Usunąć prezydenta! Czy Donald Trump po raz drugi przetrwa impeachment?
W skrócie
Donald Trump jest pierwszym amerykańskim prezydentem w historii, który został dwukrotnie objęty procedurą impeachmentu. Tym razem wynik procesu nie jest przesądzony, pomimo że do końca jego urzędowania pozostało zaledwie kilka dni. Kluczowa będzie postawa Republikanów w Senacie. Politycy tej partii mogą podjąć próbę jednoczesnego odcięcia się od prezydenta i jego trwałego usunięcia z polityki. Jednak taki ruch może zaważyć na przyszłości nie tylko Trumpa, ale również Partii Republikańskiej.
Donald Trump ma ostatnio złą passę. Po szturmie jego zwolenników na Kapitol, 6 stycznia br., wszystko wydaje się obracać przeciwko niemu. Do niedawna był właścicielem jednego z najpopularniejszych kont na Twitterze – 90 milionów obserwujących stawiało go w jednym szeregu z Cristiano Ronlado, Taylor Swift i Lady Gagą. Chyba żaden polityk wcześniej nie korzystał z tej platformy na podobną skalę. Trump nie tylko wykorzystywał swoje tweety, by komunikować się z dziennikarzami, ale także by kreować swoją politykę. Nawet jego własny gabinet czasem tą drogą dowiadywał się o zmianach na kluczowych stanowiskach albo o zwrotach w polityce zagranicznej. Prezydent był w przestrzeni wirtualnej niezwykle aktywny – w ostatnim roku swojej prezydentury wysyłał nawet ponad 30 tweetów dziennie. W ostatnich tygodniach nieustannie podsycał teorie spiskowe dotyczące fałszerstw wyborczych. I nagle cisza. Decyzją Twittera jego konto zniknęło. Pierwszy raz od lat nikt nie wie, o czym myśli i co robi Donald Trump.
Burza nad Trumpem
To tylko jeden kamyczek w całej lawinie, która zwaliła się na prezydenta po ostatnich wydarzeniach na Kapitolu. Jego profil zawiesił również Facebook, a YouTube uniemożliwił mu publikowanie nowych treści wideo. Google, Apple i Amazon podjęły działania mające podciąć skrzydła Parlerowi, czyli platformie, która ostatnio zyskiwała popularność wśród zawiedzionych działaniami Twittera zwolenników Trumpa. Kolejne firmy, takie jak Mariott czy Deutsche Bank zapowiedziały, że nie zamierzają współpracować z byłym prezydentem w przyszłości. Wiele dużych korporacji zapowiedziało, że wstrzymuje finansowe wsparcie dla polityków, którzy poparli twierdzenia o sfałszowanych wyborach, które od tygodni promuje prezydent.
Także w otoczeniu Trumpa nie obyło się bez rezygnacji. Na niecałe dwa tygodnie przed końcem jego urzędowania gabinet opuścili np. sekretarz ds. edukacji, Betsy DeVos, czy sekretarz ds. transportu, Elaine Chao (prywatnie żona Mitcha McConnella, senackiego lidera Republikanów). Rezygnację miał też rozważać doradca ds. bezpieczeństwa, Robert O’Brien.
Demokraci poczuli krew i postanowili podjąć próbę usunięcia Trumpa z Białego Domu jeszcze przed inauguracją Joe Bidena, która, przypomnijmy, odbędzie się już 20 stycznia. W tym celu demokratyczni kongresmeni (przy wsparciu jednego Republikanina) przegłosowali w Izbie Reprezentantów rezolucję wzywającą wiceprezydenta Mike’a Pence’a, aby pozbawił Trumpa władzy, wykorzystując uprawnienia, jakie daje mu XXV poprawka do konstytucji. W jej myśl, wiceprezydent wraz z większością gabinetu może poinformować obie izby kongresu (listownie), że prezydent nie jest w stanie dalej sprawować swojej funkcji. Wówczas wiceprezydent natychmiast przejmuje obowiązki prezydenta.
W liście do Nancy Pelosi, demokratycznej speakerki Izby Reprezentantów, Pence te żądania odrzucił. To sprowokowało Demokratów do kolejnej próby usunięcia Trumpa z urzędu – impeachmentu za popełnienie poważnych przestępstw i wykroczeń.
Tekst rezolucji przypomina o treści sekcji trzeciej XIV poprawki do konstytucji, zakazującej sprawowania ważnych funkcji państwowych przez osoby, które wcześniej „złożyły przysięgę na konstytucję Stanów Zjednoczonych, a następnie wzięły udział w powstaniu lub buncie przeciwko niej albo udzielały jej wrogom pomocy lub poparcia”. Choć ten zapis pojawił się tuż po Wojnie Secesyjnej i miał wykluczyć konfederackie elity ze współrządzenia Stanami Zjednoczonymi, to wielu polityków demokratycznych i liberalnych komentatorów uznało go w obecnej sytuacji za odpowiedni, interpretując wydarzenia z 6 stycznia jako powstanie i rebelię. Dalej tekst rezolucji przypomina kwestionowanie przez prezydenta wyniku wyborów, a także jego przemówienie do tłumów zgromadzonych w Waszyngtonie w dzień szturmu na kongres, kiedy to Trump powtórzył wszystkie swoje wcześniejsze zapewnienia o fałszerstwach wyborczych, a także wezwał do walki, które poprzez kontekst tego, co się zdarzyło, mogą być odczytywane jako nawoływanie do przemocy. „Jeśli nie będziecie walczyć, nie będziemy mieli państwa” – mówił prezydent.
Rezolucja przywołuje też rozmowę telefoniczną, którą Trump odbył na początku stycznia z Bradem Raffenspergerem, w którym namawiał sekretarza stanu Georgia, by znalazł dla niego brakujące głosy, mogące zapewnić mu triumf nad Bidenem w tym stanie. Dokument kończy się stwierdzeniem, że Donald Trump stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i dlatego powinien zostać usunięty z Białego Domu, a także pozbawiony możliwości ubiegania się o inne urzędy i prezydenturę w przyszłości. Ta ostatnia kwestia jest dla Demokratów kluczowa – uniemożliwiłoby to Trumpowi walkę o ponowny wybór w 2024 roku.
Do dwóch razy sztuka?
13 stycznia Izba Reprezentantów przegłosowała tę rezolucję, zapisując go historii jako pierwszego prezydenta, wobec którego dwukrotnie zastosowano impeachment. W głosowaniu do demokratów dołączyło aż dziesięciu Republikanów, w tym Liz Cheney, trzecia najważniejsza Republikanka w Izbie, córka byłego wiceprezydenta z czasów George’a Busha Jr., Dicka Cheneya. To bardzo poważny sygnał woli części Republikanów, by pociągnąć prezydenta do odpowiedzialności. Przy okazji poprzedniego impeachmentu nikt się nie wyłamał, by wystąpić przeciwko prezydentowi z własnej partii.
Czy to oznacza, że czeka nas pierwsze w historii ogłoszenie prezydenta winnym przez Senat? Dla przypomnienia: Izba Reprezentantów tylko stawia prezydenta w stan oskarżenia, ale o jego winie rozstrzyga Senat, który w tym wypadku obraduje jak sąd, pod kierownictwem przewodniczącego Sądu Najwyższego. Do ogłoszenia winy nie wystarczy zwykła większość, potrzeba aż dwóch trzecich głosów obecnych senatorów. Ten wymóg jak dotąd wystarczał, by procedura usuwania prezydenta nie była skuteczna. W przypadku Johnsona udało się nawet zgromadzić większość przekonaną o winie prezydenta, ale większość i tak zbyt małą. Przy poprzednim procesie Trumpa, Republikanie mający większość w senacie niemal jednomyślnie bronili prezydenta (wyłamał się tylko Mitt Romney i tylko w przypadku jednego z dwóch zarzutów).
Tym razem sytuacja jest inna. Po pierwsze, wybory zmieniły układ sił w Senacie. Po dogrywce w Georgii wiemy już, że to Demokraci będą mieć większość w wyższej izbie Kongresu, a więc to Chuck Schumer – jako lider większości – może ustalać zasady gry. Poza tym potrzeba już tylko 17 głosów republikańskich do uzyskania niezbędnej większości (oczywiście przy założeniu, że zagłosują wszyscy senatorowie). Po kilku Republikanach już można się spodziewać takiego ruchu.
Są ci tradycyjnie sceptyczni wobec Trumpa, m.in. Lisa Murkowski, Susan Collins i Mitt Romney, który ostatnio przychylał się do ogłoszenia Trumpa winnym, czy wzywający kilka dni temu w wywiadzie telewizyjnym Trumpa do dobrowolnego ustąpienia z urzędu senator Pat Toomey. Pewnym przełomem była prasowa informacja na temat Mitcha McConnella, który prywatnie miał powiedzieć, że jest zadowolony z impeachmentu przygotowywanego przez Demokratów. Wielu odczytuje to jako sygnał, że lider Republikanów w senacie rozważa wykorzystanie tej szansy do pozbycia się Trumpa z polityki. Na pewno jego głos mógłby pociągnąć za sobą kolejne.
Dla bardziej umiarkowanych polityków republikańskich to może być kuszący moment, by podjąć próbę radykalnego zerwania z dziedzictwem prezydenta Trumpa. Dodatkowym impulsem może okazać się chęć stanowczego odcięcia się od wydarzeń na Kapitolu, by odnowić swoją wiarygodność w oczach części dużych korporacji, które zapowiedziały wycofanie wsparcia finansowego dla sojuszników Donalda Trumpa. Nie można się też bagatelizować wpływu osobistego doświadczenia na głosowanie: Republikanie również byli na Kapitolu, kiedy zaczęły się zamieszki i mogli na własne oczy zobaczyć konsekwencje prezydenckiej narracji.
Sukces impeachmentu pod znakiem zapytania
Obserwujemy więc atmosferę końca epoki Trumpa, wewnątrzpartyjne rozgrywki i jeszcze do tego istotną presję finansową ze strony wielkiego biznesu. Czy to wystarczy? Trudno jest wyrokować w momencie, kiedy sytuacja tak dynamicznie się zmienia. Zwłaszcza, że w okresach dużego poruszenia politycy łatwiej mogą ulegać emocjom i nastrojowi chwili, niż gdyby mieli dłuższy czas na drobiazgowe kalkulacje. Wiele będzie zależało od tego jak szybko Demokraci zdecydują się rozpocząć działania w Senacie. Pojawiają się głosy, że być może należy się z tym wstrzymać, by nie utrudniać Bidenowi prowadzenia polityki na samym początku prezydentury. Może więc odczekać na przykład pierwsze sto dni i dopiero wtedy zająć się Trumpem?
Istnieje spora szansa, że do lipca opinia publiczna zdąży zapomnieć o Kapitolu, a zajmowanie się byłym prezydentem uzna za próbę odwrócenia uwagi od trudnej codzienności. Trudniej będzie też znaleźć Republikanów chcących wymierzyć prezydentowi sprawiedliwość, a jeszcze trudniej – uzasadnić, że wobec byłego już prezydenta w ogóle należy korzystać z procedury impeachmentu. Dlatego jeśli Demokraci chcą osiągnąć sukces, będą musieli działać „na gorąco”.
Jednak gdybym miał się zakładać, to nawet w przypadku natychmiastowego uruchomienia sprawy w Senacie (czyli od 19 stycznia, tuż przed inauguracją Bidena), obstawiałbym niepowodzenie tego procesu.
Senator Lindsey Graham, dotychczas wierny sojusznik prezydenta Trumpa, po wydarzeniach na Kapitolu zadeklarował, że to koniec walki i uznał zwycięstwo Joe Bidena, zaś szturmujących nazwał terrorystami. Bardzo szybko doświadczył konsekwencji takiej zmiany stron. Wściekły tłum otoczył go na waszyngtońskim lotnisku i wyzywał od zdrajców. Z kolei jeden z doradców Trumpa opublikował niedawno wyniki wewnętrznego sondażu, z którego wynika, że nawet 80% republikańskich wyborców nie zamierza głosować na polityków, którzy odwrócili się od prezydenta.
Oczywiście na wynikach tego badania nie można za bardzo polegać, a jego publikacja przez kogoś z otoczenia prezydenta ma jasny cel, ale ujawnia ono najważniejszą obawę, z jaką będą musieli się zmierzyć Republikanie chcący głosować za usunięciem Trumpa. Część republikańskich wyborców może im tego nie wybaczyć, a podczas wyborów, które dla niektórych nadejdą już w 2022 roku, może im wyrosnąć bardziej radykalna konkurencja.
Niepewna przyszłość Partii Republikańskiej
Z perspektywy elektoratu Trumpa sprawa przedstawia się następująco: Demokraci przejęli Biały Dom i obydwie izby Kongresu, a teraz dodatkowo starają się wyeliminować Donalda Trumpa na dobre z polityki. Wspierają ich w tym dziele technologiczni giganci, biznesowi potentaci i największe media w kraju. Jeśli ktoś w wydarzeniach politycznych upatruje spisków organizowanych przez złowrogi deep state, to właśnie otrzymał potwierdzenie swoich najgorszych lęków.
Ale nawet bardziej umiarkowani republikańscy wyborcy będą patrzyli z niechęcią na te skumulowane działania wymierzone w ich niedawnego kandydata. Polityka, którego niedawno wsparli na bezprecedensową skalę – żaden wcześniejszy republikański kandydat nie otrzymał 75 milionów głosów. Trudno podejrzewać, że teraz wszyscy się od Trumpa odwrócą i poprą tych, którzy Trumpa „zdradzili”. To również muszą Republikanie uwzględnić w swoich kalkulacjach.
Dlatego, mimo wielu okoliczności, które mogłyby sprzyjać skazaniu Trumpa przed Senatem, wydaje się to mało prawdopodobne. Demokraci podjęli tę próbę, zapewne mając świadomość, że szanse nie są wielkie. Z jednej strony, chyba nie mogli inaczej. Emocje wewnątrz ich obozu są jednoznaczne – prezydenta trzeba ukarać, należy podjąć wszelkie środki by tego dokonać. Tak jak przy poprzedniej próbie, kalkulacje nie są tutaj najważniejsze.
Ale nie można wykluczyć, że część demokratycznych polityków liczy też na pewien dodatkowy efekt impeachmentu: pogłębienie chaosu w partii Republikańskiej. Zmuszenie polityków przeciwnej partii, by miotali się pomiędzy chęcią odcięcia się od zamieszek na Kapitolu, lojalnością wobec prezydenta z własnego ugrupowania, a obawami przed gniewem elektoratu. Wzmocnienie podziałów pomiędzy tymi, którzy obstają przy Trumpie, a tymi, którzy mają nadzieję na normalizację sytuacji. Ostatecznie Demokraci nie mają tu niczego do stracenia, a całkiem sporo do zyskania. Nawet jeśli nie uda się pozbawić Trumpa możliwości przyszłego kandydowania w wyborach.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.