście – faszystą.

Niebezpieczny język aktywizmu

Jednocześnie nauka nie neguje istnienia transseksualizmu. Zdarzają się osoby, które zmagają się z niedopasowaniem płciowym. Dla wielu z nich tranzycja przynosi rzeczywistą ulgę, ale nie dla wszystkich. Problem w tym, że nie tylko nie wiemy, czy chirurgiczna korekta płci jest najlepszą możliwą terapią, lecz także na razie nie posiadamy żadnej innej terapii. Nie znamy ani źródeł, ani przyczyn transseksualizmu.

Mimo to nie zatrzymamy już sporów o pojęcia, które zaczęły stopniowo przekształcać rzeczywistość społeczną, a wywołane przez nie konflikty bywają naprawdę brutalne. Nikt nie będzie czekać na zakończenie procesu naukowego, który może trwać nie wiadomo jak długo. Co najwyżej powoła się na badania zgodne z jego osobistymi rozstrzygnięciami.

Najgorzej, że dziś nie można ani czekać, ani się zastanawiać. Albo zostaje się transfobem, albo zacietrzewionym aktywistą. Wpływa to również na samą naukę – coraz więcej mówi się o zmierzchu obiektywizmu w tej materii. Badania stopniowo naginają się do światopoglądu badaczy.

W zależności od tego, czy dany naukowiec jest pozytywnie lub negatywnie nastawiony do transseksualizmu, będzie szukał przypadków oraz przykładów zgodnych z jego opinią. W skrajnym scenariuszu skończy się tak, jak z homoseksualizmem. Nikt już nie prowadzi badań na temat tego, czy homoseksualizm jest wrodzony, ponieważ uznano, że ich wynik służyłby wyłącznie celom ideologicznym, a nie naukowym.

Spoglądając na to, co w przeszłości spotkało osoby trans, jak kontrowersyjnym terapiom były poddawane, jak trudno było im funkcjonować w społeczeństwie, można pod pewnym względami zrozumieć radykalizm aktywistów trans. Jednak przechylili wahadło tak bardzo, że pomieszali wciąż badany problem medyczny z propagowaniem istnienia różnorodnych terminów określających tożsamość płciową.

Groźne narzędzie i sztandary

Siła pojęć jest ogromna. Mogą spowodować powstanie tego, co wcześniej nie istniało. Z łatwością mogą też fałszować rzeczywistość dzięki swym nieprecyzyjnym znaczeniom. Nie trzeba bać się słów, ale trzeba używać ich z odpowiednią ostrożnością. Nie udawać, że są dobrze zdefiniowane i wspierają się na autorytecie nauki.

W przypadku transseksualizmu przeszliśmy z jednej skrajności w drugą – od pseudonaukowych terapii do wymogu pełnej akceptacji wszystkich postulatów aktywistów trans. Czekanie na to aż proces naukowy dostarczy odpowiednich wyników jest postrzegane jako zdrada sprawy. Takich reakcji doczekał się wspominany wcześniej raport dr Cass, którego autorka odżegnywała się od społecznych sporów.

W takiej atmosferze nie tylko nie można dochodzić do prawdy, lecz także cierpienie konkretnych ludzi staje się drugorzędne wobec samego aktywizmu. A utrzymywanie, że w tej kwestii istnieje konsensus naukowy nie jest po prostu manipulacją, lecz zwykłym kłamstwem. Sprawa została postawiona na ostrzu noża, radykalizm łopocze na sztandarach i nie zważa na to, jaka kontrofensywa jest wobec niego szykowana.

Spór o transseksualizm wprost ukazuje, jak groźnym narzędziem bywa język. Z jednej strony pełni funkcję wykluczającą, podczas gdy z drugiej strony stanowi metodę wywierania presji. Niezależnie od tego, po której stronie barykady się znajdujemy.

Domaganie się natychmiastowych decyzji w kwestii korekty podstawowych dla społeczeństwa pojęć, wpływających na fundamentalne dla niego wyobrażenia powoduje, że decyzje w tej materii przestali podejmować lekarze, a zastąpili ich politycy. Na takich nośnych tematach buduje się najpiękniejsze kampanie wyborcze, tak zostaje się zauważonym w mediach. Czy będzie to obrona, czy też negacja nowego języka – nie ma to żadnego znaczenia.

W tym zgiełku ginie medycyna i pacjent, a łeb podnoszą bojownicy walki o ich dobro. Jeśli ktoś zastanawia się nad tym, czy tranzycja przeprowadzana u małych dzieci jest aby na pewno dobrym pomysłem, to od razu dostaje łatkę transfoba. Ktoś inny w dyskusji podaje argument, że postulaty transaktywistów rozwadniają sens tego, co nazywamy kobiecością, zostaje terfem (radykalna feministka lub feminista wykluczający osoby trans).

Nawet drobne wahanie jest bardzo źle widziane, a każdy źle postawiony krok może okazać się tym ostatnim przed scancelowaniem, czyli wykluczeniem z życia publicznego z powodu zbyt niepoprawnych poglądów.

***

Co w takiej sytuacji można zrobić? Po której stronie sporu stanąć, skoro konsensus naukowy w tej kwestii nie istnieje, a na wiele pytań nie znamy jeszcze odpowiedzi? Najlepiej odsunąć się od społeczno-politycznego zgiełku i walczyć o to, aby nie wpływał on na wynik procesu naukowego. Nie decydować pochopnie, bez dostatecznych argumentów o tym, która terapia transseksualizmu jest najskuteczniejsza.

Z rezerwą podchodzić do osobistych doświadczeń osób trans mających stanowić ostateczny argument na rzecz ich sprawy. Czasami bowiem specjalista potrafi lepiej ocenić nasz stan niż my sami. I cierpliwie czekać na to, co w końcu powie nam praktyka medyczna. A przede wszystkim zwracać szczególną uwagę na słowa i pojęcia, przenikające do powszechnego dyskursu. Co raz już zaistnieje, wcale tak łatwo nie zniknie i pozostawi niemożliwe do usunięcia skutki. Tak stworzonych konsekwencji nie usunie żadne naukowe badanie.

Tekst w rozszerzonej wersji ukazał się pierwotnie na łamach magazynu weekendowego Plus Minus. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku!