Przyspieszone wybory i prawica po Kaczyńskim. Trwająca kadencja to dla polityków już przeszłość
W skrócie
Doprowadzenie do przyspieszonych wyborów nie jest łatwe. Nie wystarczy do niego utrata sejmowej większości przez rząd. Skrócenie kadencji decyzją Sejmu jest równie prawdopodobne, jak zmiana Konstytucji przez Prawo i Sprawiedliwość wspólnie z Koalicją Obywatelską. Gdyby rzeczywiście miało dojść do skrócenia kadencji, to raczej nie wcześniej niż wiosną 2022 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że w oczach większości polityków coraz mniej Zjednoczonej Prawicy aktualna kadencja przeszła już do historii. Z teraźniejszości zamieniła się w czas przeszły. Co gorsza – czas niewykorzystany. Politycznie liderzy myślą głównie o pozycjach startowych na rok 2023, kiedy najpewniej już w opozycji kształtować będzie się „prawica po Kaczyńskim”.
Intrygi, groźby i konkrety
Jeżeli rzeczywistość polityczną dotknęła jakaś „nowa normalność”, to jest nią trwanie w permanentnym koalicyjnym kryzysie, wojnie nerwów i przeciąganiu politycznej liny między Prawem i Sprawiedliwością, Solidarną Polską i Porozumieniem. Nie ma tygodnia, by któryś z medialnie rozpoznawalnych liderów tych ugrupowań nie podsycał ognia wzajemnej nieufności i politycznych spekulacji wypowiedzią udowadniającą rozkład wzajemnego zaufania między członkami dawnej Zjednoczonej Prawicy. Obok rytualnych złośliwości, festiwalu wzajemnych gróźb, pytyjskich wywiadów Jarosława Kaczyńskiego i intryg medialno-przeciekowych (Obajtek, Borys) można wyliczyć szereg konkretnych spraw, które wskazują na rzeczywiste trwanie koalicji w kryzysie.
Na poprzednim posiedzeniu Sejmu koalicyjni posłowie mniejszych ugrupowań wbrew PiS poparli senackie wnioski w sprawie akcyzy od kamperów, przez co ustawa przeszła w brzmieniu oczekiwanym przez opozycję. Politycy Porozumienia z Jarosławem Gowinem na czele w ostatnich dniach zaczęli mówić o jednostronnym zawieszeniu umowy koalicyjnej przez PiS, czego przejawem ma być brak dymisji dla członków rządu uczestniczących w partyjnym „puczu” Adama Bielana, wobec których partia Gowina wycofała rekomendacje.
Od kilku miesięcy nie udaje się przegłosować ustawy o działach administracji rządowej, którą w pierwszej wersji na początku roku zawetował prezydent Andrzej Duda. Jej druga wersja od połowy stycznia tkwi w Sejmie. To ważny projekt, bo miał uporządkować kompetencje ministrów po rekonstrukcji rządu, wzmocnić centrum analityczno-prawne premiera oraz w pewnym stopniu sankcjonować też podział „obszarów wpływów” koalicjantów w rządzie. Jego zamrożenie wskazuje na, nomen omen, lodowate relacje między partnerami.
Ministrowie z Solidarnej Polski na początku lutego nie poparli na posiedzeniu rządu uchwały w sprawie Polityki Energetycznej Polski do 2040 roku. Pod koniec lutego zaś partia Ziobry w Sejmie poparła wbrew koalicjantowi wniosek opozycji ws. wyjaśnień wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego, przez co rządzący znów przegrali głosowanie.
Fundusz Odbudowy: Kaczyński zależny od opozycji
Przed nam zaś głosowanie w sprawie ratyfikacji unijnej decyzji pozwalającej na uruchomienie Funduszu Odbudowy. Sprzeciw konsekwentnie zapowiada Solidarna Polska, która nie zgadza się na uwspólnotowienie długu. Promuje także, równolegle z Polskim Stronnictwem Ludowym, interpretację, wedle której ta decyzja może wymagać zastosowania trybu z art. 90 Konstytucji. A więc nie zwykłej drogi ustawowej, lecz większości 2/3 w Sejmie i Senacie lub zgody wyrażonej w drodze referendum.
Ściśle teoretycznie próba procedowania alternatywnie do rządowego wniosku w trybie art. 89 ust. 1 Konstytucji (tzw. „duża ratyfikacja”) wniosku w trybie art. 90 ust. 4 (tzw. „wielka ratyfikacja”) mogłaby przełamać parlamentarną większość tworząc jednorazową egzotyczną koalicję euroentuzjastów (PSL, KO, Lewica) i eurosceptyków (Solidarna Polska i Konfederacja) w sprawie samego trybu zatwierdzenia Funduszu Odbudowy. To zaś skazywałoby Kaczyńskiego już nie tylko na pozyskanie głosów którejś z opozycyjnych formacji, ale wymusiło poszukiwanie realnego kompromisu z Koalicją Obywatelską, by zagwarantować poparcie 2/3 izb w Sejmie i Senacie.
Takie zagranie wzbudziłoby gorący spór prawno-ustrojowy, bo Konstytucja ani ustawa o umowach międzynarodowych nie rozstrzygają, w jaki sposób procedować sprzeciw Sejmu wobec wybranego przez rząd trybu ratyfikacji, gdy wątpliwości sytuują nas między „dużą” a „wielką” ratyfikacją.
Oznaczałoby to zapewne kryzys znacznie głębszy niż po prostu głosowanie ziobrystów przeciw ratyfikacji. Wydaje się więc to mało prawdopodobne. Przy obecnym stanie politycznych emocji i koalicyjnej dynamice – chyba nie całkiem jednak wykluczone. Być może właśnie obaw przed takim scenariuszem dotyczą słowa Jarosława Kaczyńskiego, który w rozmowie z „Gazetą Polską” pytany o wpływ głosowania ziobrystów w sprawie ratyfikacji odpowiedział, że „groźne są sprzeciwy prowadzące do porażki i z nich trzeba wyciągać wnioski”.
Jeżeli jednak, co dużo łatwiej wyobrażalne, głosowanie odbędzie się prostszą ścieżką, to wedle dotychczasowych zapowiedzi polityków opozycji sprzeciw Solidarnej Polski nie będzie miał kluczowego znaczenia. Lewica i koło Polska 2050 deklarowały, że poprą ratyfikację bez warunków wstępnych, które stawiają Koalicja Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe. Podobnie jednak jak w przypadku wyboru ścieżki ratyfikacyjnej, przy założeniu braku dobrej woli partii Zbigniewa Ziobry Jarosław Kaczyński jest de facto uzależniony od tego, jak zadziała opozycja.
Przyspieszonych wyborów w tym roku nie będzie
Konsekwencje odrzucenia ratyfikacji Funduszu Odbudowy byłyby tak potężne – utrata nie tylko dziesiątek miliardów euro dla Polski, ale i zablokowanie Funduszu w całej Unii – że raczej ani formalnie koalicyjni, ani opozycyjni aktorzy nie zaryzykują obrania strategii szaleńca w politycznej grze w cykora. To kamyk, który mógłby uruchomić lawinę i skutkować nie tylko krajowym kryzysem politycznym, ale też głębokim kryzysem gospodarczym w Polsce i ogólnounijnym kryzysem ustrojowym prowadzącym do ostatecznego rozpadu wspólnoty na obszary dwóch prędkości integracji.
Ryzyko wydaje się zatem zbyt duże. Szczególnie, że wbrew licznym medialnym spekulacjom trudno założyć, że ewentualne polityczne przesilenie przy okazji decyzji o Funduszu Odbudowy, nawet jeśli jego efektem byłby trwały rozpad koalicji rządzącej, doprowadzi do przyspieszonych wyborów w tym roku.
Przypomnijmy – przyspieszone wybory możliwe są w trzech przypadkach. Pierwszy to dymisja premiera i porażka „procedury trzech kroków”, w których nie udałoby się wyłonić nowego rządu. To scenariusz bardzo mało prawdopodobny, bo wymagałby zarówno nieprzymuszonej obiektywną koniecznością decyzji o podaniu rządu do dymisji, jak i późniejszego kilkukrotnego uchylania się wszystkich stron od wzięcia odpowiedzialności za rządzenie. Szczegółowo „procedurę trzech kroków” opisywaliśmy przed rokiem, gdy PiSowskie jastrzębie straszyły przyspieszonymi wyborami już w latem 2020 roku.
Drugi przypadek to skrócenie kadencji decyzją Sejmu. To wymaga jednak większości konstytucyjnej – 307 głosów w Sejmie. Taką większość dać może albo współdziałanie PiS z KO, albo wspólne głosowanie niemal wszystkich posłów spoza KO. Dla większości graczy realizacja tego scenariusza jest niezgodna z ich wyborczymi interesami.
Dla formacji Borysa Budki skrócenie kadencji i przeprowadzenie wyborów w 2021 roku wydaje się scenariuszem nieoptymalnym. W ostatnich tygodniach Koalicję w sondażach wyprzedziła Polska 2050. Racjonalnym jest więc dla Platformy z przyległościami wyczekiwanie, aż pozbawiony partyjnej subwencji ruch Szymona Hołowni zacznie z jednej strony „wykrwawiać” się finansowo, a z drugiej – tracić „tlen” w postaci wciąż działającego efektu świeżości. Politycy KO z pewnością wciąż pamiętają polityczną supernową Ryszarda Petru, która na pewnym etapie wyprzedziła Platformę w sondażach, a potem przeżyła nagłe załamanie poparcia.
Sondażowy kryzys przeżywa też Koalicja Polska, która utraciła połowę poparcia z roku 2019 i balansuje na granicy progu wyborczego. Dla ludowców wybory w konstytucyjnym terminie są rozwiązaniem optymalnym i być może jedyną trwałą nadzieją na utrzymanie reprezentacji w parlamencie. Wynika to z faktu, że zgodnie z dziś obowiązującym kalendarzem wyborczym wybory do Sejmu i Senatu odbędą się niemal w tym samym czasie, co wybory samorządowe. W nich zaś tradycyjnie aktyw i elektorat PSL jest najbardziej zmobilizowane, a wyniki formacji – najlepsze.
Powody do wyczekiwania ma również Lewica. Wszelkie badania wskazują na wzrost lewicowych deklaracji ideowych Polaków, szczególnie wśród przedstawicieli młodego pokolenia. Charakterystyczne jednak, że deklarowana „lewicowość” znacznie (w przypadku młodych o 100%) przekracza sondażowe wyniki sojuszu Czarzastego, Biedronia i Zandberga. Racjonalnym jest więc z ich perspektywy wyczekiwanie, aż trend światopoglądowej zmiany osiągnie swoje maksimum, a już deklarujących lewicowe poglądy uda się przekonać do poparcia właśnie tej formacji.
Wreszcie pamiętajmy o tym, że po ewentualnym rozpadzie koalicji rządzącej szybkie wybory nie byłyby w interesie żadnego z obecnych koalicjantów. Nawet założywszy hipotetycznie, że Jarosław Kaczyński zdecydowałby się na taki ruch, aby uniknąć sondażowych spadków przez kolejne dwa lata i nie dawać czasu na formowanie się jakiegoś „drugiego płuca prawicy”, to przecież szybkich wyborów nie będą chcieli ani Ziobro, ani Gowin. Ich formacje mają wątpliwą zdolność do samodzielnego w nich udziału w 2021 roku.
A gdyby z kolei – to już scenariusz z gatunku political fiction, ale dyskutowany przez niektóre media i spinowany przez część polityków – doszło do konstruktywnego wotum nieufności, odwrócenia sejmowej większości i powołania egzotycznej koalicji od Grzegorza Brauna po Adriana Zandberga stojącej za rządem technicznym, to wówczas skrócenie kadencji Sejmu nie będzie się w najmniejszym stopniu opłacało partii Kaczyńskiego.
Podzielenie się z dzisiejszą sejmową opozycją odpowiedzialnością za sytuację pandemiczną, dwuletnia atmosfera tymczasowości, narastające konflikty i ideowy bigos na zapleczu „nowej koalicji” – z perspektywy PiS to szansa, by przez dwa lata wzbudzić w wyborcach tęsknotę za „stabilnymi czasami Dobrej Zmiany” i przejść do kontrofensywy.
Jedyny realistyczny scenariusz na przyspieszone wybory z woli Nowogrodzkiej to zatem skrócenie kadencji Sejmu przez Prezydenta w trybie art. 225 Konstytucji, a więc nieuchwalenia przez cztery miesiące od jej złożenia w Sejmie ustawy budżetowej. Ustawę budżetową składa się do Sejmu do końca września. Konstytucyjny termin dający prezydentowi prawo (nie obowiązek!) rozpisania nowych wyborów mija więc zwykle z końcem stycznia. Ewentualne przyśpieszone wybory mogłyby się w tym, najbardziej prawdopodobnym scenariuszu, odbyć zatem najwcześniej wiosną 2022 roku. Wciąż jednak – najpewniej wymagałoby to woli Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy.
Ta kadencja potrwa, choć jest już historią
Co nas zatem czeka? Najpewniej – co najmniej rok rozdarcia między niepewnością co do stabilności rządu a kolejnymi koalicyjnym turbulencjami. Po Funduszu Odbudowy przyjdą zapewne spory o treść Nowego Ładu, w którym mniejszościowi koalicjanci szukać będą punktów oparcia do budowania na sprzeciwie odmiennej od PiS tożsamości.
Zupełnie prawdopodobne są też wybory w konstytucyjnym terminie i 2,5 roku dalszego trwania kadencji, która w głowach wielu polityków… stała się już przeszłością. Realnie bowiem wielu liderów prawicy zajmuje dziś przede wszystkim budowanie pozycji startowej na rok 2023 i to, co po nim. Po nim przyjdzie zaś najpewniej czas prawicowej opozycji i wykuwanie się tożsamości i potencjalnych nowych ośrodków prawicy „po Kaczyńskim”.
Wybory 2019 roku przyniosły podmiotowość koalicjantów i pierwsze wątpliwości co do przyszłości sojuszu Kaczyńskiego, Ziobry i Gowina. Przesilenie w sprawie wyborów kopertowych – prestiżową porażkę Jarosława Kaczyńskiego, która zakończyła na prawicy pewną epokę. Późniejsze tarcia o skład rządu i ataki ziobrystów na Morawieckiego w okolicach unijnego szczytu – utrwalenie się stanu braku zaufania i spowszednienie atmosfery tymczasowości układu rządzącego. Za moment przełomowy uznać należy jednak jesień 2020 roku, gdy w efekcie decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji i społecznych protestów z jednej, a w efekcie dotkliwej drugiej fali pandemii z drugiej strony, trwale osłabło poparcie dla Zjednoczonej Prawicy.
To wówczas politycy dostrzegli, że trzecia kadencja samodzielnych rządów jest już niemal niemożliwa, a z pewnością znacznie mniej prawdopodobna od scenariusza dalszych głębokich spadków sondażowych. W efekcie trwającą kadencję spisali na straty i zaczęli zajmować się tym, co dalej. Przeniesienie zaś trwającej kadencji „z czasu teraźniejszego” do „czasu przeszłego” okazało samospełniającą przepowiednią.
Gdy politycy myślą o wyborczej przyszłości nie kierują się wolą przeprowadzania realnych zmian, ale wykuwaniem tożsamości, budowaniem rozpoznawalności, ogniskowaniem wokół siebie zainteresowania i kontrowersji. Skutkować musiało to tym, że większość sejmowa stała się teoretyczna. W parlamencie niewiele się dzieje. Rząd koncentruje się, skądinąd słusznie, na szczepieniach i innych wyzwaniach pandemicznych. Polityczne centrum decyzyjne przy Nowogrodzkiej ma zaś uzasadnione prawo obawiać się forsowania kolejnych ustaw, które mogą polec w imię wykuwania odrębności koalicjantów.
Wiele wskazuje na to, że jeżeli nie dojdzie do jakiegoś przełomu – albo trudnego do wyobrażenia trwałego odbudowania sejmowej większości i zaufania między partnerami, albo równie mało prawdopodobnych wcześniejszych wyborów – ta kadencja jeszcze potrwa, choć już można ją uznać za straconą.
Niewiele się w niej wydarzy, choć działo się będzie bardzo dużo.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.