Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kędzierski: Rewolucja w oświacie dokonuje się niezależnie od woli rządzących

Kędzierski: Rewolucja w oświacie dokonuje się niezależnie od woli rządzących Taylor Flowe/unsplash.com

„Nauczyciel powinien być nie tyle wykładowcą, ile multidyscyplinarnym mentorem zarabiającym nie mniej niż menedżerowie HR.” – pisze na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” Marcin Kędzierski, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego ds. edukacji.

Materiał stanowi autorski wybór fragmentów z artykułu pt. „Jak zrobić rewolucję w edukacji”. Zachęcamy do lektury całości tekstu.

Minister edukacji Przemysław Czarnek zaszokował niedawno opinię publiczną wypowiedzią o planach zwolnienia 100 tys. nauczycieli. Co prawda chodziło mu bardziej o umożliwienie części z nich przejścia na wcześniejszą emeryturę, ale w gruncie rzeczy niewiele to zmienia.

W skali kraju już dziś brakuje tysięcy nauczycieli – przede wszystkim przedmiotów ścisłych i pedagogów, ale lista wakatów systematycznie się wydłuża. Wystarczy przeglądać bazy ofert pracy, które publikują na swoich portalach wojewódzkie kuratoria oświaty.

Od kilku lat przekonuję, że edukację publiczną w Polsce czeka tsunami. Tysiące wakatów to dopiero pierwsze oznaki zbliżającego się kataklizmu. Średnia wieku pracowników oświaty powoli dobija do pięćdziesiątki, co oznacza, że spora część z nich wkracza w ostatnią dekadę pracy zawodowej, szczególnie że zdecydowana większość kadry to kobiety. Wysłanie 100 tys. nauczycieli na wcześniejsze emerytury tylko przyspieszyłoby zapaść.

Dla sporej części rodziców nauczanie zdalne stało się okazją, by głęboko doświadczyć mizerii publicznej oświaty. Niektórych skłoniło to do szukania alternatywy. W konsekwencji obserwujemy dziś lawinowy wzrost liczby uczniów w szkołach niepublicznych. Również dla nauczycieli pandemia była zdarzeniem przełomowym: część podjęła decyzję o rozbracie ze szkołą, inni uciekli do placówek prywatnych.

Drugim czynnikiem przyśpieszającym nadejście katastrofy jest inflacja – w ostatnich trzech latach realne wynagrodzenia nauczycieli spadły o ok. 20 proc., co nasiliło presję na rezygnację z pracy w szkole i przejście do sektora prywatnego.

W konsekwencji z roku na rok zawód nauczyciela będzie się dalej pauperyzował, co jeszcze mocniej zniechęci absolwentów studiów do wyboru tej ścieżki zawodowej, a tym samym pogłębi problem kadrowych niedoborów w szkołach. Ci, którzy zostaną w publicznej edukacji, będą tracić resztki motywacji do pracy, co już dziś jest tematem licznych opowieści z forów rodzicielskich. I w obecnych warunkach trudno się nauczycielom dziwić.

Przeciętny polski licealista spędza w szkole prawie 40 godzin, a kolejne 20 godzin poświęca na naukę w domu lub na korepetycjach (korzystanie z nich jest powszechne już nie tylko w dużych miastach). Osoby zajmujące się kształceniem i doskonaleniem zawodowym nauczycieli zwracają uwagę, że podstawa programowa jest tak przeładowana, że 60 proc. materiału dziecko musi przerobić samo. 

Badania PISA wskazują też, że nasi uczniowie są jednymi z najbardziej przemęczonych i zestresowanych na świecie. Świadczy o tym drastycznie rosnąca liczba dzieci wymagających pomocy psychologicznej, a nieraz psychiatrycznej, co w świetle kryzysu psychiatrii dziecięcej rodzi dodatkowe problemy.

Już ponad 50 lat temu eksperci UNESCO pisali o konieczności „de/re-instytucjonalizacji edukacji” i „deskolaryzacji społeczeństwa”. Od tamtego czasu systemy oświaty praktycznie się nie zmieniły. Oczywiście w Polsce obraz zaburza transformacja ustrojowa, ale gdyby wysłać dzisiejszego ucznia do szkoły z lat 70. XX w., w gruncie rzeczy nie zauważyłby wielkiej różnicy: ten sam układ ławek, ta sama tablica, ten sam model lekcji, ten sam dzwonek, ta sama grupa rówieśnicza, ten sam sztywny plan zajęć.

Czy w tej sytuacji istnieje jakakolwiek nadzieja? I tak, i nie. Tak, bo nie da się dłużej utrzymać modelu, w którym rówieśnicy siedzą w jednej klasie, gdzie przez 45 minut nauczyciel wykłada i egzekwuje wiedzę z danego przedmiotu. Tak, bo ten model jest nie tylko nieskuteczny, lecz także szkodliwy dla wszechstronnego rozwoju psychofizycznego naszych dzieci. Im szybciej od niego odejdziemy, tym lepiej. Tak, bo w wielu miejscach rozkwita alternatywna edukacja, która stanowi jakąś zapowiedź wiosny.

Ale nie można zapominać, że rewolucja, która już się dokonuje niezależnie od woli rządzących (nawet jeśli minister Czarnek rozpaczliwie próbuje ją zatrzymać, obniżając dotację dla edukacji domowej), będzie mieć zarówno wygranych, jak i przegranych. 

Niestety tych drugich może być o wiele więcej, bo choć oświata publiczna znajdzie się w zapaści, to nadal będzie funkcjonować, trochę jak w Miłoszowskim „innego końca świata nie będzie” – grzebiąc możliwości rozwoju setek tysięcy dzieci, zwłaszcza tych z niezamożnych rodzin.

Przede wszystkim musimy zredefiniować rolę nauczyciela – z transmisyjnej na relacyjną. Powinien on nie tyle przekazywać wiedzę, ile raczej towarzyszyć dzieciom i młodzieży w procesie uczenia się. Dziś, niestety, wielu uczniom tego brakuje (w klasie 20–30-osobowej jest to praktycznie niewykonalne).

W takiej sytuacji nie ma potrzeby ani ścisłego dzielenia programu na przedmioty (a nawet jest szansa na przejście do bardziej zintegrowanego, holistycznego kształcenia), ani na grupy rówieśnicze, co ważne zwłaszcza z perspektywy małych placówek oświatowych. Nie byłoby dużego problemu, gdyby dzieci w wieku 7–9 lat czy 10–12 lat uczyły się w jednej klasie, czego dowodzi choćby doświadczenie tysięcy szkół językowych w Polsce.

Co więcej, statystycznie na jednego nauczyciela w Polsce przypada obecnie dziewięciu uczniów. Choć narzekamy na brak kadr oświatowych, współczynnik ten należy do najkorzystniejszych w Europie. Nawet jeśli liczba nauczycieli zmniejszyłaby się o 30 proc., na jednego przypadałoby 12 dzieci, co wciąż sytuowałoby nas w europejskiej średniej, a jednocześnie nie wykluczało zindywidualizowanej pracy z uczniem.

W takim modelu nauczyciel potrzebuje jednak innych kompetencji. Musi być nie tyle wykładowcą, ile raczej dobrze przygotowanym mentorem, zdolnym do zarządzania procesem multidyscyplinarnego kształcenia. Im niższy poziom edukacji, tym ta multidyscyplinarność może być większa.

Patrząc na rynkowe stawki dla „menedżerów kapitału ludzkiego”, czyli ludzi pracujących z dorosłymi, jestem przekonany, że wynagrodzenie nauczycieli mentorów powinno być porównywalne, jeśli nie wyższe. To zaś oznaczałoby co najmniej średnią krajową na starcie.

Czy nas na to stać? Dziś nie. Obecnie wydajemy na płace nauczycieli niecałe 10 proc. budżetu i – z różnych przyczyn – nie będziemy wydawać więcej. Ale skoro tak, to jesteśmy w stanie zagwarantować wyższe wynagrodzenie nie 580 tys. nauczycielom – jak teraz – lecz 350–400 tys.