Kijów musi w końcu uznać ludobójstwo na Wołyniu. Tutaj miejsca na „spokojną politykę“ już nie ma
Moment na spokojną politykę już minął. Jeśli Ukraina chce mieć w Polsce prawdziwego przyjaciela, sama musi pokazać więcej niż tylko pozory dobrej woli. W momencie, gdy przyjmujemy pod swój dach tysiące uchodźców i wysyłamy Ukraińcom setki czołgów – mamy prawo wymagać uznania Wołynia za ludobójstwo. A także wznowienia ekshumacji banderowskich ofiar. Jak nie teraz, to kiedy? Prezydent Zełenski wydaje się być na te fakty ślepy. Tylko kto ma mu otworzyć oczy, skoro nasi politycy są bezradni?
„Nie spoczniemy, ja nie spocznę, dopóki ostatnia ofiara tamtej strasznej zbrodni wołyńskiej, zbrodni Galicji Wschodniej, nie zostanie odszukana” – zadeklarował w piątek, 7 lipca premier Mateusz Morawiecki. Słowa te wypowiadał, moknąc u skraju lasu, który 80 lat temu okalał Puźniki – jedną z polskich wsi zrównanych z ziemią przez Ukraińców.
Właśnie tam, w ramach wyjątku, trwają pracę ekshumacyjne naszych rodaków. Wyjątku, ponieważ od 2015 r. władze Ukrainy zakazały zarówno ekshumacji, jak i badań archeologicznych, przyjmując tzw. cztery ustawy o pamięci, nadające członkom Ukraińskiej Powstańczej Armii status kombatantów wojennych.
Poza grupką dziennikarzy, wolontariuszy oraz przedstawicieli rodzin wołyńskich, premier polskiego rządu stał sam. Nikt z przedstawicieli Kijowa nie pofatygował się na miejsce, nikt nie przyjął delegacji jednego z najważniejszych polityków kluczowego sojusznika, który nieco wcześniej w szczerym polu wbijał w ziemię brzozowy krzyż.
W sumie trudno o bardziej symboliczny obraz aktualnego stanu relacji polsko-ukraińskich na gruncie polityki historycznej. Choć na innych płaszczyznach przeżywają one renesans (na ile jednostronny, to osobne pytanie) – jeżeli chodzi o zamknięcie tematu wołyńskiego ludobójstwa – panuje impas.
Zastanawiające, dlaczego tak lekko przyjmowany jako punkt wyjścia przez Prawo i Sprawiedliwość, które z deklarowanej asertywności wobec sąsiadów zrobiło swój „signature move“? „Rząd jest asertywny w polityce historycznej tam, gdzie jest to łatwe i się opłaca. Na odcinku niemieckim istnieje cała komisja zajmująca się reparacjami. Na ukraińskim strach pomyśleć o wezwaniu do przeprosin, bo się ktoś obrazi” – powiedział mi ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, gdy rozmawiałem z nim niedawno na łamach „Wprost“.
W istocie Wołyń jest jednym z najjaskrawszych przykładów niemocy prezesa Jarosława Kaczyńskiego oraz prezydenta Andrzeja Dudy – tego słynnego imposybilizmu, z którym konserwatywny rząd miał walczyć.
Tymczasem wystarczy pobieżnie prześledzić dyplomacje polsko-ukraińską na wymienionym odcinku, aby okazało się, że tylko jednej stronie na czymś zależy, ale jest jak „brzydka panna na wydaniu“, która boi się zagadać. Od dekad – a Ukraina jest niepodległym państwem dłużej niż całe pokolenie – ze strony Kijowa panuje przekonanie, że nie należy w niczym ustępować. Dopóki my nie naprawimy nielegalnie postawionych na terytorium naszego kraju pomników UPA, żadnych pochówków nie będzie. Nie pomagały delegacje, kolejne wizyty, negocjacje międzyresortowe.
„Temat ekshumacji i upamiętnień nie powinien być przedmiotem targów, a taką mniej więcej sytuację mamy ze strony ukraińskiej. W Kijowie oczekują, że Polska doprowadzi do odbudowania pomnika UPA (Ukraińska Powstańcza Armia jest odpowiedzialna za ludobójstwo na Wołyniu – red.) w Hruszowicach i ukarze winnych” – mówił „Rzeczpospolitej” wiceprezes IPN prof. Krzysztof Szwagrzyk, który w maju 2017 r. towarzyszył Piotrowi Glińskiemu podczas wizyty w Kijowie.
Oczywiście w trakcie tej wizyty niczego nie udało się wskórać. W tym czasie Ukraina pozostawała jedynym państwem na świecie, w którym Polacy nie mogli poszukiwać i chować szczątków swoich rodaków. Nawet Białoruś nie zabraniała podobnych działań, wydając zgodę na ekshumacje żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza poległych we wrześniu ’39. Ba, jeszcze przed obecną wojną i zamrożeniem relacji, pracownikom polskiego Instytutu Pamięci Narodowej działającym na miejscu, przydzielono specjalistyczny batalion poszukiwawczy armii białoruskiej.
Ta historia jest jak fatum, w którym przez chwilę wydaje się, że coś się ociepla, czynione są gesty, zaraz nastąpi przełom, ale jesteśmy ciągle u progu jakichkolwiek działań. Zerknijmy do mediów. „Świadomość konieczności poradzenia sobie z bolesnymi tematami historycznymi jest i po polskiej, i po ukraińskiej stronie – stwierdził szef KPRM, Michał Dworczyk. Pytany, czy strona ukraińska zniesie zakaz ekshumacji szczątków polskich ofiar rzezi wołyńskiej, odparł, że „jest dobrej myśli“. Te deklaracje padły… w maju zeszłego roku.
Minister Przydacz pytany, dlaczego podczas swojego przemówienia w Warszawie prezydent Zełenski nie powiedział ani słowa o Wołyniu, zapewnił, że temat trudnej historii był przedmiotem dyskusji prezydentów Polski i Ukrainy: „Jeżeli wsłuchamy się w wypowiedź prezydenta Zełenskiego na Zamku Królewskim w Warszawie i w wypowiedź prezydenta Dudy, to przekonamy się, że są tam odpowiednie sygnały dotyczące tej tematyki – przekonywał w zeszłym roku.
I tak w kółko. Gest, spokój, poczekajmy, jesteśmy dobrej myśli. Prezydent Andrzej Duda, tak często ostatnio wywoływany do tablicy przez wspomnianego ks. Isakowicza-Zaleskiego, odpowiedział mu, że nie chce prowadzić polityki „ganiania z widłami”, bo ludobójstwo na Wołyniu wymaga ostrożnych działań. Tylko czy ktoś przez ostatnie osiem lat zrobił bilans tej strategii? Czy posunęła nad do przodu? Czy możemy bez przeszkód chować zmarłych?
Wydaje się, że dzisiaj – w przeddzień 80. rocznicy „Krwawej niedzieli” – Wołyń na chwilę wraca na tapetę. Trudno nie odnieść wrażenia, że jedynie jako pokaz naszej niemocy oraz za sprawą rosnących notowań Konfederacji, która w tej sprawie nie ucieka od zerojedynkowych narracji.
Jakoś trzeba ich przebić, prawda? Niestety realnie – zarówno premier jak i prezydent – nie mają narzędzi, aby postawić naszych sąsiadów przed faktami dokonanymi. Nie mają odwagi na prowadzenie polityki żądaniowej.
Napiszę to brutalnie, ale inaczej się nie da. Skoro my dajemy wam wsparcie na każdym możliwym polu, wy oddajcie nam historyczną sprawiedliwość. Owszem, to brzmi jak prostackie quid pro quo w sytuacji, w której od zwycięstwa Kijowa zależy geopolityczne bezpieczeństwo Polski, ale dlaczego Ukraina może grać o pełną stawkę na wszystkich polach równocześnie, a my nawet na tym jednym ważymy każde słowo?
Dlaczego mamy nie myśleć w ten sposób, gdy przyjmujemy prawie dwa miliony uchodźców i robimy dla naszego sąsiada robimy więcej niż najbogatsze państwa Europy, aby mógł walczyć z rosyjskim agresorem?
Niezabliźniona rana Wołynia i Galicji Wschodniej sama się nie zagoi. Jeżeli Polska właśnie w tym momencie nie pokaże, że wystarczająco długo czekała na ukraińskie opamiętanie, lepszej chwili nie będzie. Nawet, jeśli wywołamy spięcie dyplomatyczne, długofalowo wszystko jest lepsze niż zgniły, trwający po dziś dzień impas. Bo on nie przynosi niczego, poza możliwością rozgrywania tej karty przez Kreml.
Chcę wierzyć, że gdy premier Morawiecki obiecuje, że nie spocznie, dopóki wszystkie ofiary ukraińskich sąsiadów nie zostaną pochowane, mówi szczerze. Ale jeszcze bardziej mam prawo i obowiązek wymagania takich słów od ukraińskiego prezydenta. Okazja, która nadarzyła się 9 lipca, gdy wraz z Andrzejem Dudą Zełenski złożył znicze pod ołtarzem ofiar ludobójstwa w Katedrze Łuckiej – była i minęła.
Nie potrzebujemy kolejnych symboli wypranych z treści, tylko dwóch prostych rzeczy: przeprosin oraz możliwości godnego pochowania pomordowanych. Polscy biskupi potrafili przeprosić Niemców po II wojnie światowej, polski prezydent Żydów za Jedwabne, a ukraińska głowa państwa milczy wobec metodycznego, jednego z najbrutalniejszych w historii mordów na polskiej ludności cywilnej.
Bo słowa o „oddaniu hołdu wszystkim niewinnym ofiarom Wołynia“ – które znalazły się na Twitterze Zełenskiego, brzmią tak, jakby w 1943 r. panowała „symetria zbrodni“. Nic takiego nie miało miejsca. To fałszowanie przeszłości. Kijów nie może traktować polskiej przyjaźni jako bezwarunkowej. Nie, gdy sam ekshumuje szczątki swoich rodaków, rozstrzelanych przez Rosjan. Wszyscy zmarli, bez względu na narodowość, mają takie same prawa. Czas na czyny.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.