Ani sztuka, ani Marvel nie istnieją po to, żeby sprawiać ci przyjemność
W skrócie
Po raz kolejny w internecie pojawiła się dyskusja o tym, co czytać, co oglądać, co znać, a czego nie znać. Jedni znów powtarzają w niej banały na temat magicznych właściwości książek, które dzięki swym zadrukowanym stronicom uratują nas przed brakiem intelektu. Drudzy niosą sztandary z hasłami głoszącymi, że każdy może oglądać i czytać to, co mu się podoba, a wyśmiewanie się z takich wyborów to kolejny przykład wstrętnego klasizmu. Każdej ze stron chodzi mimo wszystko oto samo – o uratowanie prawa do bycia snobem za pomocą sprowadzenia kultury do bycia dostarczycielem przyjemności.
Jeśli możesz przekaż nam 1% podatku. Nasz numer KRS: 0000128315.
Wspierasz podatkiem inny cel? Przekaż nam darowiznę tutaj!
Moja przyjemność jest najmojsza i najważniejsza
Współczesny świat stawia przed człowiekiem naprawdę spore wyzwania. Wraz z triumfem przeświadczenia o tym, że to my sami decydujemy o tym, jakie wartości i zasady są dla nas odpowiednie, równocześnie staliśmy się jedynymi sędziami tego, co dobre i złe. Dotyczy to również dzieł kultury. Aczkolwiek zawsze oceniamy ze względu na coś, zazwyczaj kierujemy się intuicją. Przydałyby się zatem jakieś kryteria.
Nie może być nimi wiedza czy znajomość tematu, gdyż wtedy niebezpiecznie wkraczamy na drogę elitaryzmu. Nie pomogą nam w tym także autorytety w danej dziedzinie, ponieważ słuchanie się kogoś, kto miałby pokierować naszymi wyborami zaprzeczyłoby naszej indywidualności, autentyczności oraz samoświadomości. I tutaj zaczynają się pierwsze problemy. Jak wybrać coś dla siebie z tej kultury, skoro jakichkolwiek wskazówek możemy szukać tylko w samym sobie? Ostatecznie w selekcji pomóc nam może tylko odczuwana przyjemność.
Kultura staje się w tym momencie jedynie dostarczycielem zabawy. Znika jakikolwiek podział na dzieła wybitne i te trochę gorsze. Nie musi ona już nic przekazywać, do niczego zachęcać, ani skłaniać nas do myślenia. W ogóle nie musi być dobra – wystarczy, że dostarczy nam odpowiedniego emocjonalnego zaspokojenia. Gorzej, że inni mogą nas w takim przypadku ocenić. Chociaż nie do końca wiadomo, kto dokonuje takiego osądu. Czy jest to wyimaginowany trybunał znawców kultury, czy dawne koleżanki z kulturoznawstwa, czy anonimowi użytkownicy internetu, wyśmiewający nasz gust w poście?
Niestety ci wszyscy straszni, egzaltowani miłośnicy kultury wysokiej, drwiący z oglądających w kinie Batmana, istnieją tylko w głowach tych, którzy czują się zmuszeni wytłumaczyć się ze swoich kulturalnych wyborów. Dalej jest to wciąż bitwa na odczuwanie przyjemności, gdzie jedni czują się lepsi od drugich. Tak jakby uczucie można było zasadnie zmierzyć bądź zważyć. W rzeczywistości większość ogląda i czyta dzieła z obu kategorii – zarówno te uznane za arcydzieła, jak i te zaliczane do tzw. guilty pleasure. Z różnych powodów. Na szczęście nie tylko dlatego, że sprawiają im frajdę.
A nawet jeśli interesuje ich jedynie mongolski balet z mało znanej prowincji, to nie czyni to z nich ani intelektualistów, ani wybitnych jednostek. Nie ma też wpływu na to, jak moralni okażą się w życiu codziennym. Pomiędzy brakiem gustu a głupotą nie istnieje znak równości. To, co przeszkadza krytykom postawy „niech ludzie oglądają i robią, co chcą” nie wynika z pogardy, poczucia intelektualnej wyższości lub klasizmu (tak jakby klasy niższe z automatu musiały lubić tylko produkcje o niskiej jakości). Nie podoba nam się sprowadzanie kultury (każdej, nie tylko wysokiej) do roli dostarczyciela subiektywnie odczuwanej przyjemności. Zostawmy na razie inne funkcje, które może ona pełnić. O tym napisano już całkiem sporo, zresztą jest to dość oczywiste.
Jeżeli zapomnimy o prostej zasadzie „jeśli coś mi się podoba, to niekoniecznie musi być dobre dobre”, to sprowadzimy książki, filmy, sztuki teatralne, komiksy, seriale itd. do błyskotek nie mających w zasadzie żadnej wartości. A wszelkie dyskusje, debaty, komentarze i recenzje można wyrzucić do kosza. Ot, ładnie się mienią i tyle. Przyjemność jest uczuciem, które nie zależy od żadnych obiektywnych wskaźników. Po prostu się zdarza – przecież nikt nie jest w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego smakuje mu pomidorowa, a nie rosół. Dlatego też zachęcamy innych do oglądania i czytania rzeczy dobrych, nie tylko tych przyjemnych. Warto wyjść ze swojej strefy komfortu i zobaczyć, że z kultury można czerpać na wiele różnorodnych sposobów, innych od emocjonalnego zaspokojenia.
Kultura jako zabawka dla gawiedzi
Wyobraźmy sobie, że postulat przyjemności wprowadzamy także do innych dziedzin. Analizy geopolityczne okazują się dobre, o ile wprawiły nas w dobre samopoczucie. Zmiany w gospodarce należy wprowadzać ze względu na odczucia zainteresowanych. Leczyć tak, aby u jak największej liczby osób poprawił się humor. Absurdalne prawda? Jednak w przypadku kultury w ogóle nam to nie przeszkadza.
Bo i według obrońców przyjemności nie jest to dziedzina zbyt poważna. W końcu służy jedynie dla relaksu od ciężkiego dnia w pracy, stanowi przerwę od poważniejszych zatrudnień. A tych wszystkich specjalistów od teatrów i kin należałoby zwolnić, niech w końcu zajmą się poważną robotą. Zostawić tylko tych, którzy zajmują się produkowaniem kolejnych przyjemności. Kultura rozumiana jako zabawka ku naszej uciesze nigdy nie zyska należnego sobie szacunku. I nikt nie będzie traktował jej poważnie.
Dlatego też obrona popkultury za pomocą paradygmatu przyjemności więcej jej szkodzi, niż pomaga. Te wszystkie mrugnięcia okiem, uśmieszki oraz machanie łapką, żeby pokazać „hej, oglądam Marvela, sprawia mi to radość, nie jestem gorszym człowiekiem”, pomaga wyłącznie w ochronie wizerunku tych, którzy czują się źle, ponieważ nie kręcą ich dzieła z wyższej półki. A mimo to w swoim odczuciu wciąż muszą się jeszcze napocić, aby pokazać, że mają odpowiednie wykształcenie, poznali już trochę arcydzieł, ale jednak tylko superbohaterowie powodują u nich szybsze bicie serca. Naprawdę trzeba się z tego tłumaczyć i zajadle bronić się przed każdym potencjalnym snobem czyhającym za filarem? Rozumiem potrzebę ochrony i dbania o poczucie własnej wartości, ale staje się to wysoce wątpliwe, gdy przy okazji wyświadcza się niedźwiedzią przysługę kulturze masowej.
W całej tej próbie obrony popularnych produkcji pod szyldem „niech każdy ogląda co chce, o ile sprawia mu to przyjemność” jej klakierzy z jednej strony starają się udowodnić, że to ludzi bawi i nie ma się co z tego śmiać, podczas gdy z drugiej strony usiłują mimo wszystko ukazać jej wartość. Udaje im się jedynie wpłynąć na własne postrzeganie siebie oraz sobie podobnych. Mogą odetchnąć z ulgą i wyszeptać „ja też mam jakąś wartość, chociaż nie czytam i nie oglądam poważnych rzeczy”. Nie wiem, czy wszyscy już zapomnieli, że wartość człowieka wcale nie zależy od tego, co tam z kultury sobie pochłania? Niemniej na tym wszystkim najgorzej wychodzi popkultura.
W produkcjach Marvela czy DC padają ważne metafizyczne pytania, seriale poruszają bieżące problemy społeczne oraz uczestniczą w sporze o wartości, komiksy przekraczają coraz to nowe granice i zaskakują problemami, nad którymi dotychczas się nie zastanawialiśmy, fantastyka podejmuje zagadnienie statusu historii. Wszystko to jednak znika, kiedy na pierwszy plan wysuwa się przyjemność oraz dobra rozrywka.
Owszem jest tam akcja, zwroty fabularne, ciekawe postacie. Nie oznacza to jednak, że nie ma tam niczego więcej, czegoś co skłania nas do refleksji, do nowych poszukiwań, a nawet czegoć, co buduje kapitał kulturowy (i to nie tylko globalnie!) w nowej formie. Na nic jednak wysiłki wszystkich twórców, kiedy jeden z drugim zacznie gadać o frajdzie i dobrej zabawie. Z tego właśnie można się pośmiać, a nie z samego faktu czytania przez kogoś komiksu. Dobre oraz wartościowe, rozwijające nas rzeczy znajdziemy nie tylko w znanej ze szkoły klasyce literatury czy kinach studyjnych, lecz także na platformach streamingowych czy Legimi.
Co więcej, czasami warto obejrzeć jeden świetny serial niż przeczytać sztampowy, beznadziejny kryminał, o czym pisałam już więcej tutaj. Kultura wysoka nie posiada monopolu na dostarczanie tych wszystkich dobroczynnych rzeczy, które zazwyczaj się jej przypisuje. Współcześnie podział na kulturę wysoką oraz niską jest coraz bardziej wątpliwy. Ten, kto chce go za wszelką cenę utrzymać ma na względzie przede wszystkim obronę swoich złych wyborów. Niezależnie od tego, czy chodzi o popularne kino czy książki.
Nie będę tego czytać, bo to jest trudne i nic z tego nie rozumiem
Kolejnym stereotypem, powtarzanym jak mantra przez obrońców przyjemności, jest ten o trudności i skomplikowaniu rzeczy powszechnie uznawanych za wartościowe oraz godne uwagi. Ciężkie to, męczące, szybko czujemy zniechęcenie, przyjemność znika, a my widzimy siebie jako w jakiś sposób niepełnowartościowych. Przede wszystkim należy porzucić utarte przekonanie, że to, co dobre, z konieczności musi być trudne.
Źródłem tego przeświadczenia prawdopodobnie jest szkoła, kiedy czytaliśmy książki, na które jeszcze nie byliśmy gotowi lub nikt nam nie wytłumaczył, że poznajemy je z innych powodów niż radość czerpana z czytania. I tak dobre książki łączą nam się z wyszukaną formą, ciężkim stylem i mało porywającą fabułą. A jednak np. język literatury amerykańskiej należy do bardzo prostych, a niektórzy uznają ją za najlepszą na świecie. Z zimną krwią Trumana Capote jest prostsze w odbiorze od wielu współczesnych komiksów.
Arcydzieła nie są nimi dlatego, że takie zaszczytne miano przyznało im gremium starców uznanych przez nie wiadomo kogo za wybitnych specjalistów. Ich status nie wynika też z określonego stopnia formalizmu. Także w nich liczy się przekaz, przekazywane wartości, kreacja świata, a przede wszystkim potencjał do inspirowania kolejnych pokoleń twórców.
Znaleźć je można zarówno na zakurzonych regałach bibliotecznych, jak i w sklepie z komiksami. I ze względu na to, że dostarczają nam czegoś więcej od przyjemności, możemy o nich dyskutować bądź spierać się na temat tego, co przedstawiają. Trudność odbioru naprawdę nie ma żadnego wpływu na ich wartość. Niemniej ich rzekome skomplikowanie wynika z jeszcze innych względów.
Kontakt z kulturą dobrą wymaga pewnych umiejętność. Jeżeli ich nie ćwiczymy, to powrót do czytania czy oglądania pewnych rzeczy może sprawiać nam trudność. Wmawia nam się, że o ile nauczyliśmy się w szkole czytać, to już zawsze będziemy w stanie robić to płynnie. A wystarczy na kilka lat zapomnieć o książkach, aby ponowny kontakt z nimi był wcale taki łatwy. Ba! Nawet komiksy wymagają przyzwyczajenia się do specyficznego, jednoczesnego odbierania obrazu oraz tekstu.
Nie wspominając już o tym, że wybierając się do teatru, opery czy na wystawę często, aby w pełni się nimi cieszyć, potrzebujemy stosownych kompetencji. Najgorzej! Czegoś się od nas wymaga! Może jeszcze siedzenia w podręcznikach? Na szczęście nie jest tak źle. Wydawana aktualnie w Polsce manga Blue Period tłumaczy zawiłości sztuki współczesnej zwykłemu zjadaczowi chleba lepiej niż niejeden specjalistyczny tekst. Znajdziemy tam również fabułę, ciekawe postaci, a nawet zwroty akcji. Dla innych dyscyplin także wyszukamy podobne utwory. Ale w takim przypadku należy wyjść poza to, co zwyczajowo jest przez nas lubiane, zaangażować umysł po pracy.
Nie oszukujmy się – nawet ludzie obcującym z tym, co trudne i skomplikowane mają tyle samo czasu, co ci stawiający tylko na przyjemność. Pracują, wychowują dzieci, zajmują się domem. Po prostu podjęli decyzję, że w wolnym czasie postawią na takie, a nie inne aktywności. Czy są z tego powodu lepsi od innych? Bynajmniej. Chcesz oglądać w kółko te same, byle jakie, sztampowe, robione od linijki seriale? Droga wolna i nie przejmuj się tym, że jakiś snob w internecie może cię wyśmiać.
Nie ma jednak zgody na to, aby odczuwana przez ciebie przyjemność była linia oddzielającą to, co dobre, od tego, co kiepskie i mało zajmujące. A tego podziału potrzebujemy. Nie po to, żeby się z kogokolwiek wyśmiewać, ale dla samej kultury. Inaczej nie będzie się ona rozwijać, nie będą powstawać rzeczy dobre (gdyż nie zawsze przynoszą ze sobą przyjemność, kiedy wyrywają nas z utartych schematów myślenia), a kapitał kulturowy będzie malał. Nie ma co liczyć na to, że wartościowe produkcje obronią się same, gdy każdy będzie „oglądał to, co mu się podoba”. Tak nie dzieje się nigdy – po prostu bylejakość i sztampa wygra z tym, co dobre.
Snobizm nasz powszechny
Obrona wartości „tego, co mi się podoba” służy przede wszystkim ponownej redystrybucji snobizmu, choć może wydawać się to paradoksalne. W końcu chodzi oto, żeby nikogo nie wyśmiewać za to, co tam sobie z tej kultury wybiera. W rzeczywistości wszystko rozbija się o możliwość budowania poczucia własnej wartości. Część osób przekładających uniwersum DC nad klasykę literatury poczuło się wykluczonymi ze sposobności budowania swej tożsamości dzięki temu co czytają i oglądają. Dlatego zmuszone były uderzyć w pojęcie gustu, aby zabrać wszystkim taką ewentualność. Tyle tylko, że nawet oglądanie wyjątkowo słabych rzeczy nie określa naszego człowieczeństwa.
Oczywiście lepiej mieć gust, niż go nie mieć, i wolny czas poświęcać na rzeczy dobre, a nie kiepskie. Niestety staliśmy się już na tyle przewrażliwieni na punkcie własnej osoby, że każdą krytykę wymierzoną w lubiany przez nas utwór odbieramy niezwykle osobiście. Wiele internetowych dyskusji przeobraziło się w krwawą jatkę, ponieważ ktoś miał czelność nie lubić tego samego, co my.
Ratunkiem okazuje się powszechna akceptacja pochłaniania wszystkiego, co tylko mi się podoba. Ze wszelkimi tego konsekwencjami – z pobożnym milczeniem na czele, bo przecież o gustach się nie dyskutuje. I tak dochodzimy do współczesnej wersji snobizmu w formie bezkrytycznego samozadowolenia. Już nie trzeba czuć się gorszym, kiedy wolny czas zajmują nam reality shows czy inna telewizyjna papka. W końcu jestem najlepszą wersją samego siebie.
W gruncie rzeczy chcemy poczuć się lepsi od innych. Może i nie łapiemy, na czym polega opera, ale stracimy kilka godzin na opowiadaniu o wszystkich szczegółach uniwersum Marvela. Albo pochwalimy się na grupie facebookowej, ile książek udało nam się w tym roku przeczytać. Niektórzy dochodzą do 300 czy 400. Co z tego, że większość to obyczajówki pisane na jedną modłę, gdzie nie ma wejrzenia w głąb psychiki postaci i nie da się przy nich poprawić językowych umiejętności (gdyż redakcja woła o pomstę do nieba)?
Każdy wybiera, co mu się podoba, ale nawet w największym chłamach odnajdziemy większych i mniejszych specjalistów. Natomiast równocześnie nawoływanie o wybieranie jednak rzeczy dobrych, niezależnie od tego, czy jest to film, czy serial, odbierane jest jako wielki zamach na wolne wybory jednostki. Niestety żaden argument nie wygra z apoteozą subiektywnie odczuwanej przyjemności.
Zadziwiające, że dziś nikt nie waży się wzywać do jedzenia samego śmieciowego jedzenia, ponieważ jest smaczne i dostarcza nam wielu przyjemności. W przypadku strawy duchowej jesteśmy o wiele bardziej wyrozumiali, tak jakby mózg mógł bez konsekwencji żywić się byle czym. No tak choroby wywoływane przez fast foody widać na pierwszy rzut oka w naszym ciele. Stan ducha można na szczęście jeszcze ukryć.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.